
Bayern Juppa Heynckesa oglądało się z najwyższą przyjemnością. Jak Barcelonę za czasów Pepa Guardioli, Valencię pod wodzą Hectora Cupera czy Sevillę z Unaiem Emerym u sterów. Don Jupp nie był piłkarskim rewolucjonistą, nie wymyślał koła na nowo. Nie silił się na zaskakiwanie rywala nowym ustawieniem, na przypisywanie swoim piłkarzom nowych pozycji i obowiązków na boisku. Patrząc na radość i swobodę, jaka cechowała ówczesny Bayern, wyobrażałem sobie, że treningi przy Säbener Straβe muszą wyglądać niczym zajęcia dla dzieciaków na wiejskim „Orliku”.
Przychodzi animator z piłką pod pachą, rzuca na granulat okrągły przedmiot pożądania a im niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Później stoi z boku i czuwa nad wszystkim ale przede wszystkim nie przeszkadza, w myśl janasowej dewizy o nienachalnym ingerowaniu w przebieg zdarzeń. Wkracza do akcji dopiero wtedy, kiedy to naprawdę konieczne. Niechaj podopieczni sami poszukują na boisku odpowiednich rozwiązań, niech kształtują kreatywne myślenie, niech czerpią radość z gry.
Posłuchaj także nowego podcastu FdeJ!Tak właśnie odbierałem tamtą drużynę, nieskrępowaną taktycznymi pętami, ustawioną w najprostszy i najbardziej klasyczny sposób, wykorzystującą naturalne predyspozycje poszczególnych graczy. Prawy obrońca był prawym obrońcą a nie defensywnym pomocnikiem, lewoskrzydłowy lewoskrzydłowym a nie fałszywym napastnikiem, a dziesiątka dziesiątką, a nie ósemką z tendencją do szóstki. W Bayernie brylował wówczas Mario Mandzukić, szczytowy okres swojej kariery mieli Arjen Robben i Franck Ribery, a coraz większą rolę w ofensywie zaczął odgrywać Thomas Müller.
Wszyscy oni byli oczywiście na świeczniku, ale nie świeciliby na nim pełnym blaskiem, gdyby nie dwójka za ich plecami. Dwa niezawodne zawory bezpieczeństwa. W mojej subiektywnej opinii, trzy lata temu był to absolutnie najlepszy środek świata. Jürgen Klopp, korzystając z dobrodziejstw języka niemieckiego, stwierdził kiedyś, że Henrich Mchitarjan pasuje do BVB jak dupa do wiadra, co akurat w języku Goethego i Schillera oznacza, że trudno o lepsze dopasowanie. Z Javim Martínezem i Bastianem Schweinsteigerem było podobnie. Uzupełniali się niczym dwie połówki jabłka.
A potem przyszedł Pep Guardiola ze swoimi rewolucyjnymi pomysłami. Javi Martínez wrócił na pozycję środkowego obrońcy, jaką zresztą piastował swego czasu w Athleticu grając dla Marcelo Bielsy. Wyniknęło to trochę z konieczności, bo Holger Badstuber notorycznie przebywał na L4, ale też i ze świadomego wyboru Pepa, dla którego środkowy obrońca potrafiący grać w piłkę, to coś absolutnie priorytetowego: „Kiedy przyszedł do Bayernu powiedział mi, że widzi mnie raczej jako obrońcę. Obejrzeliśmy razem około dwustu filmów, na których pokazywał mi prawidłowe zachowania zawodnika grającego na tej pozycji. A potem ćwiczyliśmy do upadłego” – mówił swego czasu Javi Martínez w wywiadzie dla Daily Mail.
Szkolenie teoretyczno-praktyczne przyniosło efekt. Hiszpan stał się prawdziwą opoką bawarskiej drużyny, grając w niej – mimo ogromnej konkurencji – w zasadzie zawsze, kiedy tylko pozwalało mu na to zdrowie, a ono akurat nie zawsze stało po jego stronie. I to jest największa bolączka Javiego Martíneza. Od sierpnia 2012, czyli od chwili, kiedy dołączył do Bayernu, przez blisko 480 dni był poza grą, czyli przez około 40% czasu, jaki spędził w urokliwej stolicy Bawarii. Co gorsza, były to urazy długotrwałe, które, jak sam dziś mówi, mogą się po czasie znowu odezwać. Kontuzje kolana (problemy z łękotką i zerwane więzadła krzyżowe) będą miały reperkusje na całe jego życie. Trochę jak siedzenie na tykającej bombie.
