Pożegnania są jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu. Zwłaszcza te ostateczne i zwłaszcza gdy obie strony łączy silna więź. Czasem jednak są najlepszym wyjściem z sytuacji, a w niektórych przypadkach pomagają przeistoczyć się z dziecka w mężczyznę.
Gdyby nie Fernando Torres, sam nie wiem, komu bym dziś kibicował. Na przełomie wieków ściskałem kciuki za Real, który w cztery lata trzy razy wygrał Ligę Mistrzów, a po golu Zinédine’a Zidane’a na Hampden Park długo nie mogłem zebrać szczęki z podłogi. Po transferze Ronaldinho ściskałem kciuki za Barcelonę, a podczas pamiętnego meczu w Stambule ze wszystkich sił kibicowałem Liverpoolowi. Już wtedy jednak śledziłem karierę El Niño, który ostatecznie przekonał mnie do tego, że z Atlético to w sumie fajny klub.Niedługo potem odszedł do Liverpoolu, a ja – z każdym sezonie coraz bardziej przywiązując się do Los Rojiblancos – miałem nadzieję, że zrobi taką karierę, na jaką wskazywał jego ogromny talent. Choć można dyskutować nad tym, czy mógł wycisnąć z niej więcej, udało mu się wywalczyć wszystkie najważniejsze trofea, w tym te najcenniejsze – złote medale mundialu i Euro z reprezentacją Hiszpanii. Na każdym kroku podkreślał swoje przywiązanie i miłość do klubu, w którym się wychował, a jego fani odwdzięczali się wsparciem w chwilach, gdy mu nie szło.
A tych nie brakowało. Po transferze do Chelsea wszystko zaczęło się sypać. Nie przypominał snajpera, który brylował w Liverpoolu – wyglądał raczej jak Andrzej Niedzielan, a każdy kolejny fatalny występ coraz mocniej rozpędzał karuzelę szyderstw. Zaczęły powstawać strony internetowe odliczające czas od jego ostatniego gola, dziennikarze nie zostawiali na nim suchej nitki i nawet całkiem przyzwoity sezon 2012-13 nie zmienił jego notowań. Coraz więcej osób skreślało Fernando Torresa, ale ten cały czas mógł liczyć na wierny bastion setek tysięcy kibiców Atlético, którzy stali za nim jak palmy w Cali.
Zaczęły pojawiać się plotki o możliwym powrocie do Madrytu, które nabrały na sile po nieudanej próbie odbudowania się z Milanie. Fani Los Rojiblancos byli przekonani, że jeśli Hiszpan może jeszcze wrócić do swojej najlepszej dyspozycji, to tylko na Vicente Calderón pod okiem Diego Simeone. 29 grudnia 2014 roku na klubowej stronie pojawiła się informacja, która rozpaliła serca sympatyków Atlético: „Bienvenido a casa, Fernando”. Kibice oszaleli. Byli w siódmym niebie i dawali tego wyraz na każdym kroku. Punktem kulminacyjnym była prezentacja El Niño, którego przywitał wypełniony po brzegi stadion. Ponad 40 tysięcy ludzi przyszło ponownie zobaczyć swojego idola, będącego żywą legendą i symbolem klubu. Człowieka, który przez długie lata był jedynym jasnym punktem zespołu, błyszcząc ponad całym stadem pokracznych trenerów i kalekich piłkarzy.
Na chłodno trudno było sprecyzować oczekiwania wobec Fernando Torresa. Przy Antoine’ie Griezmannie i Mario Mandžukiciu nie mógł z miejsca liczyć na pierwszą jedenastkę. Pierwsze pół roku miało być dla niego czasem na dotarcie się i zgranie z zespołem, zrozumienie filozofii Cholo. El Niño szybko jednak wlał nadzieję w serca kibiców i w jednym z pierwszych swoich występów po powrocie ustrzelił dublet na Santiago Bernabéu. Dwa gole w derbach, które przypieczętowały awans do ćwierćfinału Pucharu Króla. Naprawdę trudno o lepsze przypomnienie się fanom niż uciszenie stadionu odwiecznego rywala, nawet jeśli nie były to najważniejsze rozgrywki w sezonie.
