
Tytuł to parafraza słów piosenki KNŻ z 1995 roku. Z kolei dwa lata wcześniej rapowa grupa Wu-Tang Clan nagrała utwór „C.R.E.A.M” co rozwija się: „cash rules everything around me”. Podobnych hymnów powstało jeszcze więcej. Wszystkie one są prawdziwe, również w odniesieniu do futbolu.
Są kibice, którzy mają hopla na punkcie tradycji. Najczęstszą pobudką takiego konserwatyzmu jest poczucie własnej, odrębnej tożsamości. Ma ona dowodzić wyjątkowości – w tym wypadku klubu – na różnych płaszczyznach. XXI wiek to jednak czas wielkiej globalizacji i dewaluacji tych wyższych wartości. Dlatego trzeba postawić pytanie, co jest bardziej opłacalne – duma, honor, tradycja i na ogół słabe wyniki sportowe, czy jednak podejście bardziej liberalne, które stawia pieniądz w roli głównego fundamentu potencjalnego sukcesu?
Już w 2012 roku Marca donosiła o możliwości usunięcia krzyża z herbu Realu Madryt. Sprawa ta odbiła się głośniejszym echem dopiero teraz. Na wstępie trzeba jednak zaznaczyć, iż herb Królewskich został pozbawiony krzyża tylko na produktach dystrybuowanych w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Tak czy inaczej, wywołana polemika każe spojrzeć na tę sytuację w sposób szerszy. Aspekt ten ma bez wątpienia podłoże religijne. Już sam ten fakt negatywnie wpływa na ocenę całego wydarzenia. Ta jednostronna tolerancja ma przecież swoją cenę.
Rynek bliskiego wschodu to dosłownie kopalnia platforma wiertnicza pieniędzy. Nie dziwi więc fakt, że kluby pod względem marketingowym orientują się właśnie w tamtym kierunku. I choć związki Realu Madryt z petrodolarami nie są tak klarowne jak chociażby w Manchesterze City, trudno ich razem nie wiązać. Nie raz mówiło się już chociażby o sprzedaży praw do nazwy stadionu los Blancos. Prześmiewczo brzmiące „Abu Dhabi Bernabeu” nie jest jednak egzotycznym wybiegiem multikulturowym, lecz podtrzymaniem pewnej tendencji rynkowej w sporcie. W skrócie – sprzedajesz wizerunek, lecz możesz żyć ponad wszelakimi standardami.
Życie ponad stan jest właśnie najbardziej kuszące, lecz stało się niemal konieczne, jeśli kluby chcą się utrzymać na topie. Ta prosta zależność dotyka jednak niektóre zespoły w stopniu co najmniej kontrowersyjnym. Real Madryt nie uległ jeszcze tak ogromnej petrodolaryzacji jak jego największy oponent – FC Barcelona. Albo FC Banerlona jak powiedzieliby konserwatyści i prześmiewcy. Kiedy zarząd katalońskiego klubu zmieniał swój charakter z romantycznego na biznesowy (Laporta → Rosell) nikt nie sądził, że Blaugrana ewoluuje tak silnie właśnie w arabskim kierunku. Po ponad stu latach nawet Duma Katalonii uległa pokusie sprzedaży miejsca na swojej koszulce.
Problem w tym, że zarząd Barcelony owe zmiany przeprowadzał w fatalny sposób, który ugodził w wizerunek klubu. Katarska fundacja okazała się przykrywką dla linii lotniczych, a z perspektywy czasu sama umowa była i jest wręcz śmiesznie niska. W Barcelonie jednak wybrano właśnie drugą opcję – pieniądz jako fundament sukcesu. Dlatego też bez sentymentu pozbyto się Abidala, Mickeala, Txemy, próbowano reanimować projekt Grada d’Animació, odsunięto od klubu Cruyffa. Tak samo można się przyczepić do zmiany sponsora z TV3 na BEKO, jednak czy gdyby nie była to katalońska telewizja ktoś w ogóle by się tym przejął? Nie należy jednak na ten problem patrzeć zerojedynkowo. Z drugiej strony, ta sama ponoć splugawiona koszulka Barcelony w barwach Senyery była najlepiej sprzedającym się produktem firmy Nike. Chodziły nawet plotki, iż to najchętniej kupowany strój w jej historii. Prawda to czy nie, trudno powiedzieć, lecz statystyki nie kłamią – Barcelona to JEDNA Z WIELU marek sportowych na świecie, a jaki udział w jej sukcesie komercyjnym mają sami Katarczycy? Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy.
