Niedoceniony w Liverpoolu, przeniósł się do Serie A, gdzie stał się gwiazdą i trafił do reprezentacji Hiszpanii. To zdanie pasowałoby do kilku piłkarzy. Taką drogę przebyli Suso i Gerard Deulofeu, ale to Luis Alberto jest najnowszym wyrzutem sumienia Anglików.
Spośród trzech wymienionych Hiszpanów, od pozostałych różni się nieco piłkarski życiorys Deulofeu, który przede wszystkim grał w Evertonie, a poza tym już przed transferem do Anglii miał za sobą debiut w reprezentacji Hiszpanii. Trudno też mówić, by w Liverpoolu się na nim nie poznano, bo w końcu The Toffees wykupili go z Barcelony, ale jednak oczekiwali od niego więcej, czego dowodem było choćby bezpłatne wypożyczenie do Milanu. Był więc w Anglii szanowany, ale skala jego możliwości nie została najwyraźniej doceniona.
Navasem być
Suso i Luis Alberto grali zaś w drugim z liverpoolskich klubów, choć raczej bardziej tam byli, niż faktycznie występowali. Przez rok jednocześnie należeli do LFC, ale akurat w sezonie 2013/14, kiedy to Suso został wypożyczony do Almerii. Obaj podobnie długimi i okrężnymi ścieżkami dotarli do listopadowych meczów reprezentacji Hiszpanii, w których najpierw jeden, a potem drugi zadebiutowali w narodowych barwach.
Za wielki talent szybciej uznano Alberto, starszego o rok skrzydłowego lub ofensywnego pomocnika, gdzie czuje się chyba najlepiej. Wychowanek Sevilli początkowo wolał grać jednak na skrzydle, podobnie jak jego idol, Jesús Navas. W sieci krąży zresztą zdjęcie, na którym widać Navasa pozującego do zdjęcia z zawodnikami akademii Sevilli. Późniejszy mistrz świata i Europy na fotografii obejmuje Alberto Moreno i właśnie Luisa Alberto, którzy po latach zostali jego kolegami z drużyny. Wszyscy trzej grali także w reprezentacji Hiszpanii i Premier League (Moreno zresztą nadal występuje w Liverpoolu). Luis Alberto szybko uznany za wielki talent trafił na wypożyczenie do Barcelony, w której rezerwach więcej goli od niego strzelił tylko wspomniany już wcześniej Deulofeu. Katalończycy nie zdecydowali się jednak na skorzystanie z opcji pierwokupu, co wykorzystał Liverpool, od czasów Rafy Beníteza wnikliwie monitorujący hiszpańską młodzież.
Alberto więcej, niż przez lata spędzone w Liverpoolu (i to wliczając w to wypożyczenia do Málagi i Deportivo), zdziałał tylko w tym sezonie w Lazio. Siedem goli strzelonych i dziewięć kolejnych wypracowanych w Serie A oraz zdobyta bramka i dwie asysty w Lidze Europy, to wynik imponujący, choć jeszcze bardziej imponująca jest jego postawa i współpraca z Ciro Immobile i Sergejem Milinkoviciem-Saviciem. Urodzony w Hiszpanii Serb jest jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym obecnie środkowym pomocnikiem w Serie A, a Immobile, również z hiszpańskim epizodem w życiorysie, przewodzi klasyfikacji ligowych strzelców ze sporą przewagą na goniącym go Mauro Icardim, który dorastał przecież w Hiszpanii.
Rola wiary
O tak znakomite statystyki Alberto i Immobile byłoby trudno gdyby nie Simone Inzaghi i Juan Carlos Alvarez Campillo. Ten drugi jest psychologiem sportowym, który umożliwił Luisowi Alberto wydobycie z siebie większej części potencjału. “Dzięki spotkaniom z Campillo zrozumiałem, że wcześniej nie byłem świadomy swoich możliwości. Teraz wierzę w siebie i jestem gotów, by więcej ryzykować i podejmować się wyzwań, na które nie miałem odwagi” – tłumaczył Alberto w ubiegłym roku.
Przypadek Hiszpana potwierdza więc słowa Maurizio Sarriego. Trener Napoli stwierdził niedawno, że aby zostać wielkim piłkarzem Piotr Zieliński musi uświadomić sobie jak duży ma potencjał.
Alberto chyba już sobie to uświadomił, ale w zyskaniu najwyższej dotąd formy pomogło znacznie więcej czynników, niż same sesje z psychologiem sportowym. Przede wszystkim, w Lazio pierwszy sezon spędził na przyzwyczajaniu się do włoskiej piłki i oczekiwań trenera. Inzaghi zaś powoli wprowadzał go do drużyny, pozwolił mu na przeżycie okresu przejściowego, co skończyło się jak w przypadku Felipe Andersona. Brazylijczyk w pierwszym sezonie po przeprowadzce z Santosu do Lazio strzelił tylko jednego gola – w meczu Ligi Europy z Legią Warszawa. Długo nie potrafił zaimponować kibicom, grał przeciętnie i niewiele. W drugim sezonie stał się jednak liderem drużyny, za którego w pewnym momencie Manchester United oferował 50 milionów euro. Jego obecny kryzys może być wprawdzie przestrogą dla Alberto, ale trzeba przyznać, że naśladowanie pierwszych kroków Andersona bardzo mu się opłaciło.
Jak Rakitić lub Coutinho
Alberto do Lazio trafił w ostatnim dniu okna transferowego latem 2016 roku, by zastąpić odchodzącego do Interu Mediolan Antonio Candrevę. De facto jednak w bieżącej kampanii zastąpił odchodzącego do Monaco Keitę Balde Diao, z którym minął się niegdyś w Barcelonie.
Choć jego poprzednikami byli skrzydłowi, to Hiszpan jest zdecydowanie nie-skrzydłowym. 25-latek doskonale odnajduje się w roli trequartisty, umiejętnie łącząc linie pomocy i ataku. Ze względu na nową fryzurę, ale też przede wszystkim sposób poruszania się, przypomina nieco Ivana Rakiticia – cały czas „szuka gry”, chce mieć piłkę przy nodze jak najczęściej, ale nie jak najdłużej. Doskonale zresztą pasuje mu taktyka obrana przez Inzaghiego. W systemie 3-5-1-1 ma za sobą Milinkovicia-Savicia, Marco Parolo i starego znajomego z Liverpoolu – Lucasa Leivę, których zaangażowanie w grę defensywną pozwala Andaluzyjczykowi na więcej szaleństwa i ryzyka, o którym wcześniej wspominał. Jednocześnie bez problemu może uciec do boku, by oskrzydlić akcje lub do przodu, by zrobić więcej miejsca Immobile. Cofnięcie się w głąb pola zaś, sprawia niekiedy, że wychodzący za nim obrońca pozostawia dziury w obronie, które chętnie wykorzystuje Milinković-Savić.
Wyborna postawa w Lazio sprawiła, że Luisa Alberto dostrzegł Julen Lopetegui i powołał do reprezentacji Hiszpanii na listopadowe mecze z Kostaryką i Rosją. W sparingu z drużyną z Ameryki Północnej Andaluzyjczyk zadebiutował w kadrze, a jeśli dalej będzie spisywał się tak, jak dotychczas w tym sezonie, to ma szansę pojechać na mistrzostwa świata, co już będzie dla niego sporym osiągnięciem. W Rosji Hiszpanie jak zwykle będą jednymi z faworytów turnieju, więc niewykluczone, że Alberto dotrze tam dalej, niż Philippe Coutinho, z którym przed laty porównał go Brendan Rodgers, ówczesny menedżer Liverpoolu.