Zauważyliście, że Real Madryt w tym sezonie gra albo bez blasku, krocząc po boisku i rozgrywając piłkę wręcz od niechcenia, albo rozgrywa mecze na najwyższym poziomie, przy którym trudno Królewskich zatrzymać? Przekonało się o tym choćby Atlético, a niedawno uległo też niesamowicie groźne Napoli.
Inaczej jest, gdy Los Blancos przychodzi mierzyć się z zespołami teoretycznie uznawanymi za dużo słabsze lub takie, które jednak nie powinny stanowić zagrożenia. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której bardziej drżę przed spotkaniami z Granadą czy Leganés niż oczekując na starcie z Sevillą lub Valencią. I tak, wiem, że akurat te dwa mecze Real przegrał.
Najgorszy moment sezonu? Mecz z Legią przy Łazienkowskiej. Byłem na stadionie, siedziałem na trybunie prasowej, męcząc się przy tym niemiłosiernie. Najpierw oczekiwaniem, potem oglądaniem „gry” (cudzysłów jak najbardziej umyślny) swojego ukochanego zespołu, a na koniec wypowiedziami pomeczowymi czy to Zinédine’a Zidane’a, czy też poszczególnych zawodników. Wiecie – musimy się poprawić, grać bardziej intensywnie, nie lekceważyć rywala. Stare, dobre… ględzenie. By nie użyć ostrzejszych słów.
Szczytem wszystkiego są spotkania, w których Real potrafi zagrać jak dwie różne drużyny. Doskonale wiedzą, o czym mówię ci, którzy oglądali ostatni pojedynek z Villarrealem. Beznadziejna postawa defensywy i słaby środek pola (co powinno być w ogóle nie do pomyślenia przy nazwiskach, jakimi Los Blancos dysponują) zaowocowały dwoma straconymi bramkami. I gdy wydawało się, że Żółta Łódź Podwodna nie wypuści prowadzenia z rąk, a Królewscy pożegnają się z pozycją lidera, stał się cud.
Jasne, cud ten Królewscy zawdzięczają, jak to bywało mnóstwo razy w tym sezonie, dośrodkowaniom i rzutowi karnemu, ale wciąż jest to remontada, jakiej w Madrycie nie uświadczylibyśmy pewnie za Carlo Ancelottiego, a na pewno nie za Rafy Beníteza. I to nie pierwsza w sezonie!
Z jednej strony mamy więc Real słaby, Real z trudem wygrywający w starciach z rywalami z dolnych rejonów tabeli, z drugiej Królewskich, którzy potrafią dominować przez pełne 90 minut lub zmobilizować się na tyle, by beznadziejny mecz przekuć w zwycięstwo. Brzmi jak szaleństwo, prawda? Bo i często takim się zdaje.
Momentami trudno oprzeć się wrażeniu, że Zidane nad tym wszystkim po prostu nie panuje, a to tylko sami zawodnicy są w stanie ogarnąć się na tyle, by odrobić straty. Później jednak trafia się choćby mecz z Atlético, w którym podopieczni Simeone są po prostu stłamszeni przez znakomicie grających Królewskich. Nie oszukujmy się, na taki mecz fani Realu czekali od kilku sezonów, mniej więcej od początku ery Simeone, gdy Atleti przeobraziło się w groźnego rywala.
„A skoro w ostatnich latach nie udało się wygrać ligi mając świetnie znających się na taktyce szkoleniowców, może trzeba zrobić to charakterem?”, pytałem przed sezonem w Przewodniku Kibica. I, mimo wszystko, dalej się tego trzymam. Bo w końcu Real wciąż lideruje w Primera i jest na dobrej drodze do wyeliminowania Napoli w Lidze Mistrzów. Dwumecz z Celtą w Copa del Rey zostawmy za sobą.
Zinédine Zidane musi zdawać sobie jednak sprawę, że balansuje na cienkiej linie, która w każdej chwili może się zerwać. Krytyka stylu gry towarzyszy Realowi przez cały sezon, ale wciąż i wciąż bronią Francuza wyniki. Nawet jeśli zawdzięcza je wrzutkom i głowie Garetha Bale’a, głowie Sergio Ramosa lub tej Álvaro Moraty.
Nie mam tu zamiaru sugerować zwolnienia Francuza, bo w tej chwili nie jestem sobie w stanie nawet tego wyobrazić. Nie stawiam się też w roli wszechwiedzącego, ponieważ nie mam pojęcia, co dzieje się na odprawach meczowych, przy ustalaniu taktyki czy na treningach. Coś jednak jest nie tak i jestem przekonany, że sam trener Los Blancos też zdaje sobie z tego sprawę.
Pytanie, na które trzeba sobie odpowiedzieć, brzmi: „Co należy zmienić, by Real formę i motywację z najważniejszych meczów potrafił też przenieść na te mniej istotne?” Bo o ile na razie udaje się punktować przy słabej grze, o tyle – co pokazał przykład Barcelony z zeszłego sezonu – nie będzie tak zawsze.
Skoro mizerna w tym sezonie Valencia potrafi „zabić” Real w zaledwie 10 minut, to pozostałe ekipy z Primera División również są do tego zdolne. A być nie powinny.