O środowym meczu przy Łazienkowskiej będziemy mówili latami. Gol z Realem Madryt w stolicy Hiszpanii był powodem do zachwytu w naszym kraju. Remis i wciśnięcie Keylorowi Navasowi trzech bramek – sensacją na skalę europejską. Kolejny wspaniały moment polskiego futbolu, nad którym będziemy mogli wzdychać i jednocześnie… wspominać jako farsę. Zatrzymanie Ronaldo i spółki z perspektywy trybun zobaczyła jedynie garstka dziennikarzy, sponsorów i oficjeli.
Od samego początku, od momentu losowania, zestawienie kosmicznego Realu z malutką Legią traktowaliśmy w kategoriach absurdu. Ale jak to, Kucharczyk na Estadio Santiago Bernabeu? Cristiano Ronaldo na Ł3? Jeszcze kilka miesięcy temu coś z gatunku wesołych obrazków na gromadzących tysiące polubień fanpejdżach. Kiedy Zinedine Zidane kurtuazyjnie tłumaczył, że Legia jest na tym samym poziomie co Real, niemal wszyscy kazaliśmy mu popukać się w czoło. Trenerowi, który jakby nie patrzeć wygrać Ligę Mistrzów. A tu psikus! Nie zwykły frazes „grali jak równy z równym”, tylko wynik wędrujący w świat – 3:3! Europy ten mecz absolutnie nie obchodził, rezultat już zainteresował.
Cały ten mecz to zestawienie uroczystego wydarzenia z nieprzyjemnym, ponurym klimatem. Jakby ktoś nie trafił w moment albo Bogusław Leśnodorski przyszedł na spotkanie z Florentino Perezem w sportowych butach. Przed chwilą na Łazienkowską przyjechali zwycięzcy ostatniej edycji Ligi Mistrzów z najdroższymi piłkarzami świata, a na ulicy przy stadionie pustki. Mrok, cisza, trochę policji, kręcący się dziennikarze, ale generalnie nie czuć, że cokolwiek specjalnego ma się tam wydarzyć. A godzinę później zagrano hymn Ligi Mistrzów.

Przygnębiający widok panoramy stadionu i witających się piłkarzy obu zespołów na tle pustych trybun.
Przewidywania były jednakowe – pogrom. Zizou tylko nas podjudził, wystawiając dwóch napastników obok Cristiano i Bale’a. Ultraofensywnie. Znani dziennikarze, by umilić sobie ten mecz, zakładali się o dokładny wynik. Stawka poważna, tylko Paweł Zarzeczny w swoim stylu rzucił: „4:2 dla Legii”. Trochę śmiechu, trochę absurdu, jak to u Zarzecznego. A wyniku był najbliżej.
Niesamowite, że ten sam zespół, który często szybko tracił gole w lidze, potrafił odwrócić losy meczu w Lidze Mistrzów z wielkim Realem Madryt. Ale okazało się, że mistrzowie Polski są niezwykle pilnymi uczniami. Cztery mecze w galaktycznym świecie i każdy lepszy. Z piekła do nieba, rzucając banałami. Choć to nadal tylko jeden punkt po czterech meczach. Z Borussią – szkoda słów, ze Sportingiem – bez wstydu, z Realem – odważnie, a potem wręcz bezczelnie. Od prawie roku nikt nie strzelił im trzech goli. A udało się chłopakom, którzy jeszcze niedawno byli na piłkarskiej bocznicy jak Malarz czy Kopczyński. Jeden śmiał się, że czas kończyć karierę, drugi nie wiedział, czy po kontuzji wróci spełniać marzenia. 24-letni środkowy pomocnik mówił, że całe lata trenował dla tej minuty na Bernabeu. Nie wiadomo, czy wyobrażał sobie, że wyrwie punkt Realowi na obiekcie, na którym się wychowywał. Tym bardziej, że jeszcze parę dni wcześniej grał mecz o punkty w Ząbkach.
