Gdy kamery baskijskiej telewizji ETB najechały na postać Marcelo Bielsy patrzącego na pokaz sztucznych ogni kończący uroczystości stulecia i jednocześnie pożegnania starej La Catedral, widać było smutek i cierpienie pomieszane z podziwem dla tego, co zobaczył na tej wspaniałej, niezwykle sentymentalnej imprezie. Czy Argentyńczyk już wtedy wiedział, że jest to ostatni mecz Athletiku jaki poprowadzi z ławki trenerskiej? Dlaczego po cudownym i fenomenalnym sezonie przyszła spektakularna porażka i upadek? Czy Bielsa musiał odejść?
Pierwszego sezonu Los Leones pod opieką El Loco nie będę specjalnie opisywał, bo chyba każdy kibic piłki nożnej — szczególnie w wydaniu hiszpańskim oraz w trochę mniejszym stopniu angielskim i niemieckim — zna go ze szczegółami. Zagraniczni fani właściwie bardziej z racji zlania Manchesteru United oraz Schalke w europejskich pucharach. O ile połowa sezonu przebiegła w dość spokojnej atmosferze, to już od lutego chyba nie było gazety, która nie rozpisywałaby się o fenomenie trenerskim Marcelo Bielsy.
Wszystko zmieniła prawdziwa deklasacja Czerwonych Diabłów na Old Trafford i show, jakie dali na trybunach kibice Athletiku w liczbie ponad 8 tysięcy, którzy — podobnie jak ich pupile swoją grą — urzekli wszystkich nieprawdopodobnym dopingiem.
Później przyszło upokorzenie Schalke, odrobienie strat ze Sportingiem i w rezultacie awans do finału. Drugiego zresztą, bo wcześniej Baskowie zapewnili sobie grę w najważniejszym meczu rozgrywek Copa del Rey. Jak wiadomo, oba finałowe spotkania zakończyły się spektakularnymi porażkami, jednak w Bilbao oraz Kraju Basków obie przygody zostały uznane za wielki sukces. Ale nie przez Bielsę…
Po finale Pucharu Króla Bielsa długo przetrzymał w szatni swoich piłkarzy odbywając z nimi słynną już w Hiszpanii rozmowę, która została przez któregoś z zawodników nagrana i spore jej fragmenty zostały opublikowane na łamach prasy. W skrócie: Bielsa skrytykował graczy za ich podejście do tych dwóch meczów, pozostawanie minimalistami, brak ambicji, woli walki; zwrócił uwagę na zarobki, samochody, jakimi jeżdżą, szacunek do klubu, a także to, że są idolami wielu ludzi i choćby z uwagi na to powinni walczyć i dawać z siebie wszystko. Próbował im też uświadomić, że niektórzy z kibiców wydają ostatni grosz, oszczędzając na wszystkim na czym mogą, by zobaczyć ich mecz, kupić ich koszulki oraz wspierać klub. Oczywiście najbardziej dostało się tym najlepiej zarabiającym i największym gwiazdom, czyli Llorente oraz Javi Martinezowi. O ile rozmowa spotkała się z szeroką aprobatą ze strony dziennikarzy i fanów, o tyle już gorzej było w przypadku samych piłkarzy, co zrozumiałe, szczególnie dwójki wymienionych liderów.
Problem pojawił się już w trakcie sezonu, gdyż za kadencji trenera Caparrósa największe gwiazdy w klubie — jak właśnie Javi Martinez, Llorente czy Amorebieta — były nietykalne i zawodnicy ci grali bez względu na to, czy sprzyjała im forma, czy znajdowali się na murawie w roli „VIP-ów”. Po przyjściu Bielsy to się zmieniło. Już na początku Argentyńczyk zapowiedział, że dla niego liczy się forma piłkarza, jego gra, to co pokazuje na treningach i przede wszystkim słuchanie poleceń, a nie to, ile kto zarabia oraz jaki ma status w zespole. Wszyscy w pierwszym składzie są równi, a jeżeli ktoś się nie podporządkuje, to wyląduje na trybunach.
