Pięć lat oczekiwań, pięć sezonów przepełnionych nadzieją, że wreszcie się uda. Cztery razy trzeba było uznać wyższość największych rywali. Dwa dni temu to wszystko się jednak skończyło – Real został zwycięzcą La Ligi. Rozliczmy nowego mistrza.
Uczciwie trzeba przyznać – Real nie grał najlepszej piłki w ostatnich latach. To nie byli Królewscy zdolni dobijać rywali, często, gdy prowadzili jedną bramką zwalniali grę, za co niejednokrotnie przyszło im (i nam, kibicom) przypłacić nerwami. Jeśli przewidywany czas mojego życia po tym sezonie nie skurczył się o jakieś pięć lat, to będę naprawdę zdumiony. Brakowało koncentracji, zdarzały się proste straty piłki i błędy w defensywie. Ale w ostatecznym rozrachunku, niemal zawsze udawało się z tego wyjść.
Jasne, zdarzały się mecze jak z Valencią czy Sevillą. Pamiętam dobrze wywalczony remis z Las Palmas. Wciąż boli mnie bramka Messiego w końcówce ostatniego Klasyku czy gol Griezmanna w derbach madrileño. Ale pamiętam też gole Ramosa z tą samą Barceloną czy z Deportivo, trafienie Marcelo z VCF i inne bramki, po których skakałem z radości. To nie był Real genialny, to był Real walczący.
To sprowadza nas do postaci trenera. Czy ktokolwiek mógł, a nawet: czy ktokolwiek śmiał przypuszczać, że Zizou odniesie z Realem takie sukcesy, gdy obejmował Los Blancos? Nawet po zwycięstwie w Lidze Mistrzów, wielu prognozowało, że na dłuższym dystansie, dystansie 38 ligowych kolejek, Francuz po prostu polegnie. Ale tak się nie stało.
Gdy na początku sezonu pisałem do naszego Przewodnika Kibica: „Skoro w ostatnich latach nie udało się wygrać ligi mając świetnych taktycznie szkoleniowców, może trzeba ugrać to charakterem?” nie spodziewałem się – wybaczcie brak skromności – że te słowa okażą się tak trafne. Zresztą, gdyby ktoś spojrzał dwa lub trzy zdania wcześniej, znalazłby niemal kopię tego, co napisałem na początku tego tekstu. Taki po prostu był Real Madryt w tym ligowym sezonie.
Oddajmy jednak trenerowi to, co mu należne. Trzeba nisko skłonić głowę za jego politykę rotacji, którą pochwalił nawet Cristiano Ronaldo („Zarządzanie było inne, ale dobre. Mam w nogach 6-7 meczów mniej niż w poprzednich sezonach i to czuję”). Zresztą, nie tylko on przygotował fenomenalną formę na koniec sezonu – czarowali Isco, Modrić, przebudził się nawet Keylor Navas. Jeśli spojrzycie na liczby rozegranych w sezonie minut, długo będziecie musieli szukać, by znaleźć kogokolwiek z Realu. To dało efekt.
Oczywiście, można narzekać, że Zizou zbyt kurczowo trzyma się niektórych zawodników – Karim Benzema jest tego zapewne najlepszym przykładem, choć i on potrafił udowodnić, że może się przydać, choćby w rewanżowym meczu Ligi Mistrzów z Atlético. Szczerze mówiąc nie wiem, jak Zidane to robił, ale gdy wydawało się, że dany zawodnik nie powinien mieć już miejsca w składzie, on nagle udowadniał, że wciąż ma coś do powiedzenia . Spalony na boisku i poza nim James, wszedł w końcówce Klasyku i zdobył bramkę, która powinna dać Realowi remis (a że tak się nie stało, to już nie jego wina). W kolejnych meczach również prezentował się bardzo dobrze. W takich chwilach nie byłem pewien czy Zizou trenerskie szlify odbierał w Castilli czy też w Hogwarcie.
W teorii powinienem zostawić trenera i przejść do indywidualności. Ale jak to zrobić, gdy tytuł naprawdę zdobywa cała drużyna? Nie jestem w stanie wskazać choćby jednego piłkarza*, który w żaden sposób się do jego zdobycia nie przysłużył. I to jest w tym wszystkim najpiękniejsze. Zidane z ekipy samotnych gwiazd stworzył jeden, spójny gwiazdozbiór. Nawet, jeśli jedna gwiazda świeci w nim mocniej niż inna – nie jest ważniejsza. I to jest najpiękniejsze.
*z całym szacunkiem i sympatią do osoby Fábio Coentrão, ale trudno mi nazywać go w tym sezonie „piłkarzem”. Choć mam nadzieję, że jeszcze wróci do gry na bardzo dobrym poziomie.