
W ostatnim czasie niemal nie opuszcza Santa Pola. Odkąd we wrześniu poprzedniego roku pojawił się ten okrutny ból i odwieziono go do kliniki San Camilo nie miał już sił wychodzić z domu. Nawet po to by zająć się swoją ukochaną łodzią. Oczywiście, nadal jest prezydentem. Będzie nim do końca, jednak od kilku lat nie jest w stanie zjawiać się regularnie w Chamartín. Teraz, jego jedynym zmartwieniem jest już tylko znalezienie następcy. To nic, Saporta się tym zajmie, na niego zawsze można liczyć. To czas kiedy może spojrzeć w przeszłość i dokonać oceny, choć wie, że nie wszystko co się w niej wydarzyło było takie, jakby tego chciał. „Teraz już nie wiem kto był tymi dobrymi, a kto złymi. Patrzyłem na świat według wizji Muñoza Grandesa, ale później doszedłem do wniosku, że wybrałem źle. Najgorszą rzeczą w wojnie jest to, że tworzy więcej złych ludzi, niż ich zabija”. Ta myśl powraca w jego pamięci, mimo że jest tylko jedną z wielu. Trzeba się z nimi wszystkimi pogodzić. O 6.15 don Santiago Bernabéu, prezydenta i patriarchy Realu Madryt, nie będzie już na tym świecie.
15 września 1943
Chamartín, Madryt
Wszystko zaczęło się od tego przeklętego 11:1, gdy Chamartín zagotowało się jak wrzący kocioł. Wynik meczu między Realem Madryt a FC Barceloną stał się pierwszym zarzewiem konfliktu. Od tej chwili wszystko stało się kwestią polityczną, nie mogło już być inaczej. Rozpaczliwie starano się zamieść sprawę pod dywan – w końcu w Hiszpanii nie może się pojawić nawet najmniejsza skaza podziału, a już na pewno nie przebiegająca pomiędzy stolicą a Katalonią. Antonio Peralba zapłacił za to stanowiskiem; federacja poprosiła go uprzejmie o rezygnację z funkcji prezydenta Realu Madryt. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Generał Moscardó, pełniący funkcję DND – Delegado Nacional de Deportes –człowieka, w którego gestii leży cały hiszpański sport, ma już lepszego kandydata na to miejsce. Popiera go nawet Javier Barroso, prezydent federacji. Nic dziwnego, w końcu jeszcze nie tak dawno dzielił z nim jedną szatnię. Gdy Santiago Bernabéu po latach wojennej nieobecności powraca do klubu i po raz pierwszy rozkłada swoje rzeczy w prezydenckim biurze, ma czterdzieści osiem lat. W tej chwili nikt nie pomyślałby, że zostanie tu przez kolejnych trzydzieści pięć.
8 czerwca 1895
Montealegre del Castillo, Albacete
Siódme z kolei dziecko w rodzinie José i Antonii – walenckiego adwokata i imigrantki z Kuby, którzy osiedli w Albacete. Siódme dziecko, choć dorosłości dożyje z nich tylko pięcioro: Isabel, José, Antonio, Marcelo i on, najmłodszy – Santiago Bernabéu Yeste. Gdy wraz z rodziną przeniesie się do stolicy będzie mieć ledwie pięć lat a jego przyszłej miłości, miłości jego życia, nie będzie jeszcze na świecie. Narodzi się dopiero dwa lata później, za sprawą dwóch katalońskich braci, którzy dadzą jej na imię Madrid Foot-ball Club.
Z perspektywy lat będzie się wydawać niemożliwym, że osiągnął tak wiele, nie pochodząc z bogatej rodziny. Choć jego ojciec był z wykształcenia prawnikiem szybko porzucił zawód, na rzecz pracy zarządcy majątku. On sam, najmłodszy z gromadki dzieci, swoje serce bezgranicznie oddał matce. Santiago, mały chłopiec, którego wyprzedzają jego marzenia. Tak naprawdę nigdy nie chciał grać w piłkę. Jego bracia grali, to było naturalne chodzić wraz z nimi na boisko. Od najmłodszych lat kopał futbolówkę w El Escorial; najpierw jako bramkarz, szybko jednak okazało się, że marnuje się na tej pozycji. Z jego budową i siłą fizyczną przeznaczeniem był środek ataku. Gdy skończy czternaście lat jego brat, Antonio, zabierze go na próby do Realu Madryt. Kolejny z braci, Marcelo, już gra w canterze. Gdy trener wręcza Santiago rękawice bramkarskie Marcelo odbiera mu je stanowczym gestem.– Albo będzie grać w ataku, albo zabieram młodego do domu.