W czasie pretemporady dał podopiecznym do myślenia tym, że piłkarze sami nosili piłki, przygotowywali sobie przyrządy do ćwiczeń, usamodzielnili się. To dla największych gwiazd w zespole było upokorzeniem, naruszeniem ich statusu, bo przecież zostali zrównani do tych „gorszych” zawodników. Koniec końców musieli się podporządkować, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżało się Euro 2012. A że dla nich gra w reprezentacji była bardzo ważna, to nie mając wyjścia, z groźbą odsiadki na trybunach i opuszczenia turnieju, musieli zacisnąć zęby oraz bez szemrania podjąć wyzwanie. Olbrzymia praca na treningach całego zespołu, w tym obydwu gwiazdorów i pełne posłuszeństwo Bielsie spowodowały, że drużyna osiągnęła takie, a nie inne wyniki, prezentując przy tym naprawdę piękną i efektowną grę.
Rozmowa po finale Copa del Rey okazała się początkiem końca Marcelo Bielsy. Jakkolwiek Argentyńczyk miał zupełną rację, według niektórych graczy miarka się przebrała. Tutaj wychodzi specyfika klubu z Bilbao. Kibice i zawodnicy tworzą jedną wielką, ceniącą spokój rodzinę, której domem jest La Catedral i Lezama. Jeśli w rodzinie znajdzie się ktoś, kto kręci, robi coś za plecami innych, wtedy atmosfera zaczyna się psuć, zaczynają się niesnaski, a także wzajemne pretensje. To na pewno nie sprzyja pracy i osiąganiu wyników.
Całości dopełniła potężna nagonka prasowa na klub, piłkarzy i trenera. Przez całą pretemporadę sezonu 2012/13 w zasadzie nie było tygodnia, by prasa nie donosiła o zainteresowaniu innych klubów którymś z piłkarzy Athletiku. Zawodnicy stracili do siebie zaufanie, poczuli się oszukani, a początkiem tego było ogłoszenie przez Llorente decyzji o odejściu, mimo, że przed Euro zapewniał wszystkich, w tym zarząd, o podpisaniu nowego kontraktu zaraz po turnieju. Zwlekał z tym tylko dlatego, aby właściwie się do niego przygotować. Doszło też do takich paradoksów, że agent Martineza na kilkanaście godzin przed wylotem swojego klienta do Monachium na badania twierdził, że nic nie wie o jakichkolwiek negocjacjach z Bawarczykami. Dzień później Javimar w towarzystwie prawników deponował w siedzibie LFP dokumenty i czek na kwotę 40 mln euro, która wynikała z klauzuli odstępnego zawartej w kontrakcie. Można powiedzieć, że jeśli zachowanie Llorente było początkiem, to „szopka” z transferem Javimara okazała się gwoździem do trumny w przygotowaniach Athletiku do sezonu. A tych przygotowań właściwie nie było, tym bardziej, jeśli doda się do tego udział kilku piłkarzy w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie bądź pomniejszych turniejach młodzieżowych oraz sporą liczbę kontuzji.
Gdy wraz z zamknięciem okienka transferowego wydawało się, że w końcu wszystko będzie jak należy i zespół w spokoju przystąpi do kolejnych spotkań ligowych już bez żadnych problemów, to niestety obaj gwiazdorzy nie dali o sobie zapomnieć. Pierwszy z nich, wytransferowany do Bayernu Monachium, postanowił w środku nocy rzekomo odebrać swoje rzeczy z ośrodka w Lezamie, przeskakując przez płot i zostając przy tym nakryty przez ochroniarza. Drugi zaś został wyrzucony z treningu przez Bielsę za ignorowanie i nie wykonywanie poleceń trenera.
Kolejne miesiące nie były spokojniejsze. Llorente na dobre usiadł na ławce rezerwowych po meczu z Osasuną na początku października 2012 roku, kiedy wszedł w drugiej połowie i pokazowo psuł jedną okazję za drugą. W sumie w ciągu 20 minut nazbierał ich aż dziewięć, więc Argentyńczyk powiedział „dość”.
