„To światło, to niebo, te chmury, to luksus Madrytu, jego najcenniejsza rzecz”. Spośród tekstów, wierszy i piosenek trudno wybrać trafniejszy opis stolicy Hiszpanii, dokonany w jednym zdaniu przez Josepa Pla, katalońskiego pisarza. Monumentalizm budynków i zabytki niemalże na każdym kroku z pewnością nie są największą siłą Madrytu, choć entuzjaści architektury mogą twierdzić zupełnie inaczej. To powietrze przenikające człowieka, tworzące niesamowity nastrój, jakiego nie odczuwałem w żadnym z europejskich metropolii. Wystarczy usiąść w Retiro, delektować się wielkim, zurbanizowanym krajobrazem miasta i pozwolić mu ukraść swoją duszę. Madryt – złodziej dusz. Myślę, że to bardzo trafne określenie.
Niech was nie zmyli wstęp – to nie jest przewodnik turystyczny pod patronatem ¡Olé! Magazynu. Puerta del Sol, Muzeum Prado, Plaza Mayor czy Gran Via – to wszystko zeszło na drugi plan. W pierwszy weekend czerwca serce Madrytu biło przy Concha Espina 1, gdzie cały wszechświat przestawał mieć jakiekolwiek znaczenie. Mario Benedetti w wierszu Pausa de Agosto pisał o „jednomyślnym spokoju” ogarniającym Madryt w lecie. Obserwując z bliska piłkarską stolicę Europy powoli budzącą się do życia, nie sposób było nie odczuć harmonii w jej lenistwie. Rano, w dzielnicy Lavapiés, gdzie wieczorami z pewnością nie można się nudzić, ciszę mogły zakłócić jedynie echa poprzedniej nocy. W powietrzu nie dało się wyczuć woni szaleństwa, które zdołało wręcz sparaliżować miasto jeszcze tego samego dnia.
8.00, Lavapiés. Zza rogu jednej z ulic słychać śpiew kibica, niczym zwiastun czegoś, co miało dopiero nastąpić. Wielokulturowe Lavapiés, opanowane przez fanów Atléti, jak twierdziła Lucía, osoba goszcząca nas w swoim domu. Nie byliśmy w stanie przed nią ukryć, że głównym celem podróży wcale nie było zwiedzanie atrakcji turystycznych Madrytu. Lucía zareagowała śmiechem, jest w końcu jedną z Los Rojiblancos i z dużą dezaprobatą zareagowała na koszulkę Sergio Ramosa. Cóż, Andaluzyjczyk nie jest darzony zbyt dużym sentymentem nie tylko przez sympatyków Colchoneros. Prolog miał jednak miejsce wcześniej, już na Barajas, gdzie dało się zaobserwować liczne grupki fanów w białych koszulkach podążające w kierunku terminala prowadzącego, jak mniemam, do samolotu lecącego do miejsca, na które będą zwrócone oczy całego starego kontynentu. Do Cardiff.
W centrum Madrytu atmosfera rozpędzała się bardzo powoli i poza pojedynczymi trykotami Królewskich w metrze nic nie wskazywało na wyjątkowość sobotniego dnia. Ot, dzień jak każdy inny, gdzie szczątkowe elementy związane z Realem są nierozłącznym elementem wpływającym na koloryt miasta. Czy w stolicy Hiszpanii można było oczekiwać czegoś innego? Znajdowaliśmy się w końcu w miejscu, gdzie społeczeństwo jest oswojone, a nawet przyzwyczajone do wielkich wydarzeń. Dla nas, będących w Madrycie po raz pierwszy, widzących oczyma wyobraźni wyczyn absolutnie historyczny, było to co najmniej zaskakujące. Dla Hiszpanów myślę, że znacznie bardziej normalne.
