
Tej zimy nad spokojną zazwyczaj Walencją przeszedł huragan. Nie miał on oczywiście nic wspólnego z trzecioligowym Huracánem, a dotyczył najbardziej utytułowanej drużyny z tego miasta. Kolejny raz okienko transferowe dla „Nietoperzy” miało być spokojne, pełne co prawda najróżniejszych plotek, ale tych nie brakowało już podczas letniego mercado. Tymczasem w ostatnich dniach przed transferowym deadlinem, a zwłaszcza 31 stycznia, działy się rzeczy, których nikt po prostu nie mógł przewidzieć.
Pizzi – kolejna próba wypromowania nowego Guardioli
Transfery jakich dokonała Valencia w ostatnich godzinach zimowego okienka transferowego mają swoją genezę w samej zmianie na ławce trenerskiej i nie tylko. Takich decyzji nie podjęliby na pewno do spółki Đukić i Braulio, którzy byli zresztą ze sobą skłóceni. Prezydent Salvo choć zapowiadał, że posada Serba jest niezagrożona aż do końca sezonu, swoje zrobił zwalniając wcześniej także dyrektora sportowego. Od tego czasu za transfery Valencii odpowiadają jej byli zawodnicy, Rufete i Ayala. Gdy 26 grudnia ogłoszono, że nowym trenerem Blanquinegros zostanie Juan Antonio Pizzi nie jeden kibic mógł sobie pomyśleć, że fiksacja na punkcie zatrudniania byłych zawodników w roli trenera jest niezdrowa i taki obrót sprawy nie może się dobrze skończyć. Wszak eksperymenty pod postacią Maruicio Pellegrino i Miroslava Đukicia kończyły się ewidentną klęską. Argentyński szkoleniowiec i były napastnik grał w Valencii jednak stosunkowo krótko, bo tylko przez jeden sezon [1993/94]. W odróżnieniu od swoich poprzedników Pizzi legitymował się już jednym sukcesem w karierze trenerskiej – w 2013 roku zdobył z San Lorenzo mistrzostwo Torneo Inicial. Na początku jego przygody z Valencią często zwracano uwagę na coś innego niż jego umiejętności szkoleniowe, a na to jak nowy sternik „Nietoperzy” wygląda. W odróżnieniu od Emery’ego, Pellegrino czy Đukicia, Juan Antonio Pizzi nie prezentował się zbyt dobrze, przede wszystkim przez garnitur, który wydawał się być na niego o parę rozmiarów za duży. Takie coś nie mogło ujść uwadze zawsze perfekcyjnie prezentującego się prezydenta klubu, wydaje się, że właśnie kwestia ubioru była pierwszą, w jakiej nowy trener musiał dostosować się do wymagań swojego szefa.

fot. Marca
Oczywiście wszystkich najbardziej interesowało to, jak Pizzi poradzi sobie z prowadzeniem zespołu. Już od debiutu w spotkaniu z Levante jego podopieczni zaprezentowali się lepiej, zmiana była widoczna, choć skład wcale wiele się nie różnił od tego, jaki desygnował zazwyczaj na boisko jego poprzednik. Nowy szkoleniowiec nie skreślił nikogo, nawet mimo słabej postawy dał szanse Guaicie, Banedze, Canalesowi. Wydawało się więc, że nadal ci sami zawodnicy będą brani pod uwagę, a w zespole niewiele się zmieni i trzeba będzie liczyć na to, że odmienne metody treningowe wystarczą. Wszak z San Lorenzo Pizzi zabrał ze sobą swoich najbliższych współpracowników w tym Alejandro Richino odpowiadającego za przygotowanie fizyczne. Już po pierwszych treningach stało się o nim głośno. Określono go jako szaleńca, ale jak się okazało zawodnicy bardzo polubili styl współpracy z trenerem oraz intensywność zajęć. Tutaj należy powrócić do pamiętnej sprawy z Ramim, który w ostrych słowach wypowiedział się o Đukiciu zarzucając mu m.in. brak profesjonalizmu w prowadzeniu treningów. Jak się okazało, nie były to tylko wymysły Francuza, bo już po odejściu Serba skrytykowało go kilku kolejnych zawodników na czele z kapitanem – Ricardo Costą. O ile pierwszy mecz pod wodzą Pizziego dawał nadzieje na odmianę, o tyle każdy kolejny musiał skłaniać do zastanowienia się nad zasadnością jego wyboru przez włodarzy klubu. Przegrana z Celtą, remis z Málagą i Espanyolem, odpadnięcie z Pucharu Króla w starciu z Atlético. Choć tu akurat trzeba zauważyć, że dwumecz z drużyną z Madrytu nie wyglądał tak tragicznie, a o wyniku przesądziły stałe fragmenty gry, czyli coś czego trener nie mógł wypracować w tak krótkim czasie.