Przez dwa miesiące prób Llorente nie dał Bielsie żadnych argumentów ani na treningach, ani w meczach, by wystawiać go od pierwszej minuty. Podczas gdy Aduriz przepracował cały okres przygotowawczy i strzelił w ciągu dwóch miesięcy sześć goli, Fernando zdobył tylko jednego, grając nieco krócej od swojego kolegi.
Najwyraźniej Llorente trudno było przełknąć gorycz porażki, a może bardziej jego bratu Chusowi (jednocześnie jego agentowi), który w trakcie negocjacji nowej umowy pokazał się z jak najgorszej strony jako arogant i człowiek bardzo niesłowny. Pojawiła się nawet nowa „ciekawostka” — mianowicie napastnik siedział na ławce rezerwowych rzekomo z zemsty za to, że chciał odejść z klubu i to odejść za darmo. Dowodem na to miała być nie tylko aktualna wtedy sytuacja Llorente, ale również dwutygodniowe odsunięcie jego i Javiego Martineza od treningów pierwszej drużyny, by odbywali zajęcia ze szkoleniowcem od przygotowania fizycznego. „El Loco” uznał wtedy, że dwa tygodnie przygotowań do sezonu, jakie mieli za sobą obaj zawodnicy to za mało i muszą nadgonić zaległości zajęciami indywidualnymi, szczególnie związanymi z motoryką, bo pozostali piłkarze byli na zupełnie innym etapie przygotowań. Tym bardziej że ani Llorente, ani Javi Martinez nie byli gotowi fizycznie do podołania trudom meczów ligowych. Co ciekawe, często w zajęciach z nimi brali udział zawodnicy, którzy uczestniczyli w olimpiadzie, by również nadrobić zaległości treningowe, ale ten fakt skrzętnie pominięto. Informacja poszła w świat i nieistotne, że była kompletnie pozbawiona sensu.
Czy w profesjonalnym futbolu napastnik, który jest bez formy i ma na koncie jedną bramkę powinien grać zamiast snajpera, który w tym samym czasie zdobył tych bramek sześć i jest w lepszej dyspozycji? Na boisku powinien się znajdować zawodnik, który jest obrażony na cały świat, a trener jest zmuszony wyrzucić go z treningu, bo ten ignoruje jego polecenia? Odpowiedź wydaje się oczywista. Oczywiście trudno uznać Aduriza za lepszego napastnika pod względem umiejętności od Llorente, bo to byłoby równie bezsensowne jak wymysły na temat rzekomej zemsty na Basku, ale fakt jest taki, że grał wtedy po prostu ten, kto strzelał, a nie wyłącznie stroił fochy. Zresztą w grudniu 2012 roku Fernando najlepiej pokazał, w jakiej jest formie, grając w dwóch meczach Copa del Rey z trzecioligowym Eibar. Z sytuacji, jakie wypracowali mu koledzy powinien strzelić pół tuzina goli, a nie strzelił żadnego, natomiast Athletic odpadł z rozgrywek. Tak więc nagonka prasowa, niesnaski w zespole, brak spokojnej i dobrze przepracowanej pretemporady to jedne z elementów spektakularnej porażki „El Loco” w jego drugim sezonie w Bilbao.
Konserwatyzm „El Loco”
Na tym lista się nie kończy. Kolejnymi powodami są liczne kontuzje oraz swoistego rodzaju konserwatyzm Marcelo Bielsy. Sama idea nie jest zła, jednakże czasami nawet człowiek niechętny do zmian, kierujący się pewnymi zasadami, musi być bardziej elastyczny. Szczególnie dotyczy to piłki nożnej, gdzie niejednokrotnie trzeba zmienić taktykę, sposób rozegrania bądź krycia. O ile więc pozostałe przyczyny można uznać za niezależne od argentyńskiego szkoleniowca, to już tutaj można mówić o pewnej skazie na wizerunku „El Loco”.
