Kiedy po drugiej kolejce fazy grupowej Ligi Mistrzów pisałem o palącym problemie angielskich klubów w pucharach, niektórzy stwierdzili, że to za wcześnie. Być może tak było, ale teraz już na wyrok jest jak najbardziej odpowiednia pora. Wyrok, który dla Premier League nie będzie ani trochę łagodny.
19 maja 2012 roku. Chelsea w składzie z Salomonem Kalou, Ryanem Bertrandem (w pomocy!) oraz Jose Bosingwą pokonuje Bayern w rzutach karnych. Na jego terenie opiera się faworytowi i zgarnia upragnione trofeum. Wcześniej eliminuje Barcelonę, której 90% ekspertów wróżyło obronę tytułu. Wtedy wydawało mi się, że Premier League jest nieśmiertelna. Kluby mają coś wyjątkowego co sprawia, że żelaźni faworyci muszą trząść się na samą myśl o meczu z nimi. I jak to wygląda w 2016 roku? Trzęsą się, najczęściej ze śmiechu.
Obuchem w głowę
Już na samym początku dopada nas przeciętność, która aż bije po oczach. W przypadku Arsenalu jest to wręcz zatrważające, bo ten klub przecież od zawsze gości w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. Na Wengera możemy liczyć, nie zawiedzie nas. Porażki z Dynamem Zagrzeb, Olympiakosem Pireus sprawiają, że miny rzedną ich kibicom, a przecież czeka ich jeszcze dwumecz z Bayernem Monachium. Na szczęście jakimś cudem, stołeczny team wygrywa mecz u siebie, potem odnosi jeszcze dwie wygrane z ogórkami z Chorwacji oraz zawsze groźnym u siebie mistrzem Grecji. Uratowani. Mniej szczęścia ma Manchester United. Podopieczni Van Gaala odpadają z grupy śmiechu, nie można tego inaczej opisać. Jeżeli Wolfsburg, PSV oraz CSKA Moskwa okazują się nie do przejścia, to możesz jedynie myśleć o Lidze Europy, a tam i tak spotkasz rzeźnika w postaci Sevilli.
Grupę śmiechu wygrywa Chelsea, bo wygrać ją musiała. Pozytywną energię w serca wyznawców Premier League wlewa Manchester City. Tak, kiedy zobaczyłem, że los znowu bardzo brutalnie traktuje ich już od fazy grupowej, to miałem przed oczami nawet ich przedwczesne opuszczenie szeregów Champions League. Nic takiego się nie dzieje, a dzięki ostatniemu dobremu meczowi Sterlinga jaki pamiętam – 3:1 na Estadio Ramón Sánchez Pizjuán oraz splotowi szczęśliwych zdarzeń, udaje się wygrać najcięższą grupę w tym sezonie. Brawo i kłaniam się nisko. W nagrodę wreszcie dostali kogoś, kogo mogli spokojnie zlać w fazie pucharowej – Dynamo Kijów.
Los nie oszczędzał za to Chelsea i Arsenalu. Stołeczne drużyny trafiły na mistrza Francji oraz ponownie namaszczanego na późniejszego triumfatora potwora z Barcelony. Trzeba przyznać, że obie dość długo opierały się swoim oprawcom. The Blues jak na drużynę, z której szydzili w lidze wszyscy jej zagorzali przeciwnicy, toczyła bardzo wyrównany bój z dominatorem znad Sekwany. Niestety jeżeli dwa gole strzela ci Dawid Podsiadło Adrien Rabiot, to musisz w końcu ulec. Tak było w przypadku przyjaciół ze Stamford Bridge. Poległ także Arsenal, który powinien przed losowaniami 1/8 zabierać przyrządy do wyganiania demonów.
I tutaj trzeba się zatrzymać przy jednej drużynie. Honor miał ratować Manchester City, który pisał w międzyczasie swoją historię. Oto udało się zdobyć Kijów i już nawet pal licho, że mecz rewanżowy był zdaje się najgorszym meczem w europejskich pucharach od czasów Wypraw krzyżowych. Ważne, że Pellegrini próbował wbrew temu, że postawiono już na nim krzyżyk, coś osiągnąć dla klubu z Etihad. I tutaj przychodzi ćwierćfinał z PSG. Byłem zdumiony, bo Obywatele objawili mi się jako drużyna, która potrafi zagrać typowo po angielsku. Nie rzucała się na mistrza Francji z bezsensownymi atakami, tylko spokojnie robiła swoje. Oczywiście, nie byliby sobą, gdyby czegoś nie “odFernandowili”.
Pośmiejemy się z tego, bo warto, ale potem przypomnijmy sobie, że Manchester City zagrał kapitalny dwumecz. Po obiecującym 2:2 w Paryżu, jeszcze mogło się wydawać, że ci, którzy zjadają Ligue 1 na śniadanie mają spore szanse. A na Etihad? 1:0 po pierwszym celnym strzale w 76. minucie. Przypomniało mi to najlepsze czasy angielskich drużyn, które wygrywały, bo po prostu wiedziały kiedy ukąsić. Przed Pellegrinim, Agüero i spółką otworzyły się wrota raju. Wrota półfinału Ligi Mistrzów.