Takie różnice udaje się niwelować charakterem. Jacek Magiera i Aleksander Vuković włożyli do głowy swoim zawodnikom pewność siebie, odwagę i wiarę we własne możliwości. Gracze Legii zasługi kierowali na trenerów, oni na piłkarzy. Idealnie udało się połączyć techniczne możliwości Radovicia, Guilherme czy Vadisa z charakterem Hlouska czy Pazdana. Bez „chamów” i pracusiów nie byłoby tego sukcesu. Największym fenomenem jest jednak dla mnie Michał Pazdan. Już nie chodzi o to, że przebił się do świadomości masowej w naszym kraju, ale mało kto tak jak on potrafi mobilizować się na najważniejsze mecze. Jest naszym mniejszym Sergio Ramosem. Może popełniać błędy, nie jest w lidze idealny, ale kiedy trzeba zatrzymać Cristiano Ronaldo czy walczyć o trofeum – możesz na niego liczyć. Bo potrafi zachowywać koncentrację, żyje od akcji do akcji, mobilizuje i napędza kolegów. Po nim widać skupienie i chłodną głową. Normalność. Zrobił na mnie wrażenie, gdy Real napierał, a jeden z kolegów bezsensownie wybił piłkę. Wydarł się tak, że wszyscy spojrzeli w jego kierunku – ci na lewym skrzydle, ci na prawym oraz ci na środku. Polski przecinek zaczynający się na „K” i… „uspokójmy to”. Tak samo kiedy Legia chciała się ścigać w końcówce i atakowała w każdej możliwej sytuacji, co równie dobrze mogło się skończyć klapsem i karą. Atletami w porównaniu z Królewskimi wcale nie są.
– To się źle skończy – powiedziałem na dziesięć minut przed końcem. – Powinni szanować czas i swoje siły – oceniłem.
– Dziwisz się? Grają mecz życia, o marzenia, dlatego chcą z niego wycisnąć jak najwięcej, by za 30 lat wspominać zwycięstwo, a nie remis – odparł kolega z Weszło.
Trudno mi było w to uwierzyć, że Legia nie kradła czasu, tylko stawiała opór. Tak samo jak trudno mi było uwierzyć w to, co widzę. Pusty stadion, prywatny spektakl dla kilkuset osób, rekordowa liczba dziennikarzy, kilkadziesiąt osób z Legii, kilkaset z Realu Madryt, ochroniarze, piłkarze, VIP-y, sponsorzy. I w sumie tyle. Czułem się, jakby ktoś wpuścił mnie na mecz treningowy gwiazd, do którego komentatorzy hiszpańskiego radia emocjonowali się jak przy finale mundialu. Tuż nade mną. Bardzo skutecznie zagłuszał wszystkie „vamos” i komentarze wstrzemięźliwego Cristiano Ronaldo. Canal+ wycelował na niego dwie kamery i specjalnie nastroił mikrofony. Chcieli zrobić show wyłącznie z Portugalczykiem. A on, co do niego niepodobne, w pierwszej połowie unikał zbędnych dyskusji. Obawiał się rozpamiętywania swoich komentarzy. W drugiej połowie nerwy jednak wylały się z CR7. Zupełnie brakowało kontroli, przez co odpiął pasy. Pozostaje tylko czekać na barwny materiał.

Keylor Navas w strefie mieszanej pozował tylko do zdjęć, jak większość piłkarzy Realu.
W strefie mieszanej nie było zbyt wylewnie. I to nie tylko dlatego, że wyłącznie czterech piłkarzy mówi po angielsku. Chodzi o Cristiano, Bale’a, Modricia oraz Kroosa. Panowie z Madrytu byli mocno wkurzeni. Zatrzymywali się jedynie na hasło „selfie”. Cristiano ostentacyjnie odwrócił głowę i nie zamierzał patrzyć na walczących o jego uwagę dziennikarzy. Wypowiedzieli się tylko ci, którzy musieli – bo oficer prasowy nakazał im to ze względu na regulaminy. – O szoku piłkarzy Realu najlepiej świadczy ich brak współpracy po meczu z mediami. Nawet po porażce w Wolfsburgu nie było tak źle – ocenił polski oficer prasowy Jakub Kwiatkowski.
Kiedy pojawi się temat wielkich polskich meczów, zawsze będzie wracać Legia – Real. Przy kominku, przy piwie, na spotkaniach rodzinnych. Będzie się ciągnęło latami. Kiedy Legia sfrajerzy się w Pucharze Polski albo zremisuje z Górnikiem Łęczna w lidze, internauci zareagują, stawiając znak równości. Mistrzowie Polski dokonali czegoś wielkiego, trochę przy pomocy Realu, ale głównie dzięki swojej mobilizacji. To jednak nie ma znaczenia, czy czterech piłkarzy nie uczestniczyło w defensywie ani czy Królewskim się chciało – to w sporcie niczego nie usprawiedliwia, dlatego nie w każdym meczu wygrywają dużo lepsi. Szkoda tylko, że nie wszyscy mogli to zobaczyć. Ze stadionu, bo to zawsze największy smaczek. Szkoda, że kiedy ktoś wspomni o największych chwilach polskiego futbolu, ten sam mecz zostanie wspomniany kwadrans później, gdy tematem będą największe upokorzenia. Przyjąć Real Madryt na pustym stadionie? Nie wszystko tam było Ligą Mistrzów.