Za wzór antykomercyjnego podejścia do sportu uważa się Athletic. Ba, niektórzy zarzucają Lwom pewien rodzaj faszyzmu, lecz jest to gruba nadinterpretacja. Ale nawet klub z Bilbao ugiął się przecież pod tym całym ekonomicznym ciśnieniem. Bo jeśli nie masz pieniędzy, to prawdopodobnie nie istniejesz, albo przestaniesz istnieć na mapie poważniej piłki już niebawem. Dlatego nawet w Athleticu postanowiono wykorzystać sponsoring. Na równie dumnej i nieskalanej komercją koszulce widnieje logo baskijskiego koncernu paliwowego Petronor. Ich wkład finansowy jest jednak niewielki – Lwy otrzymują od nich około dwóch milionów euro rocznie, plus ewentualnie zmienne w ramach wymiernych sukcesów drużyny. Klub z Bilbao mógł swego czasu wyciągnąć dużo więcej (ponad sześć milionów), bo zgłaszały się podobno też inne firmy, lecz wtedy opór stawili socios oraz inni, nawet niezrzeszeni, kibice. Chodziły zresztą plotki, że sam ówczesny prezydent Athleticu, Fernando García Macua, miałby czerpać z takiej opcji wymierne zyski, dlatego też znacznie łatwiej przyszłaby ta zmiana wizerunku klubu. Lwy wyszły także naprzeciw kibicom przez rok udostępniając fanom możliwość zakupu koszulek w dwóch wersjach – ze sponsorem, lub bez.
Petronor z końcem obecnego sezonu wycofuje się jednak z finansowania Athleticu. W jego miejsce na trykotach ma pojawić się logo banku BBK, który pokrył 25% budowy El Nuevo San Mamés.
A zatem, chcesz mieć Neymara i Bale’a? Płać. Chcesz zdobywać trofea? Płać. Chcesz być potentantem na rynku, dyktować na nim trendy i zyskiwać popularność? Płać. Chcesz mieć nowoczesny stadion? Płać. I płacz, jeśli naprawdę musisz. Nawet jeśli jesteś dumnym Baskiem.
Ale nie wszystko jest przecież takie czarno-białe. Wciąż powstają szlachetne inicjatywy, jak choćby „Dzieci futbolu”. W Granadzie postanowiono upiec trzy pieczenie na jednym ogniu, godząc w pomysłowy sposób finansowanie klubu z pomocą dla dzieci. Projekt ten spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem w całym piłkarskim środowisku i z perspektywy czasu można uznać, że był on zarazem błyskotliwy jak i skuteczny.
No i nie należy zapominać, że kluby tworzą też zwyczajni ludzie, dla których to wszystko wyżej opisane jest sprawą drugorzędną. Bardziej liczy się poczucie wspólnoty, realizowanie poszczególnych dążeń, a nie tylko puste manifestowanie tożsamości symbolami. Czy znacie kogoś, kto przez usunięcie krzyża z herbu Realu, Qatar Airways i Petronor na koszulce odwrócił się od swojego klubu? Jasne, wpływy takich aspektów jak polityka czy religia na sport są zawsze przyjmowane sceptycznie, ale czasem po prostu nie da się ich uniknąć – z przyczyn na przykład historycznych, czy ekonomicznych właśnie. Ale czy to wszystko jest warte takiego hałasu? To całe „sprzedawanie wizerunku” już dawno zostało przewidziane. Choć podchodzi się do niego niechętnie jest ono przecież konieczne, bo to właśnie pieniądz napędza wszystko dookoła nas, także futbol. To być może brutalna ale prawdziwa wizja, a nam kibicom pozostaje ją tylko zaakceptować. Póki fani wciąż chcą identyfikować się ze swoimi klubami nie ma jednak powodu do paniki.