Gdyby Marcelo Bielsa choć trochę nagiął swoje zasady i poszedł na ustępstwa, starając się wykorzystywać najlepsze cechy zespołu z Kraju Basków, można byłoby uczynić z Athletiku to, co Diego Simeone zrobił w przypadku Los Colchonerros — czyli prawdziwą maszynkę do wygrywania. Chodzi tutaj przede wszystkim o świetną grę w powietrzu zarówno w ataku, jak i w obronie oraz bardzo dobre stałe fragmenty gry, które były spuścizną po Joaquinie Caparrósie. Bielsa zaniedbał to zupełnie, a skupił się na nauce szybkiej gry po ziemi, częstym zmienianiu pozycji i generalnie przeszczepieniu na grunt baskijski trochę unowocześnionego systemu Barcelony, co jednak nie zawsze dawało efekt. Gdy zespół przeciwny był dobrze ustawiony i wyczuł grę Basków, to nie było planu B, żeby zaskoczyć rywala. Drużyna nie potrafiła zmienić w trakcie meczu zupełnie nic.
Kolejny przejaw konserwatyzmu „El Loco” można było dostrzec przy ustalaniu składu. W zasadzie od początku sezonu było wiadomo, kto będzie grał w podstawowej jedenastce, a kto będzie jedynie rezerwowym, bo swoich podopiecznych identycznie rozdzielał na treningach. Przykładowo zespół, który grał z Los Leones w kolejce numer osiemnaście, już po pierwszej serii gier mógł wiedzieć, jaki skład wyjdzie przeciwko niemu. Reszta to obserwacja ewentualnych kontuzji. Ułatwiało to niestety pracę rywalom i ustawianie zawodników przeciwko Athletikowi. O ile jeszcze w pierwszym sezonie nikt za bardzo się w tym nie połapał, to już w drugim sprawa była o wiele łatwiejsza i potrzeba było prawdziwego trenerskiego dyletanta, by nie ustawić odpowiednio swojej drużyny w meczu przeciwko Baskom. Tyle, że na szczęście dla ekipy z San Mames między teorią a praktyką jest daleka droga, a do tego trzeba mieć odpowiednich i pojętnych wykonawców, bo inaczej dzisiaj Athletic mógłby grać w Segunda División. A wystarczyło naprawdę niewiele, by Los Leones grali lepiej w drugim sezonie, np. rezygnacja z podawania składu na dzień przed meczem, brak sztywnego podziału na podstawową jedenastkę i rezerwowych, częstsza rotacja w składzie bądź też niewielkie zmiany w taktyce.
Dalej przechodzimy do drugiego elementu uchybień taktycznych, a więc gry w obronie. Bielsa preferował system krycia indywidualnego, co przy obrońcach Athletiku i stylu preferowanym w Hiszpanii wydaje się być pomysłem, delikatnie rzecz ujmując, nietrafionym. Defensorzy drużyny z Bilbao to w większości wysocy, silni zawodnicy, którzy — o ile nie mają problemów z grą w powietrzu i odbiorem piłki — to są co najmniej przeciętni jeśli chodzi o zwrotność oraz szybkość. Krycie „każdy swego” wymaga głównie tych dwóch ostatnich cech. Jedynym zawodnikiem nadającym się do tego systemu był Javi Martinez, łatający w pierwszym sezonie wszystkie braki w obronie — dlatego wyglądało to tak dobrze. Jednak takich piłkarzy jak Javimar nie ma wielu na świecie, a po jego transferze do Bayernu na środku obrony pozostała wielka, czarna dziura. Potem został tam przestawiony Carlos Gurpegi, ale o ile Hiszpan potrafi świetnie odebrać piłkę, dobrze się ustawić i wygrać walkę w powietrzu, to niestety nie ma ani zwrotności, ani tym bardziej szybkości. Przy słabej formie Amorebiety dało to opłakane efekty.
