Ironia losu bywa chwilami niezwykle celna. W momencie gdy spojrzenia wszystkich skierowane były na półfinały Ligi Mistrzów, w których dwie z czterech drużyn reprezentują ligę hiszpańską, potwierdzając jej hegemonię na europejskiej arenie; kiedy możliwy jest hiszpański finał Champions League a do rozstrzygającego meczu w ramach Ligi Europy pewnie zmierza Sevilla, właśnie w tym momencie znów wypełza na światło dzienne odwieczny koszmar La Liga: podział praw telewizyjnych. RFEF grozi strajkiem, LFP odbija piłeczkę i mówi o pociągnięciu federacji do odpowiedzialności. Todos contra todos, wszyscy przeciwko wszystkim. Zupełnie jak w systemie ligowych rozgrywek, tylko, że stawką tej gry są pieniądze i władza.
Kwestia podziału praw telewizyjnych powraca w Hiszpanii jak bumerang, praktycznie co sezon. Tym razem wszystko rozpętała ustawa dotycząca komercjalizacji i podziału praw telewizyjnych, która została przegłosowana 30 kwietnia. To jej ustalenia podzieliły scenę hiszpańskiego futbolu na dwa obozy – w jednym znajduje się ministerstwo sportu (CSD), ramię w ramię z władzami ligi (LFP). Po drugiej stronie barykady znalazła się hiszpańska federacja piłkarska (RFEF) oraz związek zawodowy piłkarzy (AFE). To RFEF zagroziło we wtorek strajkiem, który miałby rozpocząć się 16. maja i trwać… No właśnie, tego na razie nie wie nikt. Jedno jest pewne: jeśli strajk się rozpocznie obejmie wszystkie klasy rozgrywkowe i zablokuje dwie ostatnie kolejki La Liga oraz finał Pucharu Króla. O co w takim razie idzie gra, jeśli RFEF zagrywa w niej tak poważną kartą przetargową?
W walce z La Otra Liga
W Hiszpanii mówi się czasem, że w najwyższej klasie rozgrywkowej są dwie ligi: ta, która rozstrzyga się pomiędzy Barçą a Realem i La Otra Liga, ta druga, w której gra cała reszta. W lwiej części do takiego stanu rzeczy przyczynia się forma podziału praw telewizyjnych. Gdy każdy może sprzedawać je na własną rękę niewiarygodnie wielki procent całego tortu zgarniają Real Madryt i FC Barcelona. Pozostałe ekipy w zasadzie dzielą się między sobą odpadami, pozostałymi po wielkiej dwójce. Dla porównania: w sezonie 2013/14 te dwie drużyny zgarnęły po ok. 140 mln euro, podczas gdy do klubowych klas maluczkich – jak Rayo, Almería czy Granada – wpłynęło ledwie 18 mln. Taki stan rzeczy sprawia, że liga hiszpańska pod względem podziału praw telewizyjnych jest najmniej zbilansowana na europejskiej scenie.

Podział wpływów z praw telewizyjnych w sezonie 2013/14. W przypadku La Liga BBVA na czerwono zaznaczone są Real i Barcelona. | Grafika: MARCA
Wydaje się, że nowy podział praw telewizyjnych, o który właśnie rozpętała się wojna, jest przejawem takich właśnie, pozytywnych zmian. Pierwszym novum jest centralizacja sprzedaży praw telewizyjnych. Od sezonu 2016/17 92% całkowitych przychodów ma trafić do drużyn zawodowych. W praktyce oznacza to Primera División oraz Segunda, która z tej puli zgarną odpowiednio 90 i 10%. W obrębie najwyższej klasy rozgrywkowej podział ma być następujący: 50% do równego rozdzielenia między wszystkich 20 drużyn, 25% do podziału według wyników sportowych z ostatnich 5 sezonów i kolejne 25%, którego rozdział uzależniony będzie od medialności klubów. Efekt praktyczny? Ci który zgarniali najwięcej teraz dostaną mniej, większa pula trafi z kolei do La Otra Liga. Prócz tego 1,5% z puli ogólnej przeznaczono na futbol inny niż profesjonalny, za którym to określeniem kryje się Segunda B oraz żeńskie sekcje piłki nożnej. 3,5% powędruje do spadkowiczów, 2% do RFEF i 1% do LFP. Na podstawie tego, że aktualnie cała pula wynosi 850 mln euro, ocenia się, że kwota do takiego podziału może sięgnąć nawet 1500 mln. „Rodzi się nowa liga” – oznajmia z dumą Javier Tebas, prezydent LFP. Jednak nie wszyscy chcą się z nim zgodzić.
Kwestia ambicji, kwestia władzy
Wszyscy przeciwko wszystkim, a może po prostu Villar kontra Tebas? W całej tej wojnie trudno uniknąć wrażenia, że u jej podstaw, w znaczącym stopniu stoi prywatna rozgrywka pomiędzy szefami RFEF i LFP. Rozgrywka nie tylko o pieniądze, ale o ambicje i władzę. Ángel María Villar, prezydent RFEF, od niepamiętnych lat jest w Hiszpanii hombre que manda, facetem który rządzi w futbolu. Odkąd kilkadziesiąt lat temu objął stanowisko zdążył stać się symbolem wszystkiego co skostniałe i niechętne zmianom w hiszpańskiej piłce nożnej. Po drugiej stronie mamy Javiera Tebasa, szefa LFP, którego ambicje wybiły ostatnio pod niebo. Tebas drogę do własnego sukcesu widzi w byciu antytezą Villara: próbuje rozprawić się ze wszystkimi problemami, które prezydent RFEF przez lata ignorował. Niewłaściwe decyzje sędziów? Przemoc na trybunach? Wujek Tebas się tym zajmie. Nawet jeśli jego działania swoją skrajnością i bezpardonowością przekraczają granice zdrowego rozsądku. Zarówno Villar, jak i Tebas są ludźmi znienawidzonymi przez hiszpańskich kibiców, niezależnie od klubowych barw. Obaj mają też ogromne wręcz ego i ten sam cel: być hombre que manda. Wspominanie o tym, jak szczerze się nienawidzą wydaje się zbędne.
