Podobno biali nie potrafią skakać. W historii NBA było jednak kilku takich, którzy skutecznie zadawali kłam temu stwierdzeniu. Potrafili oni wygrywać nie tylko najważniejsze nagrody indywidualne, ale także mistrzowskie pierścienie, będąc przy tym kluczową postacią swojego zespołu. Choć kolejne sezony przynoszą w tej materii coraz więcej nowych talentów, dla mnie od lat bezapelacyjnym numerem jeden jest pewien sympatyczny Kanadyjczyk.
Gdy w grę wchodzi dyskusja o najlepszych białych koszykarzach w historii NBA, patriotyczny obowiązek każe wielu osobom wpychać na listę Marcin Gortata. Łodzianin nigdy jednak nie stał i najpewniej już nigdy nie stanie w jednym szeregu z takimi graczami jak Larry Bird, Jerry West, Pete Maravich, John Stockton i Dirk Nowitzki. Równać z nimi może się jednak Steve Nash, który przez wiele lat był w ścisłym topie rozgrywających, a jego umiejętności nierzadko porównuje się nawet do samego Magica Johnsona.Trudno powiedzieć, dlaczego to właśnie on kupił mnie jak żaden inny koszykarz. Wszystko zaczęło się chyba wraz z grą w NBA Live 2003 – swoją drogą do dziś jest to jedna z najlepszych odsłon tej serii – i wyborem Dallas Mavericks. W tamtym czasie Steve brylował już w najlepsze na parkiecie, a sterowanie nim dawało mnóstwo przyjemności. Wyglądało to dokładnie tak, jak w rzeczywistości. Co z tego, że nie miał najlepszych warunków fizycznych? Co z tego, że daleko mu było do wybitnych atletów? Co z tego, że nie miał twarzy przystojnego, częstującego ludzi pięknym uśmiechem młodego mężczyzny? Jego umiejętności, panowanie nad piłką, kreatywność, wizja gry i znakomite rzuty zza linii siedmiu metrów czyniły go rozgrywającym pełną gębą. Doskonale wiedziało o tym w Phoenix, do którego wrócił w 2004 roku po sześciu latach spędzonych w Teksasie.
Oglądanie go w Arizonie było czystą radością. Pierwsze dwa sezony przyniosły mu nagrodę dla najlepszego gracza sezonu zasadniczego, choć spora część kibiców i dziennikarzy była zdania, że zasługiwał na nią także za kampanię 2006-07 (musiał wtedy ustąpić Dirkowi Nowitzkiemu). Nie było lepszego rozgrywającego. Nikt nie potrafił tak asystować, nikt nie potrafił tak czarować, nikt nie miał takiego luzu. Gdyby porównać warunki fizyczne i umiejętności do świata piłki, można Nasha porównać do Davida Silvy w jego topowej formie, choć tak naprawdę trudno znaleźć odniesienie 1:1, bo 44-latek był po prostu wyjątkowy. Geniusz w swojej dziedzinie, którego u swojego boku chciało mieć wielu zawodników.
Niestety, mimo dwóch nagród MVP, pięciokrotnego kończenia sezonu zasadniczego z największa liczba asyst i ośmiokrotnego wyboru do All Star Game, Kanadyjczyk nigdy nie zdobył na parkiecie najważniejszego – nie sięgnął po mistrzowski pierścień. Wydaje się, że największe szanse miał na to w sezonie 2009-10, kiedy to miały miejsce dwa z kilku najbardziej istotnych urywków jego kariery. Przystępując do playoffów, Suns mieli na papierze naprawdę mocny skład, który do sukcesu mieli pociągnąć Steve, Amar’e Stoudemire i Jason Richardson. W półfinale Konferencji Wschodniej ekipa z Arizony rozbiła rywali, nad którymi zwycięstwa zawsze smakują im najlepiej. Mowa o San Antonio Spurs, które poległo 0-4, a wisienkę na torcie położył właśnie Nash. Pod koniec trzeciej kwarty czwartego spotkania otrzymał cios w oko od Tima Duncana i wydawało się, że to dla niego koniec meczu. Steve wrócił jednak na parkiet i – widząc tylko na jedno oko – rzucił 10 punktów i zanotował 5 asyst, posyłając dosłownie no-look passy. Ochrzczono go wówczas jednookim Steviem Wonderem. Szczęścia zabrakło jednak w kolejnej rundzie, gdzie lepsze okazało się Los Angeles Lakers. Przy stanie 2-2 w piątym meczu na trzy sekundy przed końcem był remis 101-101. Gdyby Phoenix wyrwało w dogrywce zwycięstwo i wyszło na prowadzenie 3-2, mogłoby myśleć o awansie do finału NBA, mając przed sobą mecz na własnym parkiecie. Niestety, równo z syreną celny rzut oddał Ron Artest, czym załamał ekipą z Arizony, w tym Nasha.
Wierzę w ten projekt. To ważny klub w Hiszpanii. Ma ponad stuletnią historie, a jego tradycje są głęboko zakorzenione w ludziach z tego regionu. Cele tego projektu są długoterminowe. Fani muszą być spokojni i cierpliwi. Nie chcemy traktować tego jako zabawki albo przykrywki pod jakieś inne interesy. Uwielbiam piłkę nożną i chcę sprawić, by Mallorca znów grała wśród najlepszych. Chcemy poprawić tu wiele rzeczy, nie tylko czysto piłkarskich. Chcemy inwestować w obiekty, rozwijać kompetencje ludzi, którzy tu pracują. Najważniejsze, że piłkarze są zaangażowani i gotowi do ciężkiej pracy.
Choć w pierwszym roku amerykańsko-kanadyjskich rządów Los Bermellones spadli do trzeciej ligi, natychmiast pokazali, że to tylko chwilowe tąpnięcie i miejsce, z którego chcą się odbić. Na razie są na najlepszej drodze do powrotu na zaplecze LaLiga, a właściciele konsekwentnie inwestują w klub, co podoba się zwłaszcza Nashowi. Steve często bywa zresztą na Balearach i bierze nawet udział w treningach pierwszego zespołu, pokazując kibicom, że jego słowa nie były rzucane na wiatr. Patrząc na to, jak się w nich prezentuje, można być pod wrażeniem.
Szczerze wierzę w to, że ten projekt mu się powiedzie. Możliwość oglądania ulubionego koszykarza w akcji na piłkarskich salonach w Europie byłoby czymś niezwykłym. Choć na głowie nie ma już długich włosów i nie skręca kostek kolejnym rywalom, 44-latek nadal jest niesamowicie sympatycznym gościem, który swoją pasją do futbolu stara się zarażać zwłaszcza za oceanem. Kto wie, być może dzięki niemu pewnego dnia Kanada będzie kojarzona nie tylko z hokejem, niedźwiedziami i syropem klonowym, ale także z dobrą piłką.