Niby przez dziewięć miesięcy w roku możemy niemal co trzy dni oglądać najlepszych piłkarzy na świecie, walczących o najcenniejsze trofea. Niby elektryzują nas wszelkiej maści derby i klasyki, pełne historii i podtekstów. Niby jak na szpilkach oglądamy różnego rodzaju dwumecze i finały, dyskutując o wyższości LaLiga nad Premier League i na odwrót. Niby fascynujemy się, przecierając oczy ze zdumienia, kolejnymi remontadami. Wszystko to jednak traci na wartości i znaczeniu, gdy na horyzoncie pojawia się upragniony mundial.
Mundial. Najważniejszy turniej w piłkarskim kalendarzu. Niespełnione marzenie wielu wybitnych zawodników. Raz na cztery lata, niczym objazdowe kino w czasach PRL-u, odrywa wszystkich od codziennych zajęć i dostarcza niesamowitą dawkę rozrywki i emocji. Z jednej strony piękne historie i fenomenalne gole; niespodzianki w wykonaniu outsiderów; łzy szczęścia zraszające murawy w najróżniejszych zakątkach świata. Z drugiej ogromne rozczarowania; pękające baloniki, tak zuchwale pompowane przed turniejem; słone krople ukryte pod naciągniętą na głowę koszulkę. Cudowny miesiąc, napakowany do granic wszystkim, co w futbolu jest najpiękniejsze. Miesiąc, na który cały świat z utęsknieniem czeka długie cztery lata.Po czterech mundialach, które miałem okazję świadomie przeżyć, chcę już tego piątego. Tym bardziej że na światowe salony wracają Polacy i to ze zdecydowanie najmocniejszą reprezentacją w XXI wieku. Im bliżej 14 czerwca, tym bardziej dłuży się to oczekiwanie. Coraz bardziej zastanawiam się, które przewidywania wezmą w łeb; który z faworytów da dupy i nie przejdzie nawet fazy grupowej; która z sympatycznych drużyn będzie największą niespodziankę i zdobędzie sobie kibiców na całym globie, zawstydzając mocniejszych rywali; który scenariusz sprawdzi się w przypadku Polaków; który kapitan 15 lipca podniesie do góry najcenniejsze piłkarskie trofeum. Tak blisko, a tak daleko.
Celując w ludzi mniej-więcej z mojego rocznika: który mundial wspominacie najlepiej/wobec którego mundialu macie największy sentyment?
— Marian Dylanowicz (@dylanowicz) June 5, 2018
Mundial w Korei Południowej i Japonii. Choć miałem wtedy zaledwie dziesięć lat, doskonale orientowałem się w świecie futbolu. Nie chodzi oczywiście o jakąś kosmiczną wiedzę merytoryczną, ale głównie dzięki tacie nauczyłem się, że piłka nożna i takie turnieje to święto. Chłonąc kolejne skarby kibica i rozgrywając w piętrzących się zeszytach dziesiątki sezonów czegoś w rodzaju papierowego Football Managera, nie mogłem doczekać się tamtych mistrzostw. Mieli w końcu zagrać na nich Polacy, którzy jak burza przeszli eliminacje, choć głównie dzięki sprzyjającemu połączeniu szczęśliwego losowania, wysokiej formy kluczowych piłkarzy i błyskawicznej adaptacji Olisadebe. Na długo przed czerwcem miałem już rozplanowane, w które dni ubłagać rodziców, by móc urwać się wcześniej ze szkoły, żeby zdążyć na rozgrywane spotkania. Chciałem w końcu obejrzeć je wszystkie.
Klęski Polaków nie ma co wspominać. Młode serce złamali mi Włosi. Nie dość, że odpadli już w 1/8 finału z Koreą Południową – wówczas nie pojmowałem jeszcze, jak wielkim skandalem było w tamtym meczu sędziowanie – to na ławce cały turniej przesiedział Toldo, do którego miłością zapałałem po Euro 2000. Oczarowała mnie Brazylia, zresztą po podwórku nie śmigałem w innej koszulce niż Rivaldo, a po mundialu kupiłem sobie trykot Ronaldo – ten z Realu z numerem 11. Cieszyłem się, że swoim geniuszem odbił sobie mundial we Francji, choć po finale trochę szkoda było mi Kahna. Zawsze lubiłem tego wariata.
Nieco zdziwiło mnie, że w sondzie najwięcej głosów poszło na turniej w 2006 roku. Nie sądziłem, że aż tyle osób podziela moje zdanie, zwłaszcza że dla mnie tamte mistrzostwa były szczególne. Nie chodzi tylko o triumf Włochów i półfinał z Niemcami, który w mojej ocenie jest jednym z najlepszych spotkań, jakie widziałem w życiu, a oryginalnego włoskiego komentarza przy golach Grosso i Del Piero mogę słuchać w nieskończoność. Miałem bowiem to szczęście, że podczas fazy pucharowej byłem w Kolonii i jej okolicach. Niesamowite doświadczenie – wszystkie ulice, sklepy, knajpy żyły mundialem niemal 24 godziny na dobę. Robiło to na mnie ogromne wrażenie, choć bawiło mnie, gdy po porażce drużyny Klinsmanna w półfinale ze swoich domów powybiegali nieniemieccy mieszkańcy i świętowali, jak gdyby mistrzem świata została Turcja lub inny Iran. Inna sprawa, że w finale w zdecydowanej większości byli za Francją i nie mieli już czego świętować. Mnie bolała oczywiście kolejna klęska Polaków, ale na osłodę ten przeklęty Ekwador odpadł już w 1/8 finału.
Osiem lat temu, z racji posiadania już na karku upragnionej osiemnastki, po raz pierwszy i ostatni łączyłem mundial z bukmacherką. Nie uczyniło mnie to bogaczem; wręcz przeciwnie – najlepszym podsumowaniem tamtej żenującej kariery był dzień, w którym korzystając z okienka w szkole, poszedłem z kolegami obstawić najbliższe spotkania. Zanim zdążyliśmy wrócić na lekcje, kupony były już do wyrzucenia. Piłkarsko narodziła się miłość do Urugwaju, choć trudno było mi przeboleć sposób, w jaki wyeliminował on Ghanę. Doskonale rozumiem zachowanie Suáreza i pewnie na jego miejscu zachowałbym się dokładnie tak samo, bo czasem dla dobra ogółu trzeba być chytrym skurwielem, ale zakończenie przygody Czarnych Gwiazd z turniejem złamało wiele serc. Później jednak przyszło Iniestazo. Świętowałem, jak gdyby to wygrała Polska. W końcu jednym z nowych mistrzów świata był Torres.
Turniej w Brazylii porwał mnie najmniej. Choć chłonąłem go w całości – włącznie z rozgrywanym o 3:00 meczem Wybrzeża Kości Słoniowej z Japonią – dziś nie mam z nim zbyt wielu wywołujących dreszczyk emocji wspomnień. Krwi napsuła mi jedynie Argentyna, którą – na przekór większości opinii – razem z Francją postawiłem w gronie największych faworytów do złota. Gdyby ten pieprzony Higuaín nie był takim kasztanem…
Zostało tylko osiem dni. Osiem długich dni, pełnych wyczekiwania na pierwszy gwizdek, który rozbrzmi na moskiewskich Łużnikach. Pozostaje jedynie odliczać godziny i wsłuchiwać się w najlepsze mundialowe piosenki, które w sekundę budują klimat i przywołują masę wspomnień. Dajcie już ten mundial! Niech zacznie się jak najszybciej. I niech się nigdy nie kończy.