Impertynencja Marcelo popłaca, Santiago zostaje w klubie, który stanie się miłością jego życia. Na razie jednak to ledwie zabawa, nikt nie bierze przecież futbolu na poważnie, nikt nie wiąże z nim przyszłości. Zresztą ojciec już ją dla niego zaplanował – pójdzie na studia prawnicze i zostanie adwokatem, tak samo jak on. To czasy, w których w Hiszpanii każdy marzył o zdobyciu tego zawodu. Ale nie Santiago, on wolałby zostać lekarzem. Albo muzykiem. W tej chwili w jego marzeniach nie ma jeszcze piłki i nie będzie jej aż do śmierci matki. Osierocony przez ukochaną Antonię całą swą młodzieńczą miłość przeleje na klub. Spełni pragnienie ojca, ukończy studia prawnicze, jednak nigdy nie podejmie tego zawodu. Mając siedemnaście lat zadebiutuje w pierwszym składzie Realu Madryt, klubu, dla którego będzie kapitanem, trenerem, dyrektorem i prezydentem. Dla którego zdobędzie ponad 1200 bramek. Santiago, mężczyzna, który dogonił swoje niechciane marzenia.
Kocham Katalonię
Wojna zmieniła wszystko. Gdy zamach stanu przewraca do góry nogami porządek rzeczy osiem z dwunastu klubów, grających w niedawno powstałej Primera, znajduje się w strefie republikańskiej. Madryt jest jednym z nich. Choć Sánchez-Guerra, ówczesny prezydent, jest znacznie bliżej Republiki niż banda nacional, sam klub nie ma jasnej, czy może raczej nie ma żadnej, tożsamości politycznej. Organizacje robotnicze widzą w nim zagrożenie: synonim rozrywki wyższych sfer. To czasy, w których opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron jest złym wyborem. Nie opowiedzenie się po żadnej? Być może najgorszym. Santiago ucieknie – przebrany za pielęgniarza, z fałszywymi dokumentami w kieszeni. Z francuskiej ambasady przedostanie się do Francji, ale nie pozostanie tam. Nie chciał uciekać z kraju, tylko opuścić strefę republikańską. Szybko powróci – do San Sebastián, gdzie zaciągnie się do oddziałów generała Franco, walcząc w 150. dywizji pod komendą Muñoza Grandesa. W końcu nadejdzie ’39 rok i Santiago Bernabéu, ramię w ramię z żołnierzami swojej dywizji, przemierzy Katalonię by wkroczyć wreszcie na twardy bruk Avinguda Diagonal, przecinającej serce Barcelony. Katalonia upadła! Teraz trzeba zająć już tylko Madryt.
***
Przeklęta Katalonia, która nigdy nie opuści jego myśli. Gdy miną lata, wciągając głęboko dym z cygara, będzie mógł się pochylić nad ciemnym prezydenckim biurkiem i oznajmić:
– Ci z mesety, z centrum Hiszpanii, wykuci przez chłód i upał, byli wystarczająco silni, by zasiedlić inne regiony. Kastylia rozprzestrzeniła swój język na cały świat i to Kastylia była kolebką wszelkich osiągnięć, które uczyniły Hiszpanię wielką. Przykro mi, Katalończycy. Przykro mi, Galicyjczycy i Baskowie, ale to Kastylijczycy byli twardsi na polu bitwy, gdy walcząc twarzą w twarz, pokonywali was za każdym razem.
Don Bernabéu, stateczny dżentelmen, który zaszczepił swemu klubowi ideę señorio. Lubił też opowiadać z błyskiem w oku anegdoty, których prawdziwości nikt nie był w stanie potwierdzić.
– Gdy jeszcze grałem w piłkę miałem przyjaciela. Jego jedyną wadą było to, że był Katalończykiem. Nawet więcej, chełpił się tym. Pewnego razu, gdy Madryt pokonał Barcelonę 3:0, zabrałem go do burdelu a on zażyczył sobie dziewczyny, która umie to robić „po katalońsku”. Żadna z nich nie rozumiała o co mu chodzi, ale jedna powiedziała: „Nie mam pojęcia czego chcesz. Wątpię nawet, że „po katalońsku” w ogóle istnieje, ale nie dbam o to. Zrobię, co mi powiesz. Pokażesz mi i jeśli mi się to spodoba, policzę ci pół ceny”. A wtedy mój przyjaciel odrzekł: „Już się nauczyłaś jak się to robi po katalońsku”.