W takich okolicznościach nie sposób się dziwić, że nowa ustawa opracowana przez CSD, wspierające pomysły Tebasa, musiała być zbojkotowana przez Villara. Jeśli szef LFP udzielił zielonego światła dla powyższych zmian, nie sposób sobie wyobrazić by prezydent RFEF nie postąpił dokładnie odwrotnie. W oficjalnym stanowisku RFEF informuje, że w procesie tworzenia nowego podziału praw została „odsunięta na dalszy plan i zignorowana”, jej postulaty nie zostały wysłuchane przez CSD, zaś ostateczne postanowienia zostały jej przekazane w ostatniej chwili i tylko częściowo. Co więcej federacja czuje się „sprowadzona do roli listonosza, której jedynym zadaniem jest przekazywanie pieniędzy do oddziałów regionalnych”. Wygląda na to, że RFEF jest nie tyle oburzona samą formą podziału praw, co faktem, że jej rola została w tym procesie umniejszona. Po raz kolejny – kwestia ambicji, kwestia władzy. A co w tej całej imprezie robią piłkarze? AFE poparło postulaty RFEF i ma zamiar przyłączyć się do strajku. „Popieramy ideę centralizacji sprzedaży praw telewizyjnych, która ma generować większe przychody dla poszczególnych klubów, ale nie chcemy pozwolić by pogwałcili nasze prawa” – deklaruje Luis Rubiales, pełniący funkcję prezydenta AFE.
Co na to wszystko druga strona? LFP już zdążyło poinformować, że podejmie działania prawne przeciwko strajkowi. Co więcej w tym samym komunikacie decyzja RFEF została nazwana „w pełni bezprawną”, z powodów formalnych (nie została ujęta w porządku obrad) oraz ze względu na „pogwałcenie prawa sportowego”. Na poniedziałek wyznaczono nadzwyczajne posiedzenie LFP, w którym mają wziąć udział przedstawiciele wszystkich klubów. CSD z kolei apeluje o „rozsądek i przemyślenie faktycznych konsekwencji, jakie niesie ze sobą ustawa”. Co więcej oficjalne stanowisko CSD sugeruje, że za wymagania RFEF względem podziału praw, mają na celu „ukrycie rzeczywistych motywacji, które nie ujrzały jeszcze światła dziennego”. Swoje pięć groszy dorzuca też Miguel Cardenal Carro, sekretarz generalny CSD: „To oczywiste, że istnieje konflikt między federacją a CSD. Tak samo oczywiste jest, że Villar będzie szukał pretekstów by zamaskować inne problemy”. „To zupełnie niezrozumiałe – organizować strajk przeciwko ustawie, która ma przynieść hiszpańskiej piłce tak wiele korzyści” – podkreśla Cardenal.
Konsekwencje poważniejsze niż problemy
Co będzie dalej? Na razie nie wiadomo. Pozostaje mieć nadzieję, że wszystko po raz kolejny zakończy się na wymachiwaniu szabelką z obu stron i robieniu groźnej miny a cała sprawa rozpłynie się do 16 maja. To byłby scenariusz najkorzystniejszy z perspektywy hiszpańskiej piłki, ponieważ strajk nie jest w stanie przynieść nic dobrego. Najgorszym scenariuszem wydaje się w tej chwili możliwość przesunięcia dwóch ostatnich kolejek oraz finału Pucharu Króla na późniejszy okres, który mógłby kolidować z rozgrywkami Copa America. Taki układ, przynajmniej w teorii, powinien najmniej pasować FC Barcelonie, która w kluczowych meczach sezonu zostałaby kompletnie bez ataku. Jeśli strajk w znaczącym stopniu wpłynie na ostateczne rozstrzygnięcia w lidze i CdR będzie to nie tylko problem z perspektywy drużyn bezpośrednio zaangażowanych w walkę o te trofea, ale całego hiszpańskiego futbolu. Niewiele gorszych marketingowo rzeczy mogłoby się przydarzyć La Liga, niż tak ostra ingerencja instytucjonalnych problemów w rozstrzygnięcia sportowe. O wszystkim może przesądzić poniedziałkowe posiedzenie LFP, ponieważ ponieważ jedni z najważniejszych graczy w tej rozgrywce – kluby – nie zajęli jeszcze jasnego stanowiska.
Morał całej tej wojenki podjazdowej, która przerodziła się w otwarty konflikt, jest znany od dość dawna. Gdy tylko pojawia się kwestia podziału pieniędzy i – co może jeszcze ważniejsze – podziału władzy, do głosu dochodzą prywatne interesy i ambicje. A z ich starć nie może wyniknąć nic dobrego. W tym wypadku nic dobrego nie wyniknie dla tych, którzy powinni w tej kwestii być na pierwszym miejscu: dla klubów, dla ich kibiców i całej hiszpańskiej piłki.