Przed początkiem bieżącego sezonu zapowiadał w mediach, że wreszcie jest w pełni sił, że nigdy z jego zdrowiem nie było lepiej. Nie grał w Mistrzostwach Europy, dzięki czemu mógł solidnie wypocząć i odpowiednio przygotować się do… okresu przygotowawczego. Efekt? Widać w statystykach tego sezonu. 91,2% celnych podań to czwarty wynik w całej lidze, 67,2% wygranych pojedynków trzeci, a 83,3% wygranych pojedynków główkowych drugi. Według liczb gra na tym samym poziomie co Sokratis Papastathopoulos w Dortmundzie, dokładając do swojej arcysolidnej postawy w defensywie takie delicje, jak choćby tę w meczu z Gelsenkirchen, kiedy to zagrał kapitalną prostopadłą piłkę do Roberta Lewandowskiego, umożliwiającą mu zdobycie pierwszego gola w meczu. Niemcy takie zagrania zwykli malowniczo opisywać hasłem Dosenöffner, czyli otwieracze do konserw. Na tle faworyzowanych Boatenga, a zwłaszcza szukającego jeszcze swojego miejsca na boisku w Bayernie Hummelsa, wyglądał z reguły najpewniej. Nikomu w klubie nie przychodziło do głowy, by przy tak dysponowanym Martinezie przyspieszać leczenie obu reprezentantów Niemiec. On grał, a oni się zmieniali.
A przecież przed przyjściem Carlo Ancelottiego wielu zastanawiało się, co będzie z Javim Martínezem. Duet Boateng – Hummels zdawał się być nie do ruszenia, a i w środku pola w Bayernie jest ciasno jak w czołgu. Tymczasem okazało się, że to reszta musi się martwić, bo Włoch także dał się zauroczyć Hiszpanowi, co potwierdził choćby po meczu o Superpuchar z Borussią Dortmund: „Szczerze mówiąc Martínez bardzo mnie zaskoczył. Był najlepszym zawodnikiem na boisku. Trzymał przez cały mecz bardzo wysoki poziom”.
W Monachium dojrzeli do przekonania, że zdrowy Martínez, to grający Martínez, bo jego umiejętności są po prostu zbyt cenne, by z nich rezygnować. Przerywa ataki rywala, za którymi inni ganiają tylko z językiem na brodzie, łata dziury, których inni nie są nawet w stanie dostrzec, potrafi się odnaleźć w sytuacji, gdy trzeba szybko zorganizować atak precyzyjnym wyprowadzeniem piłki z własnej połowy, a nade wszystko jest mistrzem przewidywania i czytania gry. A o tym, że „antizipieren” jest u piłkarza niezwykle istotną cechą, wie każdy. Nie tylko Tomasz Hajto. Martínez wspomina, iż przed sezonem odbył rozmowę z Ancellotim, podczas której Włoch zapytał go wprost, na której pozycji czuje się lepiej. Ale sam Javi nie potrafił się jednoznacznie określić. Odpowiedział, że na obu czuje się dobrze i będzie grał tam, gdzie trener go ustawi. Miód na uszy każdego szkoleniowca.
No i było świetnie do minionego tygodnia, w którym Martínez znowu się rozsypał i przez minimum dwa tygodnie, a może nawet i cztery, będzie musiał odpocząć od piłki. Szczęście w nieszczęściu nie chodzi tym razem o kolano, a o przywodziciele. Tyle tylko, że stwarza to Hummelsowi i Boatengowi idealną okazję do wspólnego grania, a jeśli kontuzja Nawarczyka przedłuży się do czterech tygodni, to po tym czasie znów będzie musiał startować od zera. Dorobek bieżącego sezonu przestanie mieć znaczenie. I znów trzeba będzie czekać na swoją szansę i liczyć na rotację. I znowu, niczym Syzyf, stanie Martínez u stóp góry, popatrzy na strome zbocze i zacięciem zacznie wtaczać głaz na sam szczyt. Zresztą parę razy udało mu się go już tam wtoczyć. I na tym właśnie polega jego wyjątkowość.