Być może przejście na krycie strefowe, tak jak obecnie grywa ekipa Valverde, dałoby lepsze efekty. Nawet gdyby Bielsa chciał tak przestawić zespół, to czy zmiana przyniosłaby jakieś efekty? Przecież Marcelo całe życie preferował grę jeden na jeden. Swego czasu Joaquin Caparrós próbował przestawić drużynę ze swojej ulubionej taktyki 4-4-2 na 4-3-3, jednakże bez efektów. Bielsa to zdecydowanie wyższa półka niż Andaluzyjczyk i można z mniejszym ryzykiem założyć, że zakończyłoby się to powodzeniem.
Bezpośrednio z konserwatyzmem Bielsy łączy się brak rotacji i związane z tym liczne kontuzje, które również miały spory wpływ na taki a nie inny wynik w sezonie 2012/2013. El Loco nie lubił zmian w składzie nawet w trakcie meczu, a co dopiero mówić o rotacji. W zasadzie jedynie w pojedynkach w Lidze Europy dał pograć rezerwowym, ale wtedy Athletic już był bez najmniejszych szans na awans do dalszej fazy. Grali więc młodzieżowcy wsparci kilkoma piłkarzami rezerwowymi. Często też w meczach ligowych dokonywał tylko jednej, a czasami dwóch zmian — mimo, że do wykorzystania są trzy. To niestety sprzyjało kontuzjom, których było mnóstwo.

Zespoły Bielsy słyną ze świetnego przygotowania motorycznego do sezonu, ale są też podatne na urazy. Temu między innymi służy rotacja w składzie, która ma pomóc w utrzymaniu odpowiedniej formy zawodnikom i we właściwych momentach dawać odpocząć tym najbardziej zmęczonym. Tego zabrakło w zespole Bielsy, a że urazów było sporo, to wybór spośród zdolnych do gry zawodników ograniczał się często do 18 piłkarzy. Na liczne kontuzje wpływał również brak odpoczynku, gdyż po fenomenalnym sezonie 2011/2012 i dwóch finałach piłkarze Athletic mieli w nogach po ponad 50 spotkań. Rekordzistą był Markel Susaeta, który brał udział we wszystkich meczach sezonu — zarówno pucharowych, jak i ligowych, a ich ilość zamknęła się liczbą 63. Potworny wysiłek dla organizmu patrząc na taktykę Bielsy, której jednym z głównych elementów był wysoki pressing i częsta zmiana pozycji wymagająca nieustającego biegania. Swoje dołożył praktycznie brak przerwy w lecie dla wielu kluczowych piłkarzy, co sprzyjało kontuzjom, a w najmniej drastycznym przypadku długotrwałym spadkiem formy. Najlepiej widać to w obecnym sezonie po dyspozycji Ikera Muniaina, Iturraspe czy Iraizoza, którzy jeszcze rok temu byli cieniami piłkarzy, jakich znaliśmy choćby z sezonu 2011/2012. Obecnie grają chyba nawet jeszcze lepiej niż wcześniej.
O tym, jak Bielsa świetnie motorycznie potrafił przygotować do sezonu zawodników świadczy najlepiej fakt, że gdy ci przystępowali do badań lekarskich przed pierwszym treningiem w obecnym sezonie, mając za sobą miesiąc urlopów, mieli wyniki takie jakby byli w środku sezonu, będąc w najwyższej formie fizycznej. Valverde nie pozostało nic innego jak tylko utrzymać ten stan przez cały okres pretemporady. Można zaryzykować stwierdzenie, że tak jak wcześniej Caparros stworzył pewne podwaliny pod sukcesy Marcelo Bielsy, świetnie technicznie przygotowując piłkarzy, Bielsa dołożył do tego sposób gry, operowanie piłką i elementy taktyki, zaś Valverde nie pozostało nic innego jak uzupełnić elementy tej układanki.
