Real Madryt bez problemów poradził sobie na wyjeździe z Deportivo La Coruña i po dwóch ligowych wpadkach wraca na właściwe tory. Trudno po takim meczu pisać, by Królewscy znowu byli uważani za drużynę numer jeden w Europie, chociaż przed starciem w Galicji mówiono i pisano, że jakakolwiek strata punktów oznacza koniec marzeń (!) o mistrzostwie. Po zdobyciu dziesiątego Pucharu Europy oczekiwania są jasne – każdy mecz trzeba wygrać. Nigdy nie było inaczej, chociaż reakcje po nieudanych występach madrytczyków mogą wręcz przerażać.
Zaczęło się od „złego” Florentino Péreza, który po raz enty miał wziąć Real Madryt za swoją zabawkę i zarządzać nim w okresie lipiec-sierpień. Temat Ángela Di Maríi jeszcze nie zgasł, a sam Argentyńczyk już gubi się w zeznaniach. Wypalił, że to „pewna osoba w Madrycie za nim nie przepadała”, później w wywiadzie zaznaczył, że klub wystosował pismo do Argentyńskiej Federacji Piłkarskiej z zaleceniem, by Fideo nie zagrał w finale mundialu z Niemcami. To miało bardzo zaboleć zawodnika, chociaż on w tej samej rozmowie przyznał, że decyzja o braku gry należała do… Alejandro Sabelli. Co na to Florentino? „Nie dogadaliśmy się z Di Maríą, dlatego odszedł”. Proste. Taka transparentność może się podobać.
Żałoba, jaką ogłoszono w Madrycie po wpadkach z Realem Sociedad i Atlético, miała się wziąć między innymi przez słynną już u Carlo Ancelottiego równowagę. A właściwie to z jej braku. Xabi Alonso jest zawodnikiem, który mógł ten balans dawać. I znowu oberwało się Florentino. Tutaj jednak fakty są dużo łatwiejsze do ustalenia – Bask poprosił o transfer, a prezes i trener uznali, że na ukłon w postaci zgody na odejście Xabi po prostu sobie zasłużył. I trudno się dziwić, że po zdobyciu Pucharu Europy z drugim klubem zawodnik chce spróbować swoich sił w nowej lidze pod okiem jednego z najlepszych trenerów na świecie – mając nadzieję, że w ciągu najbliższej dekady sam znajdzie się na podobnej pozycji.
Florentino Pérez nie jest osobą czystą jak łza, ale wiele zarzutów, jakie pojawiają się po okienku transferowym, jest nietrafionych bądź skierowanych pod zły adres. Nie jest tajemnicą, że Di María decyzję o chęci odejścia podjął nie w lipcu czy sierpniu, ale dużo, dużo wcześniej – stąd transfer Jamesa. Wyjścia były dwa – zgodzić się na żądania Ángela albo pozwolić mu na odejście i sprowadzić nowego cracka. Wartość sportowa Argentyńczyka jest oczywiście ogromna, ale tak istotna kwestia jak pensja gracza to temat na tyle skomplikowany, że nie decyduje o niej jedna osoba – nawet tak potężna jak El Presidente. Z perspektywy kilku tygodni wciąż może się wydawać, że Fideo poza Madrytem to wielki cios w trzon Królewskich. Czas jednak nauczył, by takich kwestii nie oceniać w tydzień, dwa czy miesiąc. A sama cena za reprezentanta Albicelestes? Mniej więcej za podobną kwotę do klubu przyszedł James Rodríguez i mimo średniego początku trudno znaleźć rozsądniejsze rozwiązanie z zastąpieniem Di Maríi.
Real Madryt wciąż jest na szczycie – ekonomicznym i sportowym. Na pierwszy wprowadziło go przede wszystkim zarządzanie Florentino Péreza. Lista zasłużonych w osiąganiu tego drugiego jest dłuższa. Biorąc pod uwagę kilka ostatnich lat można by zacząć od Florentino, przejść przez między innymi José Mourinho i Cristiano Ronaldo, wreszcie po Carlo Ancelottiego. Wbrew pozorom prezes wyciąga wnioski. Nie wysyła trenerowi kolorowych karteczek ze składem. Nie bawi się w spekulacje. A kadra Realu Madryt wciąż jest jedną z najmocniejszych w Europie. Na ławce czekają Isco, Nacho, Illarramendi, którzy w siedemnastu drużynach Primera División mieliby pewne miejsce w pierwszej jedenastce.
Wreszcie konkurenta czy, jak kto woli, zastępcę ma Karim Benzema. Chicharito nie jest szczytem marzeń – zwłaszcza w porównaniu z Falcao – ale jednym meczem wywalczył mały kredyt zaufania. Gdyby rok temu Álvaro Morata strzelił takie gole jak Meksykanin z Deportivo, nie mam wątpliwości, że znalazłby się na okładkach Marki i Asa, a po otwarciu jednej z tych gazet przeczytalibyśmy, że jest materiałem na nową „dziewiątkę” u Vicente Del Bosque.
I tak to działa w mediach, czarne albo białe – co nietrudno rzecz jasna zrozumieć. Carlo Ancelotti przychodził jako „El Pacificador”, żeby uspokoić drużynę od wewnątrz po przeróżnych spięciach w poprzednich sezonach. Te jego nudne konferencje, w których nie pada ani jedno ciekawe zdanie, są dla mnie lekarstwem na opinie, które czytam od jakiegoś czasu. Tego zmienić, tego zwolnić, ten na trybuny, ten do trenowania… Rok temu w ósmej kolejce drużyna Carletto przegrała u siebie z Atleti 0:1 i zagrała jeden z pięciu najgorszych meczów, jakie w życiu widziałem. Ligi nie udało się uratować, ale po siedmiu miesiącach to Włoch tonął w ramionach zawodników, a obok stał puchar. Puchar numer dziesięć.