W godzinach popołudniowych odwiedziliśmy jeden z placów, do który mieliśmy zamiar powrócić wieczorem – Cibeles. Skąpana w blasku promieni słonecznych Bogini prezentowała się wyjątkowo majestatycznie. Kybele była już gotowa, otoczona powiewającymi na wietrze flagami Hiszpanii, oczekująca na przybycie Madridistas, jakby krok, ten do postawienia na Millenium Stadium, był jedynie formalnością.
Atmosfera zaczęła gęstnieć około godziny 19.00. W linii metra prowadzącej na Santiago Bernabéu napięcie rosło z każdą kolejną stacją, z każdą kolejną falą Los Blancos wlewającą się do wagonów. Tuż po postawieniu kroku na stacji docelowej tłum ludzi dał upust swoim emocjom intonując przyśpiewki Ale Real Madrid ale, ale… i Como no te voy a querer…, które tego wieczoru miały powtórzyć się jeszcze niejednokrotnie. Niemniej jednak nie było w tym ciągłości. Gromkie śpiewy niechętnie były podchwytywane i kontynuowane, co w zderzeniu z naszymi doświadczeniami z kulturą kibicowania w Polsce, okazało się być dla nas nieco rozczarowujące. Sam klimat panujący bezpośrednio pod stadionem nie mógł zawieść. Przerósł nasze najśmielsze oczekiwania. Ogromny tumult i rozkręcający imprezę pod Drakkarem Ultras Sur, którzy choć od dłuższego czasu nie mają wstępu na stadion, wciąż są stałym elementem domowych meczów Realu.
Historyczna szansa obrony pucharu Ligi Mistrzów odbiła się również na frekwencji na Bernabéu. Nie powtórzyła się sytuacja z roku 2016, gdzie podczas finału z Atlético można było zauważyć wiele wolnych miejsc. Tym razem stadion wypełnił się niemalże do ostatniego miejsca, mimo, iż bilety były o przynajmniej pięć euro droższe. Z tego względu nasze miejsca znajdowały się bardzo wysoko, na ostatniej kondygnacji Fondo Sur. Mimo to widoczność była perfekcyjna, co jedynie potwierdza tezę, iż na Bernabéu z każdego krzesełka na stadionie można czerpać przyjemność z meczu. Brak zorganizowanego dopingu w postaci Grady Joven czy tym bardziej, wspominanych już wcześniej, Ultras Sur nie przeszkodził w gorącej atmosferze na stadionie. Wsparcie płynące z trybun dla piłkarzy, bardziej w celu dania upustu swoim emocjom i nerwom, sprawiało, że Bernabéu momentami wibrowało. Za nic w świecie nie dało się odczuć, iż to nie ten obiekt był głównym miejscem wydarzeń, a oddalony o blisko dwa tysiące kilometrów Millennium Stadium w Cardiff. Kibice ograniczali się do intonacji krótkich przyśpiewek, mniej skomplikowanych, acz zdolnych poderwać cały stadion do wspólnego śpiewania. Była również meksykańska fala, gromkie ¡Olé!, gdy Real Madryt – przy wysokim już prowadzeniu – ilością podań męczył Juventus, niczym torreador byka na korridzie. Pojawiły się nawet pieśni dedykowane Gerardowi Piqué i Bianconerim, które nie nadają się do cytowania w tym tekście. Duże zaskoczenie wzbudziło wsparcie dla Garetha Bale’a. Gdy Walijczyk podnosił się z ławki rezerwowych otrzymał ogromną porcję braw, większą niż chociażby Marco Asensio. Po drugiej stronie barykady znajdowali się Mario Mandžukić i Dani Alves, którym ilekroć pojawiali się na ekranie telebimu towarzyszyły ogłuszające gwizdy, co nie powinno bardzo dziwić, mając w pamięci historię występów klubowych obu zawodników. Odbiegając od samego spotkania dochodzę do wniosku, że Bernabéu udźwignęło atmosferę… jeśli miało cokolwiek dźwigać. Czuć było klimat wielkiego święta, a na świąteczny nastrój panujący wśród kibiców nie wpłynęła znacząco nawet niesamowita bramka Mandžukicia. Uciszyła stadion jedynie na moment. Na sygnał gwizdka Felixa Brycha kończącego finał stadion eksplodował, a trybuny drżały w rytmie gromkich okrzyków Campeones.