Gorączka piątkowej nocy, czyli transfery po walencku
Pierwsze oznaki szaleństwa w walenckim obozie można było zaobserwować w przededniu transfer deadline day. W lokalnych mediach zaczęły krążyć pogłoski o możliwych odejściach Canalesa, Banegi, Guardado i Postigi, a potwierdzone zostało wypożyczenie Pabóna do São Paulo. Nie malało także zainteresowanie Juanem Bernatem, a potwierdzony został trzeci, po Rúbenie Vezo i Eduardo Vargasie transfer do klubu w tym okienku. Zatrudniony został Seydou Keita, który od ponad miesiąca pozostawał bez klubu. Oczywiście różne plotki już się pojawiały, ale tak jak wcześniej Amadeo Salvo zarzekał się, że Đukić zostaje do końca sezonu, tak Pizzi od początku twierdził, że zespół potrzebuje szerokiej kadry i on nie chce, aby ktokolwiek odchodził. No i jak do tej pory w historii Valencii często mieliśmy czcze zapowiedzi wielkich transferów i nic z tego wychodziło tak tym razem, kiedy miało się nic nie wydarzyć, w klubie dokonała się prawdziwa rewolucja i to prawie jednego wieczora. Na dodatek zmiany mogły być jeszcze większe, wszystko jednak skomplikował casus Otamendiego, ale o tym później.
Zanim jednak zrobiło się ciekawie i nieprzewidywalnie, było jak zwykle. Nadal podobne cele transferowe i nadal takie same skutki starań o konkretnych piłkarzy. Najbardziej znamienity jest przypadek Tiago Iloriego, którego Valencia próbowała pozyskać już od dłuższego czasu. Włodarze klubu starali się o jego zatrudnienie jeszcze zanim trafił do Liverpoolu, ale angielski klub ich ubiegł, a kiedy drużyna z miasta Beatlesów nie potrzebowała młodego Portugalczyka w wyścigu o wypożyczenie defensora od „Nietoperzy” lepsza okazała się Granada. Najwięcej nazwisk przewinęło się jeśli chodzi o pozycję napastnika. Od odejścia Soldado Valencia wyraźnie borykała się z brakiem delantero z prawdziwego zdarzenia. Gole strzelał Jonas, mogący jednak grać na każdej ofensywnej pozycji, a mimo stosunkowo dobrego początku zawodził Postiga. Potencjalne wzmocnienia? Pojawiało się wiele nazwisk w tym takie jak Quagliarella, Osvaldo, Vučinić i bardziej realne opcje jak Caicedo, Aspas czy Lisandro López. Najbardziej działającym na wyobraźnie nazwiskiem pojawiającym się w kontekście wzmocnienia Blanquinegros był Javier Hernández. Popularny Chicharito został już nawet wytransferowany do Valencii przez niektórych dziennikarzy na kilka godzin przed zamknięciem zimowego okienka, jednak błyskawicznie bo już po kilkunastu minutach wiadomość została zdementowana. W mediach informacja ta pozostała bez większego echa, za sprawą Twittera jednak kibice Valencii i Manchesteru żyli w niepewności przez około kwadrans.

