Wygrał z Realem Ligę Mistrzów i strzelił zwycięskiego gola w El Clasico, chociaż w całej swojej karierze nie zaliczył żadnego oficjalnego występu w barwach Królewskich. Poznajcie opowieść o Edwinie Congo, legendzie innej niż wszystkie. Jego historia to dobry scenariusz na film. Barwną opowieść o spełnianiu marzeń i fortunnych zbiegach okoliczności.
Dentysta czy piłkarz, oto jest pytanie?
Congo urodził się 7 października 1976 roku w Bogocie i od dziecka pasjonował się futbolem, chociaż jego rodzice nie podzielali tej fascynacji. W jego domu piłka była na cenzurowanym i Edwin musiał swoją pasję realizować po kryjomu. Z woli matki wyruszył na studia z zakresu stomatologii. Jego rodzicielka liczyła, że z dala od rodzinnego otoczenia zapomni o piłkarskich fanaberiach i skupi się na zdobyciu wykształcenia i konkretnego fachu. Jednak na uczelni jeden z profesorów widząc Edwina w akcji namówił go, aby mimo wszystko spróbował swoich sił w zawodowej piłce. Congo po latach wspomniał, że to właśnie dlatego rozpoczął swoją profesjonalną przygodę z futbolem. Od 1996 roku zaczął występować w barwach Once Caldas. Niełatwe studia łączył z treningami i grą w klubie. Koledzy z drużyny nie przepadali za nim zbytnio, ponieważ uważali, że jest faworyzowany. Niemniej nadszedł w końcu moment, w którym zamknął usta wszystkim krytykom i niedowiarkom.
W 1999 roku jego zespół zadebiutował w rozgrywkach Copa Libretadores. W marcu Congo błysnął w meczu z River Plate, wpisując się dwukrotnie na listę strzelców. Co prawda ostatecznie jego zespół zajął ostatnie miejsce w grupie, lecz do awansu do następnego etapu rozgrywek zabrakło naprawdę niewiele.
W sumie, w 110 spotkaniach w barwach Once Caldas, strzelił 30 goli. Dobra postawa w klubie zaowocowała powołaniem do reprezentacji, w barwach której zadebiutował jeszcze tego samego roku, a potem pojechał do Paragwaju na Copa America.
Rozegrany 4 lipca 1999 roku mecz Kolumbia-Argentyna (3:0) przeszedł do historii piłki nożnej. Jego (anty)bohaterem został Martin Palermo, który zmarnował trzy rzuty karne (rekord Guinnessa). Trzy minuty po ostatniej zmarnowanej przez niego jedenastce Congo podwyższył wynik na 2:0.
Nierealny Real?
Co przekonało działaczy i ówczesnego prezesa madryckiego klubu, Lorenzo Sanza, do zakontraktowania go? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Pewna anegdota wskazuje, że za wszystkim stał bliżej nieokreślony 14-latek, który przesłał do siedziby madryckiego klubu list i kasetę VHS – wtedy jeszcze nikt o YouTubie nawet nie śnił, ówczesny Internet miał do zaoferowania niewiele w porównaniu do czasów obecnych, a płyty DVD dopiero wchodziły na rynek – z nagraniem próbki jego umiejętności. Trudno w to uwierzyć, ale madrycki klub zdecydował się wyłożyć na jego transfer ok. 5,5 mln dolarów. Jednak w sezonie 1999/00 nie było mu dane zadebiutować z racji tego, że Congo trafił do klubu w chwili, gdy w drużynie nie było już wolnych miejsc. Zresztą jeśli zostałby w Madrycie to o miejsce w składzie musiałby walczyć z innymi nowym nabytkami: Serbem Pericą Ognjenoviciem i ściągniętym z Arsenalu za rekordową kwotę ponad 22 mln funtów Nicolasem Anelką. Czekałaby go także rywalizacja z wychowankiem, stającym się powoli symbolem klubu, Raúlem i jego wiernym kompanem, Fernando Morientesem. Ówczesny szkoleniowiec Los Merengues, John Toshack uznał, że najlepszym rozwiązaniem będzie wypożyczenie 22-latka. I w ten sposób Edwin Congo trafił do imiennika Los Blancos z Valladolid. Jednak nie podbił serc kibiców tego zespołu – zagrał w zaledwie 12 meczach i strzelił tylko jednego gola.
