Real Madryt bez trudu ograł Atlético Madryt 2:0, ustalając jednocześnie wynik dwumeczu na 5:0. Obie bramki z rzutów karnych zdobył Cristiano Ronaldo.
Ten mecz od początku nie zapowiadał się jako jedno z tych widowisk, które ogląda się z drżącymi z emocji rękami i sercem walącym jak młot. Wynik pierwszego spotkania był zbyt wysoki, by Atlético mogło na poważnie liczyć na odwrócenie losów pojedynku. Kontuzje, zawieszenia, a także rotacje w składzie spowodowane zmęczeniem eksploatowanych ostatnio do granic możliwości zawodników tylko dopełniły dzieła. To nie był mecz godny półfinału tak szacownych rozgrywek, to był mecz bez historii, mecz, chociaż statystyki mogą temu przeczyć, skrajnie jednostronny.
Real Madryt, ustawiony w uwielbiane przez Ancelottiego 4-3-3 i grający bez typowego napastnika, po prostu wykończył rywala. Królewscy w imponujący sposób przejęli kontrolę nad spotkaniem, zawładnęli każdym jego aspektem, zostawiając Atlético jedynie nieważne skrawki. Parę akcji skrzydłem, kilka nieudanych centr, jedno uderzenie w słupek, jeden groźny strzał z dystansu. Obrona gości nie popełniła chyba ani jednego błędu, ani komunikacyjnego, ani technicznego, ani taktycznego. A trzeba pamiętać, że występowała ona w składzie mocno eksperymentalnym. Modrić w pomocy rządził tak jak zwykle, po raz kolejny bez zarzutu zaprezentował się Illarramendi, Isco miał przebłyski, ale po raz kolejny wyglądał na gracza, który został wpuszczony na murawę bez przypisania pozycji i bez otrzymania od trenera jakichkolwiek instrukcji. Real nie grał meczu wybitnego, raczej mecz spokojny, mecz akurat taki, żeby wygrać bez nerwów i się nie przemęczyć. Los Blancos wyglądali na drużynę bardzo dojrzałą. W całym dwumeczu zaprezentowali się jak stary wyjadacz dający lekcję pokory narwanemu uczniakowi. Trzeba jasno stwierdzić, że w tym momencie układanka Carlo Ancelottiego jest znacznie bardziej stabilna niż ta Mourinho z czasów jego pracy w Madrycie. Może nie tak wybuchowa i spektakularna, ale do bólu uporządkowana.
To wystarczyło na Atlético. Chłopaki Diego Simeone wyglądali tak, jakby przed spotkaniem znaleźli gdzieś wehikuł czasu i przenieśli się trochę ponad dwa lata w przeszłość, do czasów Gregorio Manzano. Wtedy Los Colchoneros byli potężni potęgą właściwą kolosowi na glinianych nogach. Potrafili lać słabeuszy, ale gdy w zasięgu wzroku pojawiał się ktoś mocny, bardzo szybko ze strachem składali broń. Właśnie strach charakteryzował Atlético w meczu z Realem Madryt. Można się zasłaniać kontuzjami, rezerwowym składem i setką innych czynników, ale jeśli Los Rojiblancos marzą o pozostaniu w czołówce ligi na dłużej, nie mogą grać tak bezbarwnie i tak tchórzliwie jak w półfinale Pucharu Króla. Słabą penetrację pola karnego rywala tłumaczyć można brakiem podstawowych napastników, błędy w obronie brakiem podstawowych obrońców, ale tego, że grający na pół gwizdka Real, gdy czuł potrzebę wrzucenia wyższego biegu, zupełnie rozjeżdżał Atleti w drugiej linii, wytłumaczyć nie sposób. Mario, Koke, Diego i Sosa to nie rezerwowi. To gracze postrzegani przez kibiców i sztab szkoleniowy jako ludzie, na których można liczyć.
Wtorkowe spotkanie odpowiedziało nam na szereg pytań:
1. Czy Isco może być fałszywym napastnikiem?
– Nigdy w życiu
2. Czy Real jest gotowy na walkę z czołowymi drużynami Europy?
– Prawdopodobnie tak. Chyba tylko Bayern może rywalizować z Królewskimi w materii kontroli, równowagi i stabilności drużyny.
3. Czy Atlético ma ławkę rezerwowych?
– Ciekawe pytanie, na które odpowiedź ewoluuje z miesiąca na miesiąc. Obecnie odpowiedź może być tylko przecząca. Ekipa Cholo nie ma wartej uwagi ławki rezerwowych.
4. Czy warto polegać na Mario Suárezie, jako jedynym defensywnym pomocniku, w tak trudnym meczu jak ten z Realem?
– Nie.
5. Jakich piłkarzy brakuje Atlético, by zapełnić luki w składzie?
– Napastnika (jednego), środkowego pomocnika (jednego) i bocznych obrońców (wielu).
6. Czy w Atlético jest kryzys?
– Mentalny na pewno, ale czy sportowy? Dwie porażki z Realem Madryt, mimo że bardzo wyraźne i bardzo bolesne, nie niekoniecznie muszą świadczyć o głębszym procesie. Porażka z Almeríą jest bardziej wymowna, ale również ona, zwłaszcza przy tak napiętym kalendarzu, nie jest pewnym znakiem nadejścia tak wyczekiwanego przez wielu kryzysu. Atlético nie jest świątynią stabilności i szczęśliwości. Klub ma problemy, które, wcześniej ukryte, teraz masowo wychodzą na światło dzienne.
Atleti ma problemy, ale nie są to sprawy nierozwiązywalne, takie, który trzeba przeczekać i modlić się, żeby nie trwał zbyt długo. Cholo Simeone musi naprostować piłkarzy, zmotywować ich i znów rzucić w wir walki. Pewnie nie zapomną tego, że zawstydzająco łatwo oddali Realowi Madryt miejsce w finale Pucharu Króla. Cała zdobyta w przez ostatni rok mentalna przewaga nad rywalem zniknęła i prędko nie wróci. Fani Realu mogą znów rozwieszać na stadionie bannery mówiące o tym, że każdy dzień derbów Madrytu to najgorszy koszmar fanów Los Colchoneros. Zeszłoroczny finał Copa del Rey, a także jesienny mecz ligowy bardzo starały się sytuację zmienić, ale prawda jest taka, że te mecze dla Atlético były, są i pewnie długo będą koszmarami.