fot. F . Calabuig
Nie tylko transfer Chicharito był już „zaklepywany”. Miało tak być także w sprawie Nicolása Otamendiego i rzeczywiście, prawie wszystko było dopięte na ostatni guzik. W związku z tą transakcją z klubu miał odejść Ricardo Costa, a młody Vezo wbrew wcześniejszym plotkom o możliwym wypożyczeniu mial pozostać w klubie i ogrywać się u boku bardziej doświadczonych kolegów. Jak się jednak okazało, Otamendi nie mógł być zarejestrowany jako zawodnik z Unii Europejskiej i włodarze stanęli przed trudnym wyborem – on albo młody brazylijski napastnik Vinícius Araújo. Dokonano wyboru, który mógł zadziwić niejednego. W ostatnich godzinach okna transferowego został potwierdzony transfer zawodnika z Kraju Kawy. Z tego też powodu do klubu trafił Philippe Senderos, który związał się z Los Ches półrocznym kontraktem. Nadzieja związana z zażegnaniem problemów w defensywie umarła bardzo szybko, a z dnia na dzień pojawiały się nowe informacje dotyczące nieudanego transferu Otamendiego. Jak się jednak okazało, Argentyńczyk trafi na Mestalla latem, a do tego czasu będzie reprezentować barwy Atlético Mineiro w ramach półrocznego wypożyczenia.
Zimowe przebudzenie — gdzie leży tajemnica lepszej gry Valencii?
Ostatnie mecze „Nietoperzy” w Primera División można uznać za szczególnie udane. Zespół zasłużył na pochwały za wygrane z Barceloną i Betisem, a także remis z Sevillą, kiedy to Valencia przez prawie połowę meczu grała w dziesiątkę. Można oczywiście powiedzieć, że to chwilowa zwyżka formy, efekt nowej miotły, ale o nim można było mówić w wypadku kilku pierwszych meczów, gdzie rzeczywiście było widać poprawę w stylu gry, która nie zawsze przenosiła się na wyniki. Jeśli jednak zagłębić się bardziej w statystyki różnica jest wyraźna. Biorąc pod uwagę tylko wyniki w lidze – w pierwszych pięciu meczach Đukić poprowadził zespół do dwóch zwycięstw i trzech porażek przy stosunku bramek 8:10. Drużyna dowodzona przez Pizziego w pierwszych pięciu spotkaniach zdołała dwa razy wygrać, dwa razy zremisować, a przegrała tylko raz – dość niespodziewanie z Celtą. Rezultat bramkowy? 8:6. Bardziej sprawiedliwe powinno być jednak porównanie pięciu meczów z tymi samymi drużynami (Málaga, Espanyol, Barcelona, Betis, Sevilla) – w tym Pizzi wypada jeszcze lepiej, dwa zwycięstwa, trzy remisy, bramki 10:4. Jeśli ktoś uważał, że argentyński szkoleniowiec nie jest wcale lepszy od Serba, to jak widać bardzo grubo się pomylił.
Wielką różnicą między oboma szkoleniowcami było podejście do kwestii pozyskania bramkostrzelnego zawodnika, który miał odmienić oblicze zespołu. Miał być to początkowo napastnik, lecz w obu przypadkach nie do końca się to sprawdziło. Đukić malował wizję zawodnika podobnego do Claudio Lópeza, szybkiego zwinnego, którego wszędzie pełno. Na Mestalla zawitał Dorlan Pabón. W tym momencie muszę stwierdzić, że czuję wielki niedosyt wobec Kolumbijczyka. Zdecydowanie nie pokazał na co go stać podczas swojego krótkiego pobytu na Mestalla, a zdaję się, że w nowym stylu gry miałby większe szanse na odnalezienie się. Tak czy siak, serbski szkoleniowiec co innego mówił, co innego zrobił, bo Pabón i El Piojo to całkiem inna bajka. Może niedostatecznie śledził poczynania swojego nowego zawodnika, aby o tym wiedzieć? Jakby nie było, nie potrafił bądź nie chciał dostosować zespołu do zawodnika, który miał znacznie wzmocnić siłę ofensywną drużyny. Z drugiej strony mamy Pizziego i Vargasa. Chilijczyk to zawodnik, którego wszędzie na boisku pełno. Jest szybki, dobrze drybluje, marnuje co prawda wiele szans, ale piłka go szuka. W nie mniejszym stopniu niż Pabón jest groźny w kontrach. Trudno stwierdzić, czy Eduardo jest lepszym piłkarzem od Dorlana, na pewno argentyński szkoleniowiec potrafi odpowiednio wykorzystać swój nowy nabytek.
