Wróciła. Wyczekana, ukochana, od trzech sezonów wygrywana przez jedyny właściwy klub (trochę kontrowersji się przyda). Liga Mistrzów. Nie będę ukrywać: czekałem. Domyślam się zresztą, że nie tylko ja.
Pisałem już tu kiedyś, że nie lubię przerw reprezentacyjnych. Wiele się nie zmieniło, choć Liga Narodów wniosła lekkie ożywienie i przynajmniej nie umierałem oglądając same mecze towarzyskie. W sumie wystarczyło mi, że zobaczyłem sparing Polski z Irlandią. Uwierzcie, o mało nie wylądowałem w szpitalu podłączony do telewizora ze spotkaniami z ostatnich mistrzostw świata. Takie to było złe.
Ostatnią kolejkę ligową w Hiszpanii oglądałem jednym okiem, drugie oszczędzałem już na wtorek i środę. Bo to jednak te rozgrywki, które zawsze najbardziej rozpalają wyobraźnię. I trzeba przyznać, że Liga Mistrzów wbić potrafi z przytupem. Fenomenalnie oglądało się mecz Liverpoolu z PSG, znakomicie popis Messiego (tak, przyznaję, ogarnął nieźle, ale czy potrafiłby to zrobić w deszczowy, zimny wieczór na Vallecas? Pewnie nie, bo je zamknęli, hehe), fantastycznie pogoń Interu w meczu z Tottenhamem. Było warto czekać. I to mimo tego, że tradycyjnie – choć wygrało – zamulało Atlético, a hiszpańscy sędziowie znów się nie popisali, dyktując karnego za jedną z najbardziej oczywistych symulek, jaką w życiu widziałem (Porto ugrało dzięki niemu remis).
Dziś z obsadą meczów nieco gorzej, ale to wciąż może być dobry dzień. Dla futbolowych hipsterów zagrają Viktoria i CSKA, dla tych, którzy chcą zobaczyć obrońców trofeum Real powinien przygotować znakomity spektakl w meczu z Romą, która nie jest już tylko “europejskim średniakiem”, a Cristiano Ronaldo dość szybko wróci do Hiszpanii. Generalnie wybór jest duży, a gwarantuje go to, że dziś obejrzeć możemy w telewizji każdy mecz. O ile chciało wam się wybulić odpowiednią kwotę na dodatkowe kanały, ale to szczegół. Arabski komentarz też spoko, co nie?
Właściwie całego tego bloga piszę tylko w jednym celu: chciałem wyrazić swoją miłość i oddanie Lidze Mistrzów. Były takie czasy, gdy jej nienawidziłem (klątwa 1/8 bolała), ale w gruncie rzeczy zawsze oglądałem. Gdy Real odpadał z Barceloną, a Blaugrana wygrywała potem tytuł – oglądałem finał, do ostatniej minuty. Podobnie, gdy ich rywalem był Juventus, z którym Królewscy polegli. To rozgrywki, które uzależniają, bolą, zapewniają łzy szczęścia, smutku i złości. To narkotyk, ale taki, który nie szkodzi. No chyba że lubisz rzucać telewizorem za okno.
Ligo Mistrzów, dobrze, że jesteś. Nie zmieniaj się.