
Powiedzieć, że w bieżącej kampanii La Liga Real Betis gra tragicznie, to jakby w ogóle się nie odzywać. Po poprzedniej, obfitującej w nadspodziewanie dobre wyniki, edycji Primera División ekipa z Estadio Benito Villamarín popadła w marazm, przespawszy lwią część sezonu, i na dobre umiejscowiła się na samym dnie ligowej tabeli. Beznadziejna sytuacja w klubie zrodziła pretekst do przeprowadzenia – od dawna oczekiwanej – rewolucji, której pokłosiem może być nawet utrzymanie.
Każda rewolta pewne jednostki obala, inne – wsławia, kreując nowych bohaterów. Nie inaczej potoczył się zielony przewrót w Sewilli. Rozpoczynał się grudzień. Pierwszym, którego głowa ugrzęzła w gilotynie, okazał się uwielbiany przez kibiców Verdiblancos José Mel. Powód ścięcia, nie pałającego przyjaźnią do władz klubu trenera, był oczywisty. Piętnaście ligowych spotkań szkoleniowiec z Madrytu zwieńczył dwoma zwycięstwami, czterema remisami i aż dziewięcioma porażkami. Na nic zdały się protesty bywalców Estadio Heliópolis (pierwsza nazwa Benito Villamarín, pochodząca od osiedla w którym znajduje się stadion – przyp. red) – po ponad trzech latach sterowania zespołem, Pepe musiał ustąpić miejsca, choć gwoli prawdy stał pod murem już od minionego lata. Podczas pożegnalnej konferencji nie krył smutku, roniąc łzy jedna za drugą.
Gorące, andaluzyjskie lato
Aby przybliżyć kulisy katastrofy á la Betis myślami trzeba powrócić do finału ubiegłego sezonu. Wtedy to Béticos dokonali rzeczy wyjątkowej – wyprzedzili Sevillę w ligowym wyścigu, co w mieście odbierane jest jako coś więcej niż honor. Na dodatek siódma pozycja uprawniała do startu w rozgrywkach Ligi Europy. Euforia, która zawładnęła zieloną częścią stolicy Andaluzji, nie trwała jednak długo, bo już w letniej sesji transferowej miał miejsce pierwszy rozbiór drużyny.
Nie trudno domyślić się, że po niezwykle udanym roku, pod gabinetem prezydenta – Miguela Guilléna – ustawiły się kolejki dyrektorów znacznie stabilniejszych finansowo ekip. Trudna sytuacja ekonomiczna Verdiblancos popchnęła pryncypała ku zdobyciu gotówki. I tak za Beñata, największą gwiazdę zespołu, Athletic wpłacił sumę odstępnego równą 8 mln euro, za Alejandro Pozuelo walijskie Swansea dało 425 tys. funtów (również kwotę wpisaną w kontrakcie zawodnika), jeszcze wcześniej – odmawiając przedłużenia umowy – Łabędzie wzmocnił José Cañas, brytyjski kierunek przypadł do gustu także Adriánowi. Ponadto z Benito Villamarín pożegnali się Chechu Dorado, Jonathan Pereira, Rubén Pérez, Joel Campbell czy Dorlan Pabón.
Transakcje te nie przyniosły klubowi przysłowiowych kokosów, więc środki na załatanie dziur nie powalały. Guillén zadanie budżetowego skompletowania kadry powierzył Vladzie Stosiciowi – odpowiedzialnemu za transfery dyrektorowi sportowemu, byłemu graczowi zielonych. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje, Serb za półdarmo powiększył listę piłkarzy o Stephana Andersena, Joana Verdú, Markusa Steinhöfer, Braiana Rodrígueza, Lolo Reyesa, Xavi Torresa, Chuliego, Guillermo Sarę, Jordi Figuerasa, Cedricka, Dídaca Vilę i Juanfrana. Żaden z nich nie zmienił jednak oblicza osłabionego Betisu, co gorsza – nie potrafili na murawie znaleźć wspólnego języka z pozostałymi. Gra obronna wołała o pomstę do nieba, pomocnicy nieroztropnie rozprowadzali akcje, w skutek kontuzji napad co rusz osierocał Rubén Castro – najcenniejszy z ocalałych. Nie dopomogli arbitrzy, wielokrotnie krzywdząc zespół. Wyjątkiem była Liga Europy, która stała się odskocznią dla zawiedzionych kibiców. Wszystkie nieszczęścia skumulowały się w Melu, od pierwszego meczu skazanego na upadek. Aby sprawiedliwości stało się zadość, kat pochylił się również nad głową Stosicia, niemniej winnego od trenera.
Biegnący z (po)mocą
W odnalezieniu nowej jakości Béticos pomóc miał Juan Carlos Garrido. Znany z pracy w Villarreal szkoleniowiec wprowadził twarde reguły. Od podopiecznych wymagał za wiele, sam nie chcąc podjąć dialogu. Taktyczna koncepcja JCG szybko spaliła na panewce, nie przynosząc oczekiwanych owoców pracy. Miarka się przebrała 18 stycznia po dotkliwej domowej porażce z Realem Madryt 0:5. Wtedy właśnie pożegnano się z nadziejami na utrzymanie i również z Garrido. Pozostał po nim niesmak oraz haniebny bilans – pięć ligowych spotkań: cztery porażki i jeden remis.