Podobnie miała się sytuacja z innym zawodnikiem. Po przyjściu do drużyny Javiego Fuego i pozostaniu Ramiego wydawało się, że w defensywie powinno być lepiej. Wszak trenerem został obrońca. Nic bardziej mylnego, na początku sezonu defensywa Valencii popełniała karygodne błędy i nawet świetne interwencje pozyskanego z Rayo defensywnego pomocnika na nic się zdawały. Stosując jakieś przedziwne reguły logiczne serbski trener zaczął więc powoli rezygnować z Fuego. Dziś ten jest kluczowym elementem układanki oraz jednym z tych, którzy wydatnie przyczynili się do zwycięstwa z Barceloną. Oczywiście defensywa jest czymś, z czym Pizzi będzie musiał natrudzić się najwięcej, aby nadal osiągać dobre rezultaty. Szkoleniowiec najwyraźniej boi się stawiać na młodego Vezo, Ruiz nie potrafi skoncentrować się na meczu i robi fatalne błędy, a będący do niedawna ostoją Ricardo Costa, zaczyna wyraźnie odstawać i latem najpewniej pożegna się z Valencią. Pozostają więc dwaj zawodnicy – Philippe Senderos i Jérémy Mathieu. Brzmi to dość abstrakcyjnie, ale ci zawodnicy mogą stanowić o sile drużyny. Pokazali to już w dwóch meczach – z Betisem, gdzie jednak nie mieli dużo pracy i z Sevillą, gdzie było wręcz na odwrót. Wbrew temu co można przeczytać na stronie zajmującej się statystykami „Whoscored”, póki co Senderos nie wykazuje się brakiem koncentracji i boiskowej dyscypliny. Wydaje się jednak, że francusko-szwajcarski duet świetnie się rozumie. Może to ze względu na znajomość języka francuskiego, a może jednak decyduje o tym podobny styl gry obu zawodników?
Największą odmianą jaka zaszła od pojawienia się Pizziego na Mestalla jest jednak zmiana podejścia do budowania zespołu. W tym momencie każdy na boisku jak i w zespole pełni określoną rolę, a sama taktyka jest nastawiona na bezpośrednie zagrania. Zaczynając jednak od ról – zdecydowanym liderem tej drużyny jest Dani Parejo. To on dyktuje tempo gry oraz jest odpowiedzialny za jak najszybsze przetransportowanie piłki do jednego z zawodników kwartetu ofensywnego. Do roli snajpera, klasycznej dziewiątki został desygnowany Paco i przeżywa właśnie najlepsze tygodnie w swojej piłkarskiej karierze. Na skrzydłach szaleją Piatti i Feghouli – także będący w świetnej formie. Co do Algierczyka, ten od zmiany trenera wydaje się być podmieniony, bo jak inaczej wytłumaczyć tak gigantyczną zmianę dosłownie z dnia na dzień? Od przyjścia Pizziego poza jednym czy dwoma meczami, grał na niesamowitym poziomie i jest motorem napędowym większości akcji ofensywnych. No i mediapunta. To już nie jest pozycja, gdzie postawi się byle kogo i może będzie dobrze. To miejsce w układance Pizziego zarezerwowane jest dla Parejo bądź Vargasa i będzie tak pewnie w zależności od rywala. Na mecz z Realem, a może i jeszcze z jakąś inną szczególnie groźną drużyną, możemy się pewnie spodziewać po raz kolejny manewru z dwoma defensywnymi pomocnikami, wtedy po raz kolejny Dani zaprezentuje nam się na swojej nominalnej pozycji jeszcze z czasów gry w Getafe.
Wracając do kwestii samej taktyki, Argentyńczyk bardzo szybko wyciągnął odpowiednie wnioski, bo najlepiej uczyć się na błędach czyichś, a nie swoich. Valencia z pierwszej połowy sezonu próbowała budować akcje powoli, za pomocą ataku pozycyjnego, niejednokrotnie waląc głową w mur. „Nietoperze” w roku 2014 zdecydowanie szybciej wymieniają podania, które zawsze mają służyć czemuś więcej niż tylko zabiciu czasu. Zazwyczaj grane są do przodu z dużym ryzykiem utraty piłki, ale póki co przynoszą skutek. Przeciwnicy sprzedawania takich zawodników jak Canales czy Banega twierdzili, że w drużynie zabraknie błysku, umiejętności posłania podania, które rozmontuje szeregi defensywne rywali. Dziwić wielu musi więc fakt, że kiedy tych dwóch opuściło szeregi Blanquinegros, Valencia właśnie po takich zagraniach zaczęła strzelać bramki.
