Mnóstwo różnych emocji i ogromne nerwy. Próbowanie dostać się jakoś do głowy Diego Simeone, żeby poznać jego plan. Analizowanie i porównywanie piłkarzy, pozycja po pozycji. Czytanie artykułów i wywiadów z różnymi ludźmi – od byłych i obecnych zawodników przez trenerów aż po sąsiadów przyjaciół gosposi matki przyjaciela siostry Ronaldo. Oglądanie skrótów meczów sprzed lat, szukanie w nich motywacji i jeszcze większego nakręcenia się na 90 minut, które miało podsumować cały sezon. Tak dwa i cztery lata temu wyglądały u mnie dni poprzedzające finał Ligi Mistrzów.
Dziś jest inaczej. Choć Atlético znów ma przed sobą finał, jakoś trudno o porównywalne odczucia i zachowania. Nie jest to kwestią tego, że tym razem nie będą to derby Madrytu, choć fakt mierzenia się w Lizbonie i Mediolanie akurat z Realem podgrzewał dodatkowo i tak już gorącą atmosferę. Nie jest to kwestią tego, że mecz rozgrywany jest w środku tygodniu. Nie jest to także kwestią tego, że całościowo obecny sezon w wykonaniu Los Rojiblancos nie należy do najlepszych. Po prostu, cytując słynną wypowiedź Gabiego, na dziś Liga Europy to dla Atlético gówno.El día 1 de Noviembre de 2017 la Europa League era una mierda.
No lo dijo un madridista, lo dijo Gabi, su capitán pic.twitter.com/aO5uUNYglG
— P U R A V I D A (@Gomezmanolo1) May 16, 2018
Oczywiście zaraz podnoszą się głosy w stylu: „Tak, teraz to niby gówno, ale jak ją wygrywaliście to była taka super i fajna i świętowaliście na pół Madrytu”. Cóż, trudno się z tym nie zgodzić, bo tak w istocie było. Triumfy w Hamburgu i Bukareszcie były czymś niezwykłym. Pierwszy pozwolił sięgnąć po pierwsze od czternastu lat trofeum, na które czekano wówczas z coraz większą niecierpliwością. Drugi przypieczętował fantastyczny start Diego Simeone jako trenera Atlético i był ukoronowaniem niezwykle skutecznej postawy – w fazie pucharowej udało się bowiem odnieść komplet dziewięciu zwycięstw, nie pozostawiając złudzeń odnośnie tego, kto jest najlepszy.
W porównaniu z teraźniejszością tamten okres był jednak zupełnie inną rzeczywistością. Brakowało należytej stabilizacji – zarówno finansowej, jak i sportowej. Choć Los Rojiblancos byli rozpoznawani przez postronnych kibiców z całej Europy, było to bardziej związane z sukcesami lat 90., niż z ówczesną siłą. Dość powiedzieć, że walka o pierwszą czwórką była wtedy dość wygórowanym marzeniem. Przekładając to na dzisiejsze czasy, Atlético było takim Villarrealem.
Wszystko zmieniło przyjście Diego Simeone. Wygrana w Bukareszcie była pierwszym krokiem na drodze do rozwoju, który od samego początku nie zakładał sukcesów w Lidze Europy – skupiano się na Lidze Mistrzów. Najlepszym dowodem na to był sezon 2012-13, gdy ekipa z Madrytu skupiała się wyłącznie na krajowym podwórku (z naciskiem na ligę, gdzie celowano w topową czwórkę), po macoszemu traktując udział w Lidze Europy, gdzie na szczęście udało się odpaść już w 1/16 finału.
Pięć lat później Atlético jest w zupełnie innym, o wiele lepszym miejscu. Mistrzostwo Hiszpanii, cztery piękne sezony w Lidze Mistrzów zakończone dwoma finałami, półfinałem i ćwierćfinałem. Za każdym razem trzeba było co prawda przełknąć gorycz porażki z największym rywalem, ale jednocześnie czuło się, że Los Rojiblancos to zespół z absolutnej europejskiej czołówki. W końcu udało się osiągnąć stabilizację sportową, do której z roku na rok dochodzi coraz lepsza sytuacja finansowa, z budżet rośnie w oczach. Jest nowy stadion, są piłkarze klasy światowej, jest trener, który wymieniany jest wśród najlepszych obecnie fachowców. Są warunki, jakich nie było nigdy i jakie poniekąd gwarantują, że nie jest to sytuacja przejściowa, a wręcz przeciwnie – Atlético ma już nie schodzić poniżej określonego poziomu. Poziomu co najmniej ćwierćfinału Ligi Mistrzów.
Dlatego tak, Liga Europy to na dziś gówno. Nie oznacza to jednak, że nie warto go wygrać. Wręcz przeciwnie – nawet jeśli emocje są zupełnie inne i nieco mniejsze (śmiem twierdzić, że piłkarze o wiele bardziej przeżywali kompromitację w fazie grupowej Ligi Mistrzów niż dzisiejszy finał w Lyonie), warto sięgnąć po ten puchar. Powodów jest co najmniej kilka.
Jeśli uda się wygrać w Lyonie, kto powinien odebrać puchar i podnieść go jako pierwszy – wieloletni kapitan, żołnierz Cholismo i lider całego zespołu czy żywa legenda klubu, która po sezonie kończy poważną karierę?
— Marian Dylanowicz (@dylanowicz) May 15, 2018
Po pierwsze, Diego Simeone i jego piłkarze czekają na jakiekolwiek trofeum już blisko cztery lata. Od zdobycia Superpucharu Hiszpanii nie udało się powiększyć klubowej gabloty i lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Mimo zrobienia setki kroków naprzód, być może trzeba zrobić teraz ten jeden w tył, by ponownie nabrać rozpędu, zwłaszcza po tak trudnym i niezbyt udanym sezonie. Ponadto zwycięstwo nad Marsylią otwiera drogę do sierpniowego meczu w Tallinie i dostarcza okazji na kolejne trofeum.
Po drugie, obecna kampania nie jest łatwa. Katastrofa w Lidze Mistrzów, przeciętna postawa w Pucharze Króla i nieregularna forma w LaLiga, gdzie nawet ewentualne wicemistrzostwo nie powinno zatuszować całościowego obrazu Los Rojiblancos na krajowym podwórku. Zakończenie jej jakimkolwiek sukcesem podbudowałoby psychicznie całą drużynę, a także choć po części przełamałoby smutek po dwóch przegranych finałach Ligi Mistrzów.
Po trzecie, to ostatnia szansa Fernando Torresa na zdobycie pucharu z klubem jego życia. El Niño jest od dłuższego czasu cieniem poważnego napastnika, ale zasługuje na to, by jego legenda miała szczęśliwe zakończenie. Hiszpan powinien móc podnieść choć jedno trofeum z Atlético, nawet jeśli jego wkład w finał będzie marginalny. Jego niedzielne pożegnanie będzie wtedy pełne, a on sam będzie mógł opuścić Madryt spełniony.
Dzisiejszym finałem nie żyję. Nie odliczam do niego minut, nie myślę o nim bez przerwy od tygodnia. Traktuję go jako szansę na puchar, który nie będzie jednak spełnieniem wszystkich marzeń i nie przykryje mocno przeciętnego sezonu, tuszując niedoskonałości zespołu, ale który może pomóc wrócić na odpowiednie tory. W końcu za rok finał Ligi Mistrzów odbędzie się na Metropolitano. Wszyscy wiemy, kogo widzą w nim kibice z czerwono-białej części Madrytu. Innego scenariusza nikt nie rozważa.