W międzyczasie doszło do zmiany sternika madryckiego klubu oraz trenera. Miejsce Sanza zajął Florentino Pérez, na ławce zaś zasiadł Vicente del Bosque, któremu Congo do szczęścia nie był potrzebny. W związku z tym kolejny sezon spędził on również na wypożyczeniu – najpierw w portugalskiej Vitorii Guimarães (11 meczów i 4 gole), a następnie we francuskiej Toulouse (8/1). Nie były to zachwycające osiągnięcia, ale w sezonie 2001/02 wrócił na Santiago Bernabéu. Przesądziła o tym jego świetna dyspozycja w przedsezonowych sparingach: m.in. w 20 minut zdołał strzelić 4 gole szwajcarskiemu Stade Nyonnais (12-1). Mimo to oficjalnego debiutu w barwach pierwszego zespołu się nie doczekał. Niemniej jednak świętował z Los Merengues dziewiąty Puchar Europy.
Pożegnanie z marzeniami?
Później Congo nigdy nie miał już okazji grać u boku takiego panteonu gwiazd, jak w Madrycie. Kolumbijczyk opuścił Santiago Bernabéu i w następnym sezonie grał w drugoligowym Levante, gdzie występował u boku Predraga Mijatovicia, strzelca gola, który dał Królewskim ósmy Puchar Europy w 1998 roku. W Walencji zagrzał miejsce na dłużej. W jednym z czterech sezonów, które spędził z Żabami, miał okazję pograć trochę w Primera División. W Walencji zyskał również przydomek King Congo. Za namową Manuela Preciado, którego poznał w Levante, na sezon 2006/07 przeniósł się do drugoligowego Sportingu Gijón. Dla zespołu z Asturii strzelił 11 goli w 34 meczach i była to dla niego najlepsza temporada pod względem skuteczności w Hiszpanii.
Latem 2007 roku pojawiły się prasowe pogłoski wiążące, 31-letniego podówczas, Kolumbijczyka z Legią Warszawa. Mógł on trafić na Łazienkowską na zasadzie wolnego transferu, ale widocznie jego wymagania finansowe (ok. 300 tys. euro) sprawiły, że ostatecznie do Polski nie zawitał i przeniósł się do, pierwszoligowego wówczas, Recreativo Huelva. W drużynie z Andaluzji jego rola sprowadziła się do bycia wiecznym rezerwowym, zaliczył zaledwie 6 wejść z ławki. W zasadzie można powiedzieć, że był to koniec jego przygody z zawodową piłką, ponieważ później bronił barw półamatorskich zespołów grających w rozgrywkach okręgowych takich jak: Olímpic de Xàtiva, UD Benissa, czy Paiporta CF.
W międzyczasie, wraz z bratem Fabio i matką, otworzył w Walencji knajpę w klimacie karaibskim: Blue Merlin. Ze względu na kryzys gospodarczy biznes nie poszedł jednak po jego myśli i ostatecznie pod koniec 2011 roku, po 12 latach, wrócił do ojczyzny pozostawiając po sobie w Hiszpanii długi.
W Kolumbii Congo chwytał się różnych biznesów i chociaż ma na karku 37 lat nadal myśli o powrocie do piłki. Jego marzenia częściowo spełniły się w październiku ubiegłego roku. Wówczas miał okazję wystąpić w El Clásico weteranów, które zostało rozegrane w Panamie. Wystąpił u boku takich gwiazd jak: Fabio Cannavaro, Figo, Iván Zamorano, Fernando Morientes, Savio, czy Michel Salgado, w na przeciwko katalońskiej ekipy, w której zagrali m.in. Roberto Bonano, Edgard Davids, Gaizka Mendieta, Ludovic Giuly, Patrick Kluivert oraz Rivaldo i… strzelił jedyną bramkę dającą ekipie Królewskich zwycięstwo 1:0.
Jak zjeść ciastko, którego nie ma?
Congo to niewątpliwie jeden z (naj?)gorszych transferów w historii Los Merengues. Niemniej nie można go besztać za to, że nie dostał szansy, choć zasługiwał na nią, gdyż podczas okresu przygotowawczego przed sezonem 2001/02 spisywał się wyśmienicie.
Niemniej zapewne niejeden z nas chciałby się znaleźć na jego miejscu – dzielić szatnię i trenować w najlepszym klubie świata z największymi gwiazdami światowego futbolu. Marzenia o wielkiej piłce czasem się spełniają i doskonałym przykładem tego jest kariera Congo na Santiago Bernabeu.