I co? I wszystko pękło. Nie wiem co w głowy piłkarzy włożył przed tym dwumeczem, ale nie było to nic dobrego. Zespół, który w konfrontacji z Realem Madryt nie miał przecież nic do stracenia, wyszedł, jakby bał się pokazać mamie uwagi w dzienniczku. Bez pomysłu na nic, nie potrafiący wykreować sytuacji podbramkowej. Trzeba też dodać, że Królewscy grali naprawdę przeciętnie jak na swoje możliwości. Późniejszy triumfator objął prowadzenie po samobóju dopiero na Bernabéu, ale i to nie obudziło zespołu Pellegriniego. Co by się stało gdyby zaryzykowali? Przegraliby 2-3:0? Pal licho. Oni już awansowali do półfinału. Zrobili coś wielkiego. A przez ten koszmarny dwumecz, z którego z twarzą mógł wyjść jedynie Joe Hart, ich obraz jest jedynie podsumowaniem obrazu Anglików w tych rozgrywkach. M.in. dlatego, musieliśmy znowu z zazdrością patrzeć na hiszpański finał. Zarówno Real jak i Atlético nie były w tym sezonie jakieś wybitne, a jednak wystarczyło. Znowu wystarczyło.
Na ratunek, Klopp!
Czapki z głów, bo Liverpool zrobił w Lidze Europy kapitalną robotę. Dzięki genialnym dwumeczom z Manchesterem United, Borussią Dortmund i solidnej grze z Villarreal (wreszcie pokonani ci cholerni Hiszpanie!), zagościła nadzieja. The Reds potrafili grać bardzo efektownie. Kiedy okazało się, że w finale czeka ta nieszczęsna Sevilla, z pełnym przekonaniem przewidywałem przełamanie ich hegemonii na podwórku zwanym Ligą Europy. Bardzo się cieszyłem, że dostałem możliwość komentowania tego meczu w Radiu Gol. Do przerwy kapitalnie. Radość po pięknym trafieniu Sturridge’a powodowała, że nawet dwa ewidentne karne dla Liverpoolu, które jakimś cudem umknęły panu z gwizdkiem nie bolały bardzo.
Nie mam pojęcia co się stało w przerwie. Już po meczu miałem różne teorie. Może ktoś wleciał do szatni Liverpoolu i wymienił baterie? Czy może ktoś wziął igłę i spuścił z nich powietrze? A może to w Sevilli przyjechał pociąg z witaminami od komentującego finał z ramienia nc+ Kazimierza Węgrzyna? Prawda jest taka, że jedno było w tym wszystkim logiczne. Jeżeli ktoś miał ten finał zawalić, to nazywał się Alberto Moreno. Może Mariano potrzebował przemowy Emery’ego w przerwie, żeby ten mu wyjawił prawdę objawioną. A prawda była taka, że jeżeli Brazylijczyk zaatakował, to były gracz Sevilli panikował i nie udźwignął. Ponownie okazało się, że Hiszpan zdecydowanie lepiej wygląda w ofensywie, a i to często w Liverpoolu po prostu nie działa. Guardian nie miał wątpliwości, wystawiając mu najgorszą notę (4) za to spotkanie. The Telegraph poszedł jeszcze dalej i postawił tróję. Mam pewne rozterki. Wydaje mi się, że za wysoko. Klopp i spółka przegrali z Hiszpanami przez Hiszpana. Błędne koło.
Niestety znowu się nie udało. Znowu to Półwysep Iberyjski był górą i osunęli Liverpool w cień, który oznacza brak europejskich pucharów na przyszły sezon. Znowu zawód i szukanie winnych. Tutaj jednak nieco większy, bo nadzieje przed finałem były ogromne.
Na ratunek, giganci
Ktoś musi w końcu sprawić, że Premier League wróci na szczyt. Pewnym paradoksem było to, że w sezonie 2015/16 triumfowała drużyna, która nie miała w swoim składzie żadnego Hiszpana. Leicester oparło się tej sile, wolało sięgnąć po wynalazki pokroju N’Golo Kante. Czy to jest jakiś sposób? Jedno jest pewne, Lisy są dużą niewiadomą jeśli chodzi o start w Lidze Mistrzów. Mistrzostwo Anglii zdobyte przez Ranieriego to scenariusz, jakiego absolutnie nikt nie zakładał. Ani w klubie, ani w całej lidze. Konia z rzędem temu, kto przewidzi jak potoczą się ich dalsze losy.
Spokojny jestem o kluby z Manchesteru. Do błękitnej części przychodzi człowiek, który na pewno nie potraktowałby półfinału Ligi Mistrzów tak jak Pellegrini. Pep Guardiola przegrałby, być może nawet wysoko, ale przynajmniej pokazałby, że mu zależy. Po Hiszpana nie sięgnął Manchester United, ale po gościa dobrze znanego kibicom La Liga. Jose Mourinho to urodzony zwycięzca. Człowiek, który wygrał Ligę Mistrzów z Carlosem Alberto w składzie (ktokolwiek widział, ktokolwiek wie). Pierwszy sezon to oczywiście posucha jeśli chodzi o puchary na Old Trafford, ale już w drugim powinni wrócić. Dobrze, bo bez wielkich Czerwonych Diabłów jest jakoś tak szaro.
O Kloppa na Anfield wszyscy są spokojni. Jeżeli Liverpool przepracuje odpowiednio okres transferowy, a wiemy, że Niemiec ma prawdziwe oko do wielkich talentów, to lada chwila będziemy mieli problem, kogo do tej Ligi Mistrzów wysłać, żeby nikogo nie skrzywdzić. Przecież gdzieś za rogiem czeka także doświadczony Wenger, który już wzmacnia swój zespół, pełen energii Antonio Conte oraz jeden z najzdolniejszych trenerów na Wyspach – Pochettino.
Znakomici trenerzy tłumnie zjawili się przed teatrem zwanym Premier League. Każdy ma swoje spojrzenie na futbol, każdy innego właściciela, inny czas na przywrócenie odpowiedniej jakości. Każdy z nich jest jednak nadzieją na to, że Premier League wyjdzie z cienia. Z cienia La Liga, w którym się znalazła.