Kiedy David Moyes przybył do San Sebastián, łatwo dało się wyczuć unoszącą się w powietrzu ekscytację. Szkot był światełkiem w tunelu dla drużyny, która z powodu braku charyzmatycznego lidera słaniała się w odmętach dolnej części tabeli. Piłkarze dobrze pamiętają hymn Ligi Mistrzów grany na Estadio Anoeta jesienią 2013 roku, chcieli więc wstać z kolan i odzyskać rezon po katastrofalnym początku sezonu. To jednocześnie miało miejsce i nie.
Historia Realu Sociedad pokazuje, że piłkarze i trenerzy z Wysp Brytyjskich mają w tym klubie szczególne miejsce. Począwszy od angielskiego napastnika Harry’ego Lowe’a, który w sezonie 1934/35 wystąpił w jednym ligowym spotkaniu (miał wtedy 48 lat), poprzez legendarnego trenera Johna Toshacka i jego niemniej uwielbianego imiennika Aldridge’a, na Chrisie Colemanie kończąc. Uznano, że piłkarzom brakuje zaciętości, agresywności i to właśnie Moyes dzięki swojej brytyjskości miał sprawić, że zawodnicy ponownie będą umierać na boisku w imię chwały klubu z Kraju Basków. Teoretycznie wszystko do siebie pasowało. Był klub z niezłą kadrą, który przechodził głęboki kryzys i trener trzymający w ręku dobre CV, szukający miejsca, w którym mógłby spokojnie odbudować reputację po nieudanej przygodzie z Manchesterem United.
Za kontraktem dla Szkota murem stał prezydent klubu Jokin Aperribay. Nie szczędził pieniędzy dla swojego kandydata. Dyrektor sportowy Lorenzo Juarros oponował zaś za ekonomiczniejszym rozwiązaniem i zatrudnieniem Pepe Mela. Nie był przychylnie nastawiony do pomysłu swojego przełożonego, o czym wszyscy przekonali się w przyszłości. Moyesowi trzeba oddać to, że zdecydował się na opuszczenie angielskiej strefy komfortu, żeby wyruszyć do obcego kraju bez znajomości języka, ligi, specyfiki pracy, kultury i przede wszystkim przyszłych podopiecznych. Wszystko to w środku listopada. Krótko mówiąc – David Moyes znalazł się w centrum huraganu.
Nie ściągnął za sobą nikogo. Dopiero w późniejszym czasie zatrudnił Billy’ego McKinleya na stanowisko jednego z asystentów. Zespół dużo lepiej się bronił i regularnie punktował, a publiczność zjednał sobie słynnym jedzeniem chipsów wraz z kibicami po tym, jak został odesłany na trybuny w meczu Pucharu Króla. Następnie było zwycięstwo nad Barceloną, które pozwalało sądzić, że wszystko wraca na właściwe tory. Podróżował po Hiszpanii, aby podglądać ligowych rywali, chciał mieć o każdym z nich możliwie najwięcej informacji. Nie zaniedbywał mikrootoczenia. Dość regularnie pojawiał się spotkaniach drużyny B oraz innych baskijskich zespołów grających w niższych klasach rozgrywkowych. Nie chciał sprawiać wrażenia, że jest tam tylko turystą chcącym przemieszczać się głównie między La Conchą a Starym Miastem. Najzwyczajniej w świecie pragnął być równym gościem odpłacającym się za zaufanie fanów.
#RealSociedad David Moyes y Billy McKinlay en GAL para ver el Real Unión-Real Madrid Castilla pic.twitter.com/gtEsEIdCow
— Gipuzkoa Sport (@GipuzkoaSport) September 20, 2015
Marzec był najlepszym miesiącem z czysto sportowego punktu widzenia. Dziewięć zdobytych punktów na dwanaście możliwych, trzy zwycięstwa z rzędu w tym to najcenniejsze – wyjazdowe. Udało się przerwać niemal jedenastomiesięczną serię bez wygranej na obiekcie rywala. Futbol prezentowany przez Real Sociedad nie był atrakcyjny, lecz skuteczny i to kibicom wystarczało. Widmo spadku już nie zaglądało nikomu w oczy, La Real osiadł spokojnie w środku tabeli. Do końca sezonu można było eksperymentować pod kątem kolejnego sezonu. Niecierpliwie oczekiwano na spełnienie się jego słów:
„Chcę żebyśmy grali futbol ofensywny, taki który będzie pasjonował kibiców”
Lato w klubowych biurach było pracowite. Jako sprawę priorytetową traktowano zatrzymanie Gerónimo Rulliego, dość niespodziewanie dla wszystkich sprowadzono Jonathasa i udało się przekonać do powrotu Asiera Illarramendiego. Moyesowi nie powiodło się ściągnąć do klubu Danny’ego Ingsa i to wydarzenie mocno wpłynęło na autorytet Szkota, bo dowiodło, iż nie jest on w stanie zachęcić do gry w Hiszpanii zawodników z Premier League. To polityczne zamieszanie wykorzystał dyrektor sportowy, Lorenzo Juarros, który zajął się problemami kadrowymi, a były menedżer Evertonu przekonał się, że tutaj jest już tylko trenerem i nie ma pełni władzy. Wbrew jego życzeniu do klubu nie sprowadzono doświadczonego golkipera, mogącego pełnić rolę zmiennika. Zamiast bramkarza odpowiadającemu profilowi trenera Loren wypożyczył z Granady Oiera Olazábala, o którym mówi się, że został ściągnięty do Realu Sociedad jedynie dzięki temu, iż pochodzi z Irun – miasta oddalonego od San Sebastián o rzut beretem. Ten wewnątrzklubowy rozłam na pewno nie wpłynął dobrze na Moyesa. Nadal mieszkał w hotelu, po kilku językowych wpadkach wyglądało na to, że na dobre dał sobie spokój z nauką hiszpańskiego.
