
Za nami ostatni akcent piłkarskiego klubowego sezonu w Europie – finał Ligi Mistrzów. Kontynuując relacje z weekendowych wypadów kibica, spróbujmy spojrzeć trochę innym okiem na tę sportową rywalizację. Oto kilka bardzo subiektywnych spostrzeżeń i przemyśleń, które udało mi się przenieść na papier po tej niezwykłej wyprawie.
Prawie szekspirowski dylemat
Trudna jest dola kibica mieszkającego w kraju, którego kluby o grze w finale Ligi Mistrzów mogą tylko marzyć. Jeśli nawet zostanie on zagorzałym sympatykiem drużyny ze ścisłego grona faworytów tych rozgrywek, to i tak dla organizatorów pozostanie tylko neutralnym kibicem, co w zasadzie nie zmienia jego sytuacji, gdy zapragnie „na żywo” obejrzeć decydujące stracie swoich ulubieńców. Decyzja o zakupie biletu musi być bowiem podjęta nawet zanim zostaną rozstrzygnięte losy ćwierćfinałowych rywalizacji. Tak więc nasz delikwent staje w obliczu problemu: „aplikować, czy nie aplikować”, mając w głowie świadomość, że być może nie tylko nie zobaczy dopingowanej przez siebie drużyny, ale, że wręcz, zakupi bilet na spotkanie, które dla niego nie jest warte wydatkowanej kwoty. Gdy już kibic upora się z powyższym dylematem, to wydawać by się mogło, że najtrudniejsze ma już za sobą. Nic bardziej mylnego. To zaledwie namiastka sukcesu, bo najważniejszy w tym wszystkim jest przysłowiowy łut szczęścia w losowaniu. Wystarczy tylko nadmienić, że na finał w Berlinie do ogólnodostępnej sprzedaży „rzucono” aż… 9000 biletów. Nie dziwiło więc ubolewanie jednej z redakcji, że chociaż finał rozgrywany jest w najbliższej możliwej odległości od polskiej granicy, to przeciętny kibic z naszego kraju nie ma praktycznie żadnych szans na uczestnictwo w nim.
Nadszedł czas, by wyruszyć w drogę
Będąc szczęśliwym posiadaczem biletu na berliński finał można było w końcu wygodnie zasiąść w pociągu ekspresowym, podążającym z Warszawy w kierunku stolicy Niemiec, by po trochę więcej niż pięciu godzinach jazdy znaleźć się na miejscu. Taka podróż to dobry czas na przemyślenia i obserwacje. Mnie na myśl przyszły dwa spostrzeżenia. Pierwsze, że wybór środka transportu okazał bardzo dobrą decyzją, bo chociaż prędkością z jaką się porusza nie dorównuje on żadnemu samolotowi, to komfort podróżowania jest zdecydowanie większy, zwłaszcza dla osoby trochę wyższej od statystycznego mieszkańca Ziemi. Po drugie, kilku Polaków przyodzianych w koszulki Barcelony zdawało się zaprzeczać tezie z opisanego powyżej czarnego scenariusza. Zresztą, w końcu sama, chociaż nie miałam na sobie charakterystycznej koszulki, również byłam jej zaprzeczeniem.
Oddech historii
Finał Ligi Mistrzów to przede wszystkim wielkie święto sportu, ale wiele symboli Berlina ze względu na jego uwikłanie w najmroczniejsze dzieje Europy sprawia, że mimowolnie kojarzą się one z zapisami w podręcznikach historii. Główna arena sobotniego meczu była przecież miejscem, w którym Igrzyska Olimpijskie w 1936 roku otwierał kanclerz III Rzeszy. Z kolei chyba najbardziej rozpoznawalny symbol niemieckiej stolicy – Brama Brandenburska, o ile z jednej strony kojarzy się z zakończeniem drugiej wojny światowej, o tyle z drugiej stała się ona symboliczną zamkniętą bramą urzeczywistniającą powojenny podział Berlina, Niemiec, a w końcu i Europy. Ilustracją obecności ducha historii na berlińskich ulicach niech będzie poniższe zdjęcie, które, gdyby nie kilka drobnych nowoczesnych szczegółów, mogłoby trafić do jednej z gazet w minionej epoce, jako ilustracja artykułu o zmotoryzowaniu mieszkańców wschodnich Niemiec.