Bezpośrednio po wyjściu ze stadionu do stacji metra ustawiła się ogromna kolejka, która bardzo szybko rozstrzygnęła wątpliwości jaką drogę należy obrać, aby dostać się na Cibeles. Tłum podążający w kierunku miejsca celebracji podzielił się na dwie grupy – „wolną”, próbującą jak najszybciej znaleźć się pod fontanną i tę prowadzoną przez Ultras Sur, idącą z ich dużą flagą na przedzie, zatrzymującą się na skrzyżowaniach, gdzie intonowane były kolejne przyśpiewki i prezentowano następne flagi. Tysiące osób sparaliżowało miasto, Madridistas tanecznym krokiem podążali przez centrum Madrytu, a kierowcy samochodów jadących z naprzeciwka, zwalniali pozdrawiając kibiców i przybijając z nimi piątki. Na Plaza de Cibeles nie wszyscy mieli jednak wstęp. Policja nie wpuściła między innymi jednego z członków Ultras Sur próbujących wnieść flagę z nacjonalistycznymi symbolami. Część fanów po dotarciu pod fontannę była już świadoma, iż piłkarze nie wrócą tej nocy na spotkanie z Kybele, przez co po odpaleniu rac, wyśpiewaniu Campeon de Europa, a także… Florentino dimission przez małą grupkę osób, co większość zgromadzonych odebrała z dużą dezaprobatą, część kibiców udała się do domów przed 1.30, aby zdążyć na wciąż otwarte metro. Również my, po bezsennej nocy z piątku na sobotę, zdecydowaliśmy się odpocząć i skoncentrować się na celebracji na Bernabéu w niedzielę. O tyle, o ile na Cibeles można było wnieść cokolwiek potencjalnie niebezpiecznego, gdyż kontrola rzeczy osobistych przebiegała dosyć pobłażliwie, tak metro stanęło na wysokości zadania, na każdej kolejnej stacji można było spotkać ochronę, co nie było widoczne o innych porach dnia, a znacząco zredukowało ryzyko incydentów i innych niebezpieczeństw.
W niedzielę od godziny 11.00 ogromne tłumy ustawiały się pod kasami przy Concha Espinam, by wywalczyć wejściówki na wieczorną celebrację. Dla wszystkich Los Blancos były one dostępne za darmo, nie tylko dla socios i osób z Carnet Madridista. Dzięki pojawieniu się stosunkowo wcześnie pod stadionem, jeszcze przed otwarciem kas, udało nam się uzyskać bardzo dobre miejsca na Fondo Sur, a w kolejce oczekiwaliśmy „tylko” przez godzinę. Wracając z Tour Bernabéu o godzinie 14.00 kolejka robiła okrążenia wokół stadionu i ciężko jednoznacznie stwierdzić ile czasu musieli oczekiwać ostatni kibice na bilety, mimo że ich wydawanie w kasach, prowadzone przez ochronę, przebiegało bardzo płynnie.
Celebracja na Cibeles w niedzielę rozpoczęła się o 20.15. Niestety mając w pamięci „zakorkowane” metro po sobotnim finale oraz zamkniętą stację Banco de España, znajdującą się bezpośrednio pod Plaza de Cibeles, zdecydowaliśmy udać się bezpośrednio pod Bernabéu. Na nieszczęście dała o sobie znać nasza nieznajomość miasta, co do dziś pozostaje największym i prawdopodobnie jedynym niedosytem podczas całego weekendu. Klimat panujący pod stadionem nie była już tak gorący, jak przed meczem, dlatego nie tracąc zbyt wiele czasu od razu udaliśmy się na trybunę, obserwując na telebimie drogę piłkarzy spod fontanny na Concha Espina 1.