Nieunikniony koniec
Czy Bielsa musiał odejść i wiedział, że pożegnanie San Mames to jego ostatni mecz na ławce Athletic? Wydaje się, że tak. O ile jest to świetny trener, to niestety w ostatnim sezonie zrobiło się wokół jego osoby i stanowiska za dużo kontrowersji i nieprzyjemnych sytuacji. Do niektórych przyczynił się sam El Loco, np. w niewybrednych słowach odnosząc się do firm pracujących przy renowacji w Lezamie, które miały niewielkie opóźnienia w pracach budowlanych. Zakończyło to się protestem robotników zwymyślanych przez szkoleniowca i dodatkowym przedłużeniem prac. Kilka z tych firm współpracuje z Athletic, a zrażenie do siebie potencjalnych sponsorów i współpracowników nie jest mile widziane. Nie ma znaczenia tutaj fakt, czy Bielsa miał rację — nawet jeśli tak, to kto inny odpowiada za sprawy remontowe i organizacyjne, a kto inny ma trenować zespół i przygotować go do sezonu. Zresztą o pracach w Lezamie wiedział i mógł zdecydować się na obóz przygotowawczy gdzieś z dala od Bilbao.
Obrażenie się na cały świat, że został upomniany przez zarząd i prezydenta klubu za swoje zachowanie też nie zostało dobrze odebrane. Spory wpływ na decyzję Josu Urrutii miały również kwestie wyników, które były słabsze i zespołowi nie udało się zakwalifikować do rozgrywek europejskich, co zresztą ma związek z kolejną kwestią — wynagrodzeniem trenera. Według baskijskiej prasy El Loco miał zarabiać w ostatnim sezonie 4 mln euro. Niektóry dziennikarze podawali nawet kwotę 6 mln, która wydaje się być trochę przesadzona. Ale skoro trudno zweryfikować 4 mln euro, to równie trudno wykluczyć i te 6 mln. W każdym razie, wobec braku awansu do rozgrywek kontynentalnych wydawanie takich kwot na trenera wydaje się być absurdalne. Wątpliwe jest, żeby Argentyńczyk obniżył swoje wymagania. Jedyną opcja było po prostu nieprzedłużanie umowy i szukanie nowego, tańszego szkoleniowca, który będzie posiadał niezbędne umiejętności i w razie wysokiego miejsca w tabeli i awansu do pucharów będzie mu można dać sporą podwyżkę.
Ostatnie dwie kwestie kulisów umowy z Bielsą to już domysły dziennikarzy i rzeczy, o których nikt w Bilbao głośno nie mówi. Pierwsza dotyczy trenera Ernesto Valverde, który był pierwszym kandydatem na to stanowisko w trakcie walki Urrutiiego o prezydenturę w klubie. Obecny szef Athletic musiał jednak poszukać innej opcji, gdyż szkoleniowiec podpisał nowy kontrakt z Olimpiakosem. Druga sprawa to problem niestawiania na niektórych zawodników i lekką ręką pozbywania się ich z klubu. Już pierwsze decyzje Bielsy po przyjściu do drużyny i odsunięcie niektórych piłkarzy od zespołu (m.in. Aito Ocio, Urko Vera, Orbaiz, Inigo Perez, Balenziaga) spowodowały konsternację w zarządzie — jak wiadomo, liczba baskijskich piłkarzy potrafiących grać na poziomie Primera Division jest ograniczona, a trener na dzień dobry, bez sprawdzania ich przydatności dla zespołu, lekka ręką ich się pozbył. Tym bardziej, że późniejsze kontuzje w trakcie sezonu (Llorente, Herrera, Gurpegi) pokazały, iż tacy piłkarze jak Perez, Orbaiz czy Urko Vera mogli okazać się przydatni. Jednak zarząd postanowił dać trenerowi wolną rękę uznając, że ten w końcu wie, co robi. Wyniki obroniły decyzje szkoleniowca.
Miarka przebrała się jednak w kolejnym sezonie, kiedy Bielsa stwierdził, że nie prosił o transfery Aduriza i Ismy Lopeza oraz że wcale ich nie potrzebuje. Poza tym zmusił do odejścia kolejnych zawodników, jak np. Davida Lopeza. W trakcie sezonu nie korzystał z niektórych piłkarzy, niemal w ogóle nie dając im szansy pomimo tego, że gra na murawie nie była rewelacyjna. W rezultacie po sezonie odeszli kolejni piłkarze jak Castillo czy Igor Martinez. Jednych na pewno szkoda, bo nie dostali żadnej możliwości na pokazanie swoich umiejętności, innych mniej, bo skoro nie pokazywali ich wcześniej to trudno przypuszczać, żeby i za kadencji ich talent eksplodował. Każdy zasługiwał na szansę i obiektywną ocenę, a tego niestety zabrakło.