***
Przeklęta Katalonia. Wieczne problemy, wieczne utrapienie. Z wysokości trybun własnego stadionu Don Santiago patrzy na porażkę swojej drużyny, której puchar odbiera właśnie FC Barcelona. Żona ministra spraw wewnętrznych, cała w rumieńcach, pochyla się ku niemu:
– Santiago, przegrywamy! Jak mi przykro!
Na jej dłoni szybko znajduje się dłoń jej męża, Camilo Alonso Vegi.
– Ramono, najpierw wypada pogratulować prezydentowi Barcelony – Camilo pochyla się i resztę zdania szepcze jej do ucha, – choć oczywiście, masz rację.
Ramona, z jeszcze silniejszym rumieńcem na policzkach, odwraca się w kierunku prezydenta Barçy.
– Moje gratulacje – mówi z najsłodszym z uśmiechów,– w końcu Barcelona to także Hiszpania, czyż nie?
Narcis de Carreras, który dopiero niedawno objął stanowisko odpowie jej po katalońsku.
– Senyora, no fotem! Droga pani, proszę nie pierdolić!
Przez cały ten czas Bernabéu milczy, jakby rozmowa i mecz działy się zupełnie poza jego światem. Odezwie się dopiero kilka dni później.
– To nieprawda, że nie lubię Katalonii. Uwielbiam i kocham Katalonię… pomimo Katalończyków.
Słowa padają i nie da się już ich odwrócić a reżim nie lubi by ktoś, nawet Don Santiago, dzielił Hiszpanię. Nieoceniony Raimundo Saporta, prawa ręka Bernabéu i jego ratunek we wszystkim, pośpieszy z pomocą.
– Słowa prezydenta zostały źle zrozumiane. Chciał powiedzieć, że kocha Katalonię mimo że nie wszyscy Katalończycy kochają jego.
***
Wybiegliśmy myślami zbyt daleko w przyszłość. Słońce znów oświetla Avinguda Diagonal. Słychać uderzenia ciężkich butów 150. dywizji, słychać trzaskanie zamykanych okiennic i płacz starych ludzi, którzy nigdy się z tym nie pogodzą.
Jak Wikingowie
Quinococes, Santo, Bonet, Lecue i Ipiño. Pięciu zawodników, tylu zostało po wojnie ze składu Realu Madryt. Klub, tak samo jak cały kraj, był w rozsypce i potrzebował lat by się z niej podnieść. Nie było nie tylko piłkarzy: brakowało pieniędzy, stadion był zrujnowany a puchary, które Real zdobył przed wojną, bezpowrotnie przepadły. Pierwsze mistrzostwo przyjdzie dopiero piętnaście lat po zakończeniu konfliktu.
– Kochanie, to tylko przez rok. Podejmę się funkcji prezydenta przez rok, a potem to rzucę.
Ale María Valenciano, choć poślubiła Santiago ledwie trzy lata temu, zbyt dobrze go zna by uwierzyć w te słowa. Mimo to nawet ona nie pomyślałaby w tej chwili, że „rok” będzie trwać trzydzieści pięć lat.
***
Niemal zawsze opuszcza stadion, jako ostatni. Ktoś musi zgasić światło, nie zdają sobie sprawy, że to wszystko kosztuje. Okrąża Chamartín, gasząc lampę po lampie z taką obsesją, z jaką zwykł robić w swym życiu wszystko. Ciągnie się za nim smuga dymu z cygara, opalizująca w gasnącym świetle.
Miłość i strach czasem trudno od siebie odróżnić. Gdy Don Santiago wchodzi do szatni piłkarze najchętniej ukryliby się po kątach. Między sobą nazywają te wizyty Santiaguinas. Mają szczęście jeśli jedyną rzeczą, która lata wtedy w powietrzu są przekleństwa. Jest tyle wątpliwości, tyle pytań. Kim tak naprawdę jest Don Santiago? Monarchistą, który zwie się czasem republikaninem? Nacjonalistą, który ze wzruszeniem opowiada o radości jaką gra Realu Madryt sprawiła komunistycznym emigrantom? Katolikiem, który jest antyklerykałem? Dżentelmenem, który klnie jak szewc? Jedno nie ulega wątpliwości: jest ojcem. Niekiedy nazywa piłkarzy dziećmi; dziećmi, których nigdy nie doczekał się w małżeństwie z Maríą. To ojciec, ale surowy, patriarcha w starym stylu, który trzyma wszystko żelazną ręką. Dosłownie wszystko – zawodnicy nie mogą kupować wyścigowych samochodów a włosy muszą mieć krótko ostrzyżone. Jedno odstępstwo od reguł i rozpęta się kolejna Santiaguina. Nikt nie może się sprzeciwić woli Santiago Bernabéu na jego własnym terenie.