Ekspresowo – kolejnym – sternikiem ogłoszono Gabriela Humberto Calderóna. Misją Argentyńczyka nie było już zachowanie ligowego bytu, lecz oswojenie futbolistów ze świadomością degradacji i motywacja do podjęcia walki, by godnie pożegnać elitę. W latach osiemdziesiątych Calderón przywdziewał zielono-biały trykot i na wstępie zaskarbił sobie miłość fanów. „To spełnienie marzenia. Nie było ono określone w czasie, ale kiedy powstaje tak delikatna sytuacja – przybiegam! Kiedy ukochana osoba jest chora, robisz wszystko, żeby jej pomóc. Przychodzę z nadzieją i wiarą, że będziemy iść do przodu. Nie jestem Messim ani nawet Maradoną, ale jestem zwycięzcą!” – obwieścił, próbując obudzić w Béticos potrzebę walki. Dla Verdiblncos zrezygnował z lukratywnej oferty z Kataru. Przystąpiwszy do zadania wyznał Betisowi miłość, którą odwzajemnili mu ludzie ze środowiska.
Rzeczywiście obecność nowego szkoleniowca tchnęła w zawodników i administrację dobrego ducha. Piłkarze pokornie spoglądają w przeszłość, o przyszłości myśląc z optymizmem. Na treningach pracują do upadłego, na każdym centymetrze boiska oddają serce dla Calderóna. Kilku z nich, jak choćby Castro, Juanfran i Salva Sevilla, zadeklarowało chęć pozostania w klubie, nawet w obliczu spadku, aby spłacić dług wdzięczności Betisowi i – zwłaszcza – trenerowi. Nareszcie w zimowym okienku do zespołu dołączyli zawodnicy fundamentalni – wypożyczeni Alfred N’Diaye i Leo Baptistao oraz Antonio Adán. GHC swoich pupili traktuje po ojcowsku: podejmuje rozmowę, stara się znaleźć najlepsze rozwiązanie, ale gdy trzeba potrafi też skarcić. Tak było w przypadku Verdú. Katalończyk miał być kręgosłupem zielonych, o wymaganiach co do jego gry poinformował go sam szkoleniowiec. Gdy ten nie spełniał pokładanych w nim nadziei, bez skrupułów został oddelegowany na ławkę.
Majstersztyk
Psychologia Calderóna w błyskawicznym tempie uzdrowiła zespół niczym wyciągnięcie dłoni Anatolija Kaszpirowskiego. To on swoimi rękoma uzdrowił Betis, transformując go z chłopca do bicia na agresywnie (w pozytywnym znaczeniu słowa) nastawiony team. Rzecz jasna efektów pracy Argentyńczyka nie dostrzeżono od zaraz, zanim piłkarze zhardzieli potrzebnych było kilka kolejek. Gdy minął okres przejściowy, na zielonych przestano spoglądać przez pryzmat pewnego spadkowicza. Fakt, do bezpiecznej strefy nadal pozostaje duży dystans, ale odkurzeni Cedrick, Didac, Leo Baptistao i progres Castro sprawiają, że bezpośredni oponenci w walce o życie czują oddech na plecach. Pierwszą poważną próbą ognia był pojedynek z Getafe na Benito Villamarín. Gospodarze dominowali przez 90 minut, nie pozwalając przyjezdnym dojść do głosu. Zwycięstwo 2:0 dało tylko i aż 3 punkty, ale jeszcze ważniejszy był sygnał o powracającym, starym, efektownym i efektywnym, śmiertelnie kontrującym, Betisie. Tak podbudowani oczekiwali na historyczne starcie. W równolegle rozgrywanej Lidze Europy kolejną przeszkodą w drodze do finału okazała się… lokalna Sevilla! Pierwszy pojedynek Euroderbi – tak okrzykniętego wydarzenia – był prawdziwym tryumfem taktycznym Calderóna. Nastawiona na obronę ekipa zdołała wygrać 2:0, choć przez większość spotkania broniła się we własnej strefie. Samych siebie przeszli Baptistao, N’Diaye i Adán. Z miejsca stali się herosami, a ich trener zdaniem niektórych dołączył do panteonu sław klubu. Dziś trudno już usłyszeć smutne wzdychania za Pepe Melem na Estadio Heliópolis, kiedy perspektywa nowego Mistera wydaje się być przyzwoita.
Pytanie o cud Betisu ciśnie się na usta nie tylko kibicom, ale i wszystkim obserwatorom La Liga. Wygląda na to, że Verdiblancos utknęli w gigantycznym korku na skrzyżowaniu ulic „Primera” i „Segunda”. W tym momencie sygnalizator drogowy rozświetla zieloną barwę, pozwalając Verdiblancos na przejazd, lecz trzeba na czas przycisnąć pedał gazu – wszak to już ostatnia zmiana w tym sezonie. W poprzednich czterech meczach zespół okupujący ostatnią pozycję w tabeli dwukrotnie zdążył przekroczyć owe skrzyżowanie. Najpierw uczyniła to Málaga (2010/11), rok później Saragossa. Statystycznie (i matematycznie) Béticos mają jeszcze spore możliwości, ale jak przełoży się to na praktykę? Gabriel Humberto Calderón podniósł rękawice i próbuje oszukać przeznaczenie, aczkolwiek do ostatnich momentów rozgrywek musi pamiętać, że bez względu na dobór środków cały czas reanimuje trupa. Czy uda mu się wskrzesić zielonych i tym samym czmychnąć przed rozbłyśnięciem czerwieni na sygnalizatorze? O tym zapewne zadecydują trzy finałowe spotkania, odpowiednio z Almerią, Valladolid i Osasuną. A co jeśli się nie uda? Cóż… Real Betis Balompié to klub z ponad stuletnią tradycją, jakieś doświadczenia z zaplecza La Liga ma, więc można podejrzewać, że szybko wróci do świata żywych. Choć kontrast względem zeszłego roku jest wręcz szokujący.