Wtedy jeszcze mało kto dopuszczał do siebie myśl, że są to jedynie miłe złego początki. Odbudowanie się Fernando Torresa brano za pewnik i chciano, by grał w klubie aż do końca kariery. Rzeczywistość szybko jednak to zweryfikowała i pokazała, że koszmarny okres w Chelsea i Milanie nie był jedynie przypadkowym splotem nieszczęśliwych wypadków. Między wrześniem 2015 roku a lutym 2016 roku zanotował niechlubną serię ponad 20 meczów bez gola. Przez 954 minuty nie potrafił zdobyć bramki, co przyniosło pierwsze głosy podważające słuszność zatrzymania go na Vicente Calderón po zakończeniu półtorarocznego wypożyczenia. El Niño nie tylko bowiem nie trafiał do siatki. On po prostu notował słabe występy, raz po raz zawodząc, często w kluczowych momentach. Obudził się jednak na wiosnę, kiedy to do 6 bramek w lidze dołożył gola i asystę przeciwko odpowiednio Barcelonie i Bayernowi w Lidze Mistrzów, pomagając w awansie do wielkiego finału. Po porażce w rzutach karnych rozpłakał się jak dziecko, a setki tysięcy fanów Atlético zalało się łzami razem z nim. Nikt nie podważał jego pozostania w zespole, bowiem każdy wiedział, że El Niño musi jeszcze wykonać ostatnią misję w swojej karierze i zdobyć ze swoich ukochanym klubem jakieś trofeum. Tylko tego brakuje mu w jego okazałym C.V.
Szybko jednak na pierwszy plan powróciła jego słaba dyspozycja. Doszło bowiem do niemal bliźniaczej sytuacji: na przestrzeni pięciu miesięcy zanotował kolejny okres posuchy. Choć tym razem było minimalnie lepiej – przez 928 minut zanotował jedno jedyne trafienie – grupa fanów broniących go za wszelką cenę konsekwentnie się zmniejszała. Nie pomogło nawet strzelenie setnego gola w barwach Atlético – historia była fajna i wzruszająca, ale po kilku dniach była już przeterminowana, podczas gdy koszmarna dyspozycja Hiszpana pozostawała niezmienna.
Na ratunek przyszedł mu jednak zakaz transferowy, przez który klub nie mógł sobie pozwolić na jego odejście. Choć Fernando Torres mógł jedynie rywalizować z Luciano Vietto o miano najgorszego napastnika, musiał pozostać w kadrze. Duża część fanów była niepocieszona, bowiem uważali oni, że dublet ustrzelony w ostatnim oficjalnym meczu na Vicente Calderón jest idealnym pożegnaniem dla napastnika, który irytował jedynie swoją boiskową nieporadnością. Nie chodziło bynajmniej jedynie o dobro drużyny. Żal było bowiem samego El Niño, który swoimi pokracznymi popisami zaczął rozmieniać swoją legendę na drobne.
Niestety status wychowanka Los Rojiblancos wielu osobom nie pozwala na trzeźwą ocenę jego wartości i przydatności. Nadal bowiem cała rzesza jego fanów jest zaślepiona mitycznością jego osoby i nie chce przyjąć do wiadomości tego, że Fernando Torres nie jest nawet cieniem napastnika, który ładował gole w Liverpoolu i prowadził reprezentację do jej największych sukcesów. Dla nich Hiszpan nadal jest 20-letnim chłopaczkiem, o którego talent walczyły największe kluby w Europie. Na szczęście takiego problemu nie ma Diego Simeone, który w obecnym sezonie coraz rzadziej korzysta z usług doświadczonego snajpera, spychając go na coraz dalszy margines i dając mu szansę głównie w mało ważnych spotkaniach. Niedawno zresztą Cholo wywołał niemałą burzę, przyznając, że nie walczyłby o pozostanie Fernando Torresa tak, jak przed rokiem o zatrzymanie Antoine’a Griezmanna.
Sam zainteresowany także wydaje się mieć świadomość, że to jego ostatni sezon w Madrycie. Co prawda w wywiadach podkreśla, że nie zamierza rzucać ręcznika i nie boi się walki o swoje miejsce w drużynie, chcąc grać dla Atlético jak najdłużej, ale jednocześnie otwarcie mówi o tym, że każdy występ traktuje tak, jakby był ostatnim. W zimie odrzucił jeszcze ofertę Chińczyków, którzy oferowali mu aż 15 milionów euro netto za sezon, ale po sezonie będzie najprawdopodobniej jednym z tych, których dosięgnie rewolucja kadrowa. Z każdym tygodniem coraz łatwiej to zrozumieć, zwłaszcza gdy Fernando Torres daje taki popis jak w niedawnym spotkaniu z Villarrealem – choć miał za zadanie krycie Enesa Ünala, całkowicie go zgubił i odpuścił, przez co Turek strzelił gola na wagę zwycięstwa jego zespołu. Gdy krótko po tym Lucas pytał Diego Godína o to, kto zawalił w tej sytuacji, Urugwajczyk nieśmiało wskazał jedynie na Hiszpana, który w swojej klasycznej pozie z rękami opartymi o biodra patrzył się w siną dal, zastanawiając się zapewne, jak i kiedy stał się tak beznadziejny.
MIRAD A ESTE CABRON COMO SE ESCAQUEA, ESTA AQUÍ CHUPANDO DEL BOTE, QUE SE ENTERE TODO EL MUNDO, FUERA @TORRES pic.twitter.com/Jdq7Fcms66
— Ħ ε π π ε π α (@HerreraATM_) March 19, 2018