José Millán-Astray, założyciel Legii Cudzoziemskiej z jej mottem, które sam stworzył: ¡Viva la muerte!, Niech żyje śmierć! Przerażający ze swym szklanym nieruchomym okiem, gdy nie zakłada na na pusty oczodół błogosławionej czarnej opaski. Ze swoją brakującą ręką, psychopatią i nieopanowanym uzależnieniem od kokainy. Jak wielu weteranów wojny domowej ma miejsce w loży prezydenckiej stadionu Realu Madryt. Czy raczej miał, dopóki nie zaczął obmacywać siedzącej obok kobiety. W domu Santiago Bernabéu nie robi się takich rzeczy i Millán-Astray zostanie przez niego osobiście wyrzucony ze stadionu, bez możliwości powrotu. Mimo nacisków, mimo gróźb śmierci i zupełnie niedzisiejszego wyzwania na pojedynek, Don Santiago nie zmieni swojej decyzji. Wsparcie generała Muñoza Grandesa wystarczy by ten człwiek już nigdy nie postawił stopy na stadionie Realu Madryt.
Gdy Barcelona podpisywała kontrakt z Kubalą Enric Martí nie był jeszcze jej prezydentem. Gdy Real Madryt sprowadza do siebie Di Stéfano – już nim nie jest. Dzień po tym, jak La Saeta Rubia pierwszy raz postawił stopę na murawie stadionu Los Blancos Martí złożył rezygnację ze stanowiska. Don Santiago uśmiecha się familiarnie i klepie Enrica po ramieniu.
– Wy ukradliście mi Kubalę. Ja ukradłem wam Di Stéfano – rozżarzony popiół, który strzepnął z cygara gaśnie, nim dotknie ziemi. – Mamy remis.
Remis, który okaże się wielkim zwycięstwem Madrytu. Dzięki Di Stéfano Los Blancos wywalczą wreszcie pierwsze od lat, upragnione mistrzostwo. Jednak to dopiero początek – otworzy ono drogę do czegoś znacznie większego. Gdy w 1955 roku Real zagra w pierwszym turnieju o Puchar Europy i wygra go, nikt jeszcze nie będzie sądzić, że to trofeum stanie się najważniejszym klubowym pucharem w historii Europy. Nikt nie będzie też śnić o tym, że pięć pierwszych edycji, jedną po drugiej, wygra Real Madryt. „Real idzie przez Europę niczym Wikingowie, niszcząc wszystko na swojej drodze”, napisze londyński The Times. Ten przydomek przylgnie do drużyny Realu, która przez 35 lat prezydentury Don Santiago sięgnie po Puchar Europy sześciokrotnie. Pięć z tych pucharów, w pięciu pierwszych latach istnienia turnieju, wywalczy drużyna pod wodzą Di Stéfano.
Ścieżki Don Santiago i Alfredo w końcu się rozejdą. Argentyńczyk nie będzie już w stanie grać na takim poziomie, jak niegdyś. Nie zaakceptuje próśb Bernabéu by pozostał w klubie na innym stanowisku. Gdy Di Stéfano powróci do Realu Don Santiago nie będzie już na świecie.
– Straciłem syna – Santiago Bernabéu, który nigdy nie doczekał się dzieci, wpatruje się w swoją ukochaną łódź, kołyszącą się na tafli wody. Dał jej na imię Di Stéfano.
Druga śmierć Franco
– Ekipą reżimu zawsze było Atlético Aviación, poprzednik Atlético Madryt – zapewnia Don Santiago. – Kiedy skończyła się wojna zamknęli nam w więzieniu pół drużyny a dyrektorzy Atlético wszyscy byli pułkownikami.