Atmosfera podczas celebracji była jeszcze bardziej spektakularna, niż podczas finału, wszak kibice z bliska mogli obserwować swoich idoli. Mimo informacji, jakoby całe wydarzenie miało rozpocząć się o 22.00, piłkarze spóźnili się na stadion, co nie przeszkodziło fanom w dobrej zabawie. Dało się to zauważyć, gdy kibice zaczęli śpiewać popularną ostatnio piosenkę Despacito. Nie da się ukryć, że Real Madryt potrafi świętować tytuły w sposób jedyny i niepowtarzalny na świecie, a Madridistas godnie przywitali klubowych Mistrzów Europy. Gdy cały stadion zaczął skandować Que bote el Bernabéu wydawało się wręcz, jakby unosił się w powietrzu. Prawdziwe show zaczęło się w momencie zgaszenia świateł. Wówczas na murawę zaczęli wychodzić bohaterowie zakończonego już sezonu przy akompaniamencie Seven Nation Army. Największe poruszenie wśród kibiców wywołał niewątpliwie Cristiano Ronaldo, któremu nie pozwolono dojść do głosu podczas przemówienia i zagłuszono przyśpiewką: Balon D’Oro Cristiano, Balon D’Oro…, do czego bardzo szybko podłączył się Portugalczyk. Stadion w wyjątkowy sposób zdołał podziękować kapitanom: Marcelo i Sergio Ramosowi, a także Isco, Modriciowi i Pepe, dla którego był to ostatni sezon w Realu Madryt. Mimo wszystko celebracja zakończyła się stosunkowo szybko, kilku piłkarzy błyskawicznie opuściło murawę po odbyciu rundy honorowej, jak chociażby Gareth Bale. Podczas całego wydarzenia największą radość miały… dzieci, które przed osiemdziesięciotysięczną publicznością postanowiły zaprezentować na ile odziedziczyły talentu po rodzicach. Bramka syna Cristiano zdążyła obiec już cały świat i wzbudziła ogromne poruszenie wśród kibiców. W końcowej fazie celebracji, gdy z piłkarzy Królewskich na murawie pozostali Nacho, Carvajal, Morata, Kovačić i Modrić, publikę rozbawił chłopiec, któremu udało się założyć „siatkę” starszemu z Chorwatów. Przy coraz bardziej opustoszałym stadionie duża grupka sympatyków zasiadająca na Lateral Este skandowała nazwisko Luki, który gestami pozdrawiał i dziękował fanom za wsparcie. Sporo oznak sympatii przekazano także Nacho, co naocznie pozwoliło mi doświadczyć jak bardzo w Madrycie kocha się wychowanków. Schodzącemu z boiska Moracie zaśpiewano Morata, quédate, co na dziś dzień wydaje się być pobożnym życzeniem. Ostatnim akcentem celebracji, jeszcze przed momentem pokazywania drogi ku wyjściu przed stewardów, było przedostanie się na stadion małej grupy ultrasów, którzy zaznaczyli swoją obecność skandując: Ul, Ul, Ultras Sur.
Dwa dni w Madrycie to zdecydowanie zbyt mało, aby dostatecznie nacieszyć się miastem i dogłębnie je poznać. Zwłaszcza, jeśli cała zabawa przez 48 godzin kręci się wokół Realu Madryt. Jednak czy można powiedzieć, że żałujemy? To pozostaje pytaniem retorycznym. W poniedziałek nad ranem, patrząc na pogrążony w śnie Madryt, dopadł mnie nostalgiczny nastrój. Stolica Hiszpanii podczas tych dwóch dni zdążyła rozkochać mnie w sobie, a rozłąka, choć nieunikniona, wciąż była bolesna. Podczas tego niesamowitego, intensywnego weekendu Madryt i Real dostarczył mi niezapomnianych wrażeń, które zostaną ze mną na zawsze. I tak, jak brzmi fraza napisana na rogu ulic Prim i Barquillo: „Madrycie, jesteś na liście moich spełnionych marzeń”. Nie powiedziałem adiós, mówię: hasta luego, Madrid!