Może gdyby Bielsa postawił bardziej na wychowanków klubu, utalentowanych juniorów, których pełno jest w rezerwach czy też Baskonii i Juvenil A, to ostateczna ocena ze strony zarządu byłaby inna. Parafrazując słowa pewnego polskiego powiedzenia: „jeden Laporte wiosny nie czyni”.
W końcu dochodzimy już do ostatniej przyczyny nieprzedłużenia umowy z popularnym El Loco. Jest nią obecny trener — Ernesto Valverde. Jak już wspominałem był on pierwszą opcją Urrutii na stanowisko szkoleniowca Athletic w kampanii prezydenckiej. Nieoczekiwane kłopoty organizacyjne Valencii, rezygnacja z prezydentury Ches przez Llorente, niepewna sytuacja w klubie z Estadio Mestalla oraz niejasny projekt sportowy obecnego prezydenta Amadeo Salvo spowodowały, że Txingurri postanowił podziękować za współpracę i tuż przed ostatnim meczem sezonu zakomunikował to zawodnikom. Tym samym otworzyła się furtka do zatrudnienia niezwykle lubianego, szanowanego w Bilbao i znającego klub trenera, który mógł pokusić się o nie mniejsze osiągnięcia niż poprzednik.
Zapewne jak tylko Valverde zakomunikował władzom Valencii, że nie przedłuży umowy, to od razu poinformował o tym swojego przyjaciela z czasów gry w Athletic — Josu Urrutię. Negocjacje i podpisanie umowy były tylko kwestią czasu. Dlatego też Urrutia również nie zwlekał z poinformowaniem Marcelo Bielsy o tym, że negocjacje na temat nowej umowy Argentyńczyka nie będą podejmowane i jego przygodę z Athletic można uznać za zakończoną. Zapewne to bardzo zabolało El Loco, który wielokrotnie powtarzał, iż bardzo podoba mu się w Bilbao i w Kraju Basków, że odpowiada mu klub, jego polityka, charakter zawodników i podejście zarządu. Jednakże trudno się było spodziewać, że po takim słabym sezonie, pełnym kontrowersji, problemów i przy takich wymaganiach finansowych Urrutia będzie chciał usiąść do rozmów. Tym bardziej, że od pamiętnej scysji w sprawie remontu w Lezamie Bielsa sam zapowiedział, iż nie będzie rozmawiał z nikim z zarządu za wyjątkiem Jose Marii Amorrortu. I słowa dotrzymał.
Marcelo Bielsa na pewno będzie bardzo dobrze wspominany w Bilbao. Był uwielbiany przez kibiców i przez większość zawodników. Zapewne gdyby po ewentualnym odejściu Valverde była szansa na zatrudnienie go ponownie, zostałby przyjęty z otwartymi ramionami. Błędy można wybaczać, bo nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi. Ważne, by wyciągać z nich wnioski na przyszłość — niestety, w przypadku Bielsy trochę tego zabrakło, jak również odrobiny zdrowego rozsądku. Oczywiście nie wszystko zależało od Argentyńczyka, bo nie mógł mieć wpływu na ego Llorente czy Javi Martineza, nagonkę prasową i wiele innych rzeczy. Ale sporo było też efektem jego trudnego charakteru i specyficznego sposobu bycia, który nie zawsze był właściwy. Jednak w końcu skądś się wziął przydomek El Loco („Szaleniec”) i do czegoś zobowiązywał. I trudno też się dziwić, że na trybunach San Mames był tak uwielbiany, bo w końcu ciągnie swój do swego. A kto inny jak nie El Loco mógł prowadzić zespół z najgorętszego stadionu i z najbardziej zwariowanymi na punkcie piłki i klubu kibicami w Hiszpanii?
Fotografia wykorzystana w grafice głównej: www.rtve.es