Im jest starszy, tym bardziej nie dają mu spokoju te oskarżenia. Coraz częściej mówi się, że Real Madryt to drużyna faworyzowana przez reżim generała Franco. Że sukces, który kiedyś przesądzi o mianie najlepszej drużyny XX wieku – szesnaście mistrzostw Hiszpanii, sześć krajowych pucharów i sześć Pucharów Europy – nie był przypadkiem. Nie ulega wątpliwości, że reżim pokochał Real, jednak dopiero wtedy, gdy stał się on zwycięski. Był apoteozą Hiszpanii, symbolem tego kraju. Nie ulega też wątpliwości, że polityczne poglądy Don Santiago nie były odległe od tych, które prezentował Franco. Mimo że później zaprzeczał związkom z polityką, w młodości chadzał na zebrania prawicowej partii CEDA. Tak wiele w jego sposobie bycia, w jego przekonaniach, w stylu rządzenia było tak podobne do Generalissimusa, że po śmierci obu asturyjski dziennikarz, Gregorio Morán nazwie odejście Bernabéu „drugą śmiercią Franco”.
Prawda jest jednak o wiele bardziej skomplikowana, a romans Bernabéu z frankistowskim reżimem nie tak słodki, jak mogłoby się wydawać. Teraz, gdy patrzy wstecz zdaje sobie sprawę, że wszystko zaczęło się rozpadać, gdy funkcję DND przestał pełnić Moscardó. Potem było już tylko gorzej i gorzej, zaś gdy stanowisko to otrzymał Joan Gich, były dyrektor Barcelony… to było jak policzek. Dla Realu Madryt i dla Don Santiago. To dlatego wielki projekt jego życia, Torre Blanca, stadion na jaki Real Madryt, największy klub Europy, zasługuje, upadł z hukiem. To dlatego nie przeklasyfikowano terenów Castellany, na których miał powstać. Don Santiago nigdy tego nie wybaczy, ani sobie, ani władzom. Lata jego starości pozostaną okraszone goryczą fiaska pełnego dumy – być może nawet megalomanii – projektu Torre Blanca.
***
Zawsze był hipochondrykiem. María przywykła do jego wiecznych narzekań i nauczyła się je ignorować. To w końcu nigdy nie było nic poważnego. Jednak koniec tamtego sierpnia był inny. Bólu, który widziała wtedy na jego twarzy, nie dało się oszukać. Po operacji wyglądał lepiej – krótki pobyt w sanatorium mu pomógł i wydawało się, że powoli wraca do zdrowia. Mimo to słowa, które wypowiedział do niej doktor González nie dało się oszukać tak samo, jak bólu. Nowotwór. María myśli tylko o tym, o co ją poprosił, gdy dowiedział się o chorobie, która brzmiała niczym wyrok.
– Jeśli po mojej śmierci zaproponują ci z klubu pensję, nie przyjmuj jej.
Cały Santiago, dla którego praca w klubie była służbą.
***
Ostatnie miesiące życia to ból i wspomnienia. Czasem jedno bardzo trudno odróżnić od drugiego.
– Byliśmy w służbie, w służbie narodowi. Ludzie lubią futbol, dzięki niemu Hiszpanie mogli zapomnieć o swoich codziennych problemach. Futbol jest ważniejszy niż niektórzy by chcieli.
Gdy zdrowie pozbawia życie pasji, która gotowała się w nim przez wszystkie te lata, która napędzała go do stworzenia najlepszego klubu XX wieku, pozostają już tylko obsesje. Trzy obsesje, które nieustannie przeplatają się ze sobą. Znalezienie następcy, ożywienie Torre Blanca i pragnienie oczyszczenia Realu z powracających zarzutów o wspieraniu przez reżim. Żadnej z nich nie uda się spełnić.
– Gdybyśmy cieszyli się wsparciem reżimu teraz mielibyśmy wielki stadion. Franco wykorzystał nas i nigdy nie dał nam nawet pięciu centymów. W tamtych latach byliśmy jedynymi prawdziwymi ambasadorami Hiszpanii. Dziewczyny z Coros y Danzas i Real Madryt. Gdy słyszę jak ktoś mówi, że byliśmy drużyną reżimu mam ochotę nasrać na jego ojca.
***
Jest sam początek czerwca, sobotni poranek. W rodzinnej Almansie Don Santiago biją dzwony, wzywając wszystkich, którzy chcą się z nim pożegnać po raz ostatni. Nie ma dziś wiatru pod Madrytem, więc łódź o imieniu Di Stéfano już nie kołysze się przy wodach Santa Pola.