Pogoda ducha wśród kibiców po sparingach? Typowa dla tej części Hiszpanii – lało. Nie było ofensywnie, nie było kreatywnie, nie było szybko, nie było goli. Przełożeni na konferencjach prasowych nadal mówili – celujemy w europejskie puchary, podczas gdy Moyes mówił już tylko o pierwszej dziesiątce. Miał wątpliwości co do siły ognia, dawał do zrozumienia, iż dysponuje gorszym składem niż to sobie zakładał. Wraz z pierwszym gwizdkiem nowego sezonu ruszyło domino, które doprowadziło do jego zwolnienia.
Futbol prezentowany przez zawodników Txuri Urdin niewiele różnił się od tego z zeszłego sezonu. Brakowało ikry, przyśpieszali momentami, a jeżeli grali przyzwoicie to przytrafiały im się obrzydliwe błędy indywidualne. Nie da się za nie winić trenera, ale to tylko symbolizuje pecha, jakiego miał Moyes. Poziom frustracji wzrastał. Na pomeczowej konferencji prasowej Szkot zrugał niechcianego przez siebie Oiera, który według niego zawalił mecz z Espanyolem. Najlepszy piłkarz La Realu – Carlos Vela, publicznie wyraził chęć do zmiany otoczenia. Już latem próbował wymusić odejście do MLS, ale włodarze klubu zablokowali ten ruch. Coraz ostrzej naciskający na Szkota dziennikarze donosili o fatalnych relacjach między nimi, ale sami zainteresowani nigdy tego nie potwierdzili. Jedynymi wygranymi byli Iñigo Martinez oraz Imanol Agirretxe. Ten pierwszy jeszcze w poprzednim sezonie zaczął notować zwyżkę formy, aż finalnie do klubu przyszło pierwsze od niemal dwóch lat powołanie do La Furia Roja. To jeden z największych sportowych sukcesów kadencji Moyesa. Jak regularne postępy Martineza nie dziwiły, tak eksplozja formy Agirretxe owszem. Wygrał rywalizację z Jonathasem i obecnie zastępuje kompletnie zagubionego Velę w roli lidera zespołu.
Wstydliwa porażka z Las Palmas okazała się gwoździem do trumny. Nie było już wściekłości, niezrozumienia sytuacji, kibicowskiej goryczy. Kibice odczuwali jedynie rozczarowanie, tak samo jak i piłkarze. Formuła się wyczerpała, wszyscy wydawali się równie zagubieni co David Moyes. Kolejne wydarzenia dało się łatwo przewidzieć. Prosto z Wysp Kanaryjskich Szkot udał się do Anglii, żeby świętować urodziny swojej córki. Wrócił tylko po to, aby uścisnąć dłoń prezydenta, który tak bardzo upierał się za jego kandydaturą. Porażkę ponieśli wszyscy w Realu Sociedad.
David Moyes trafił do środowiska tęskniącego za niedawnymi sukcesami. Praca w przeżywającym kryzys osobowości klubie, której stawką jest odbudowa swojego wizerunku w piłkarskim świecie, nie była prostym zadaniem. Choć okoliczności w jakich spotkały się obie strony sprawiały, że ten ruch wydawał się korzystny dla wszystkich, to finalnie przypominało to próbę przepchania kwadratowego klocka przez miejsce na trójkąt w dziecięcej zabawce. W klubie wydaje się panować samowolka, można odnieść wrażenie, że od momentu rozstania się z Phillipem Montanierem każdy działa tam na własną rękę. Minął niecały rok, a Txuri Urdin nadal zmagają się z kryzysem. David Moyes zaś musi szukać nowego miejsca na rozliczenie się z przeszłością.