Atmosfera sportowego święta
Jeśli Brama Brandenburska to najbardziej rozpoznawalne miejsce w stolicy Niemiec to nic dziwnego, że obok stadionu olimpijskiego to właśnie w jej okolicy zlokalizowano wszystkie główne atrakcje związane z sobotnim finałem. Wśród nich nie mogło oczywiście zabraknąć finału akcji dedykowanej młodym adeptom i adeptkom piłki nożnej pod znamiennym tytułem „Football for Friendship”. Zwycięzcą turnieju na wspaniale przygotowanej ulicznej arenie okazała się drużyna Rapidu Wiedeń, a medale wręczał im legendarny piłkarz reprezentacji Niemiec, Franz Beckenbauer. Spostrzegawcze oko krążących wokół, rozlokowanych w pobliżu stoisk kibiców mogło dostrzec także innych, czasem już dziś zapomnianych bohaterów światowych stadionów, jak choćby były reprezentant Brazylii Edmilson, który wraz ze swoją drużyną wywalczył w 2002 roku na boiskach Korei i Japonii tytuł Mistrza Świata. A swoja drogą, czy ktoś jeszcze pamięta jego niezwykłej urody bramkę zdobytą wówczas w meczu z Kostaryką?
Jeszcze dwa charakterystyczne dla Berlina miejsca stały się ważnymi elementami sobotniego piłkarskiego święta. To słynący z atomowego zegara Alexanderplatz, czyli oficjalne miejsce zbiórki kibiców z Turynu oraz strefa fanów Barcelony w Zoologischer Garten. Trzeba przyznać, że atmosfera w obu miejscach była nie mniej gorąca, niż podczas finałowego meczu na stadionie i to nie tylko za sprawą ponad trzydziestostopniowego upału.
Ostatnia prosta
Dotarcie berlińskim metrem z centrum miasta na Olympiastadion w momencie, gdy ma on być miejscem sportowego „eventu” to doprawdy wyzwanie. Trzeba się wykazać iście sportową kondycją, by dotrzeć w dobrej formie do końcowej stacji. Abstrahując od faktu, że niektóre wagony pamiętają chyba początki tej formy komunikacji, a te najnowsze jeszcze nie poznały słowa klimatyzacja, to liczba pasażerów, którzy chcą skorzystać niego w jednym czasie znacznie przewyższała jego możliwości. Nic więc dziwnego, że na peronach pojawili się dżentelmeni kojarzący się trochę ze słynnymi, japońskimi „upychaczami”. Szczęściarzem jest zaś na pewno ten, kto załapał „siedzącą” miejscówkę, gdyż dzięki temu podróżowało się doprawdy w bardzo komfortowych warunkach. Podkreślić przy tym należy, że mieszający się ze sobą kibice obu drużyn nie wykazywali wobec siebie żadnych negatywnych emocji, rywalizując ze sobą wyłącznie na skandowane hasła i intonowane przyśpiewki.
Wieczorny spektakl czyli wisienka na torcie
Ceremonia otwarcia doprawdy mogła się podobać, ale to był dopiero przedsmak głównego dnia. Sam mecz różnorodni eksperci rozebrali już na czynniki pierwsze. Spójrzmy więc na niego okiem przeciętnego, neutralnego, według organizatorów, kibica. Zacznijmy od tych najbardziej rozczarowanych. Ci co liczyli na El Clásico w finale mieli swoje 5 minut, które mogły im dać chwilę satysfakcji. Były piłkarz Realu Álvaro Morata trafił do bramki Barcelony. Ci co myśleli, że Katalończycy zdominują Juventus i mecz będzie jednostronnym widowiskiem trochę się pomylili, chociaż suchy końcowy wynik i nieuznana jedna bramka mogłyby potwierdzać ich przewidywania. Kibice Juventusu mogą być zadowoleni z przebiegu gry, chociaż końcowy rezultat ich trochę rozczarował. Podsumowując można przewrotnie powiedzieć, że wygrała drużyna, która oddała mniej niecelnych strzałów na bramkę przeciwnika i to ona przez najbliższy rok będzie nosiła dumnie miano Mistrza Europy.