Fałszywy alarm, a może wielka Valencia powraca?
Jeszcze kilka tygodni temu tylko najwięksi szaleńcy mogli przewidywać, że Valencia będzie w stanie powalczyć o grę w Lidzę Mistrzów. To nadal jest bardzo odległa perspektywa, ale na trzynaście kolejek do końca rozgrywek, nie można skreślać drużyny, która traci dwanaście punktów do zajmującej czwarte miejsce ekipy z Bilbao. Arcytrudne to zadanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę jak solidną drużyną dysponuje były już trener Valencii, Ernesto Valverde. Nie jest to jednak „Mission Impossible” jeśli wyczyny „Nietoperzy” z meczów przeciwko Betisowi i Barcelonie nie okażą się tylko jednorazowymi wyskokami, a odnowiona ekipa dalej prezentować będzie mentalność zwycięzcy jak podczas remontady z Granadą.
Z jednej strony fani mogą rozpaczać – cóż z tego, że Valencia zaczyna wygrywać, jak trwoni potencjał pod postacią zawodników, którzy jeszcze mogli się przydać/wypalić? Z drugiej trzeba jednak pamiętać jaka była ta drużyna za czasów jej świetności. Była szalona, jak włodarze podczas tego zimowego okienka transferowego. Pierwszą zasadą było to, że nie było zawodników niezastąpionych. Wielka Valencia osiągająca sukcesy w pucharach promowała i sprzedawała zawodników na potęgę, a mimo tego przez wiele lat potrafiła utrzymywać wysoki poziom sportowy. Była to drużyna opierająca się na solidnej defensywie i hiperaktywnych zawodnikach w ataku. Jak widać więc, klucz budowania obecnej ekipy jest dość czytelny, wręcz tożsamy z tym jak działała Valencia jaką pamiętamy z finałów Ligi Mistrzów w latach 2000-2001 czy wygranej w Pucharze UEFA z sezonu 03/04. Nie może to być przypadek, kiedy u sterów znajduje się prezydent Amadeo Salvo, wyraźnie oddany klubowi, oraz ludzie, którzy sami byli częścią drużyny, kiedy ta świętowała największe sukcesy, czyli Rufete i Ayala.
Dla rozpaczających po Banedze czy Canalesie jest pocieszenie – ich miejsce powinni zająć Viera i Gil. Pierwszy, choć zawodnikiem Valencii jest już od dłuższego czasu, nie dostał jednak prawdziwej szansy, a jak widać kiedy otrzymał ją w Rayo, stał się tam jednym z najważniejszych zawodników. Carles Gil ma natomiast wszystko, aby stać się nowym Davidem Silvą i w przyszłości walczyć o grę w La Furia Roja z innym produktem walenckiej szkółki – Isco. Klub nadal stawia na szkolenie i wyławianie najzdolniejszych młodych zawodników, czego najlepszym przykładem jest młodziutki Koreańczyk Kangin Lee. Wydaje się, że dla Valencii o wiele lepszym rozwiązaniem jest promowanie własnych zawodników, wyszkolonych w klubie niż kupowanie za grube miliony produktów innych szkółek i oczekiwanie latami, aż ci rozwiną skrzydła. To właśnie takie podejście w erze Juana Solera doprowadziło klub do miejsca, w którym znajduje się obecnie, zarówno pod względem sportowym, jak i finansowym.
Do odbudowy pozycji „trzeciej siły La Liga” bądź nawet stałego bywalca w Lidze Mistrzów jest jeszcze daleka droga. Klub boryka się z wieloma problemami, zwłaszcza na płaszczyźnie finansowej. Wiele będzie zależało od tego, kto nabędzie 70% akcji należących do Fundacji i jak będzie miał zamiar angażować się w funkcjonowanie klubu. Nie wiemy tak naprawdę, jak będą spisywać się w dalszej części sezonu tacy zawodnicy jak Senderos, Vargas, Keita czy przesiadujący na razie na ławce rezerwowych, Araújo. Jedno jest pewne – piraci z Valencii wreszcie obrali odpowiedni kurs w drodze do odbudowy swojej pozycji w hiszpańskiej i europejskiej piłce.