Jeszcze tu wrócimy by zagrać w finale Ligi Mistrzów – powiedział Juanfran Torres kilka chwil po porażce z Realem Madryt w maju 2014 roku. Choć wydawać by się mogło, że piłkarze Diego Simeone długo nie będą mieć podobnej szansy, Los Colchoneros potrzebowali zaledwie dwóch lat na spełnienie obietnicy prawego obrońcy Atlético.
Pojawiło się jednak wiele wątpliwości co do sposobu gry Atleti, jakoby przepustkę do Mediolanu zdobyli niezasłużenie. Żeby jednak rozwiać wszelkie wątpliwości – tak, Bayern był drużyną lepszą od Atlético. Lepiej operowali piłką, podawali dokładniej i częściej stwarzali sobie groźne sytuacje. Rozgrywali niekiedy kombinacje i wyćwiczone schematy, przy których ręce same składały się do braw.
Bawarczycy byli lepsi. Nikt tutaj prochu nie wymyślił, Ameryka też nie została odkryta. Brakuje tylko przywołania liczb monachijczyków z ligi, na ile miesięcy przed końcem sezonu wygrywali Bundesligę w poprzednich sezonach, jaki mają stosunek zwycięstw do porażek, ile rekordów wykręcił Lewandowski i spółka. Wybaczcie, ale to nie jest nic odkrywczego. Nic a nic. Bo łatwo jest zrozumieć i docenić kunszt drużyny, która sięga rzeczy niemożliwych przy równie nieograniczonych możliwościach. To przychodzi z ogromną łatwością. Te wszystkie klepki, zagrania na jeden kontakt, dryblingi, wreszcie efektowne bramki, zniewalające z nóg statystyki…
Trudniej jest docenić zespół, który takim potworom się przeciwstawia. Mało kto potrafi zrozumieć, co trzeba zrobić by uciąć łeb takiemu futbolowemu monstrum jak Bayern Monachium czy FC Barcelona. Narzekają, że murawa na Calderón była za sucha, że od 70. minuty pierwszego meczu murowali bramkę, że w rewanżu strzelili, chociaż mieli tylko jedną sytuację przez cały mecz. Wreszcie, że mieli szczęście, że wszystko to zasługa niesamowitego Oblaka… Zagrać całym zespołem przed własnym polem karnym, liczyć na jedną, dwie kontry, wreszcie liczyć na łut szczęścia. Ot, cała tajemnica sukcesu.
Mam wrażenie, że w środowisku piłkarskim mało kto potrafi zrozumieć tę defensywną doskonałość zespołu Cholo Simeone. Xavi przyznał, że wielkie drużyny nie grają jak Atlético. Arturo Vidal już w mixed zonie stwierdził, że Bawarczycy w obu meczach byli lepsi i kontrolowali grę. W ostatnich derbach Madrytu, kamery wyłapały natomiast, jak po straconej bramce Realu Cristiano narzeka pod nosem: “kolejny raz… Kolejny raz, jedna jebana sytuacja i gol…”. Okazuje się, że nawet rywale, którzy w dzisiejszym świecie analizują swojego przeciwnika pod każdym kątem, znają jego mocne strony i wiedzą o sobie wszystko, nie potrafią zrozumieć fenomenu Atlético i Diego Simeone. O samym kulcie El Cholo nie będę pisał, gdyż na łamach OleMagazynu poświęciliśmy temu bardzo wiele miejsca, a pozostałe portale w ostatnich dniach prześcigają się w analizach metod pracy argentyńskiego trenera i atutów jego drużyny.
“Zasłużyliśmy na finał, Atletico miało jedną sytuację i ją wykorzystało. Im zawsze udaje się wygrywać jedną bramką” – powiedział po meczu rozżalony Robert Lewandowski. Czytając lub słuchając takich komentarzy, mogę tylko puknąć się w czoło. Niech Bawarczycy czują się mentalnymi zwycięzcami tego półfinału. Jeśli zawodnicy mają się czuć lepiej po takich słowach, okej, nie widzę problemu. Mam jednak dziwne wrażenie, że nikt w szatni czerwono-białych nie weźmie sobie tych słów do serca. Diego Simeone również przejmować się nie będzie.

Atlético nie musi się rozliczać ze swojego sposobu gry. Simeone już na wstępie swojej pracy powiedział: “wolę wygrywać niż zachwycać”. I chociaż jestem kibicem Atlético, to nie rozumiem dlaczego ekipa Los Colchoneros tak bardzo wszystkich mierzi. El Cholo wraz ze swoim zespołem dał milion powodów, by wierzyć, że do Mediolanu nie jadą przez przypadek, tylko przez ciężką pracę i wartości. Atlético zagra drugi raz w finale Ligi Mistrzów w ciągu trzech lat, mimo że od ostatniego finału zespół opuściło piętnastu zawodników: Miranda, Diego Costa, Arda Turan, David Villa, Adrián, Cristian Rodríguez, Diego Ribas, Mario Suárez, Raúl García, Sosa, Insua, Manquillo, Aranzubia, Alderweireld i Courtois. Z podobną częstotliwością w finałach meldowały się w poprzednich latach tylko Barcelona, Manchester United i Bayern Monachium, które nie były tak podatne na rewolucje kadrowe bo i nie miał ich już kto rozkupić. Pomimo tego nie zmieniło się nic. Atleti wciąż dokonuje cudów i chodzi po wodzie. Nie był to jednak łatwy spacer, lecz droga przez cierpienie po niepewnych wodach, pośród szalejących burz. W dodatku, idą pod prąd, wbrew kanonom piłkarskiego piękna, które kilka lat temu narzuciła Barcelona.
Jeśli żyjesz futbolem, nie żyjesz meczami, tylko opowieściami. A ta o Interze, Porto Mourinho, Atletico Simeone, czy Leicester jest I klasa
— Paweł Wilkowicz (@wilkowicz) May 4, 2016
Kibice Atlético są jednak ludźmi wielkiej wiary, podobnie zresztą jak cały klub, któremu od początku drogi do Mediolanu towarzyszyło hasło „nunca dejes de creer”, czyli nigdy nie przestawaj wierzyć. I nie przestali. Nie pozwolili sobie na chwilę zniechęcenia, gdy los dwukrotnie skojarzył ich w losowaniu z najtrudniejszymi rywalami. Nie dali się stłamsić, gdy Bayern ostrzeliwał bramkę na Fussball Arena Stadion. Nie pozwolili sobie na rezygnację i upadek. Po prostu nie przestali wierzyć. Wysiłek się opłaca, są w upragnionym finale. Czego można chcieć więcej? Teraz już tylko jednego.