Zazwyczaj na koniec sezonu między kibicami klubów, które nie darzą się przesadną sympatią, prowadzone są dyskusje o tym, który z nich ma za sobą bardziej udany sezon. W tym roku, przynajmniej w przypadku Realu i Barcelony, w wielu kwestiach jest odwrotnie. Co najciekawsze – sam się na takim biadoleniu przyłapałem. To jak to w końcu jest?
Real Madryt – liga stracona pod koniec grudnia, po porażce w Klasyku, zawstydzające odpadnięcie z Copa del Rey. Klubowego Mistrzostwa Świata i Superpucharów z sierpnia nie ma sensu wliczać. Tytułu mistrzowskiego przyznanego w tamtym czasie również, bo – jak się okazało – nie do końca odpowiada on stanowi faktycznemu. Jedyne, co ratuje ten sezon w oczach fanów Królewskich to finał Ligi Mistrzów. Jeśli przytrafi się porażka, to za przegrany uzna się cały rok. Jeśli Los Blancos wygrają, to i sezon będzie niezły.
Barcelona – wygrana liga, ale z drugiej strony stracona szansa na zostanie niepokonanym zespołem. I to na ostatniej prostej w meczu z Levante. Nie Real, nie Atlético, nie Valencia, nie Sevilla. Levante pozbawiło Blaugranę możliwości przejścia do historii. I to jeszcze nie po zamurowanym 1-0, a władowaniu jej pięciu bramek. Gdyby ktoś zapadł w śpiączkę tuż po ostatnim El Clásico i obudził się dziś, uznałby, że robicie sobie z niego jaja, gwarantuję wam. Do tego dochodzi rzecz jasna Puchar Króla, zgarnięty po władowaniu Sevilli manity. Dublet to rzecz znakomita, ale źdźbłem w oku fanów Barcy ewidentnie jest dwumecz z Romą. Wygrany po pierwszym spotkaniu, przegrany po drugim.
Do tego wszystkiego na dobrą sprawę mogłoby się włączyć Atlético. W Pucharze Króla się nie udało, o Lidze Mistrzów mało kto pamięta, w lidze najprawdopodobniej wicemistrzostwo – fakt, niezłe osiągnięcie, ale styl zdecydowanie nie zachwycał. Doliczmy jeszcze – zależnie od punktu widzenia – Griezmanna, który chce odejść lub, przeciwnie, Griezmanna, który odejść nie chce. Zostaje finał Ligi Europy, ale to w pewnym sensie trofeum pocieszenia. Choć też cenne.
Kto więc ma najgorzej?
Szczerze pisząc… postawiłbym na Real. Trochę się tu umartwiam, zakładam włosiennicę, biczuję i takie tam, ale serio – odechciewało się patrzeć na to, co wyczyniali Królewscy w niektórych meczach, szczególnie, że sierpniowymi starciami z Barceloną dali nadzieję na wielki sezon. W lidze bieda, w Copa del Rey też. W Lidze Mistrzów również nie wiodło się najlepiej, ale cudem udawało się prześlizgiwać przez ćwierćfinał i półfinał. Ewentualne zwycięstwo będzie wspaniałym sukcesem, ale nie spełni przedsezonowych oczekiwań. Bo te zawsze są największe.
Zinédine Zidane od dawna powtarza, że najtrudniej jest wygrać ligę. I w pełni się z nim zgadzam. 38 meczów, w których musisz punktować jak najlepiej. W tym kilkanaście z rywalami z naprawdę wysokiej – czy nawet najwyższej – półki. Liga Mistrzów? Decydują dwumecze, a dobrze wiemy, że w tym systemie da się wygrać, nawet nie grając lepiej od rywala. Wystarczy nieco szczęścia – zmarnowana sytuacja Jamesa – czy błąd rywala – faul Benatii, zaćmienie Ulreicha – by okazać się lepszym i przejść dalej.
Dlatego uważam, że to Barcelona może pochwalić się najlepszym sezonem z hiszpańskich ekip. Ale, co ciekawe, też nie grała porywającego futbolu. Jasne, trafiały się mecze, w których błyszczała, ale trafiały się i takie, kiedy miałem wrażenie, że to gracze Atleti przebrali się w bordowo-granatowe barwy. I w tym – oraz w dwóch przeżytych rozczarowaniach, których nikt się nie spodziewał – chyba kryje się sekret narzekania fanów Barcy.
Ale to tylko moje przypuszczenia. Bo, jak dobrze wiecie, stoję po tej drugiej stronie barykady.