Po tym, jak Chelsea poległa z kretesem w Święta Wielkanocne z Tottenhamem, w angielskich mediach ponownie rozpoczęła się lawina tekstów pt. “Co poszło nie tak na Stamford Bridge?”. Zespół mistrza Anglii stał się bezzębny. Gra dobrze raz na ruski rok, a jednym z powodów jest bardzo słaby bilans transferów, na który składa się między innymi zamiana Diego Costy na Álvaro Moratę.
Od wiernego żołnierza do kryminalisty (?)
Diego da Silva Costa trafił na Stamford Bridge już jako rozpoznawalna marka. Niespełniony po finale Ligi Mistrzów z sezonu 2013-14, gdzie zagrał ledwie kilka minut, a jego Atlético przegrało po dogrywce z Realem. Nie pomogło magiczne końskie łożysko, którym ponoć był leczony. 38 milionów euro i przenosiny do stolicy Wielkiej Brytanii. W Chelsea rozpoczął się wtedy proces atakowania samego szczytu ligowej tabeli. Brazylijczyk z hiszpańskim paszportem pod wodzą Jose Mourinho prezentuje swoje konkretne atuty. Jest nieustępliwy, bezczelny i skuteczny. 20 goli i 3 asysty w samej Premier League – to na początek. The Blues zgarniają upragnionego majstra.
Rok później jest gorzej. Dla zawodnika, dla klubu, dla Mourinho. Różne były tego przyczyny, a Costa zaczął pokazywać to drugie oblicze. Pyskówki, wdawanie się w dyskusje niekoniecznie o futbolu – pisałem o tym swego czasu tutaj.
Mourinho poleciał, ale przyszedł na jego miejsce Antonio Conte. Szatnia zaczyna żyć, a wraz z nim jeden z naszych bohaterów. “Blue is the colour, football is the game” możemy znów zaśpiewać.
Chelsea wygrywa szósty tytuł mistrza Anglii, humory dopisują. Instagram Costy też. Swoją drogą – polecam zajrzeć, kopalnia pięknych materiałów.
20 goli i 8 asyst w lidze. Lepiej niż za Mourinho.
Tylko co z tego, skoro gdzieś w tle trwał konflikt pomiędzy zawodnikiem a Antonio Conte. Trzeba przyznać, że trafiła kosa na kosę. Charaktery obu Panów powodują, że jakby zamknęli się na kilka dni w jednej windzie, prawdopodobnie od wybuchu padłoby całe osiedle. Wzajemne oskarżenia, koniec baśni.
Dalej Diego Costa twierdził, że został potraktowany jak kryminalista. Chciał odejść do stolicy Hiszpanii jak najszybciej, ale na przeszkodzie stanął ban transferowy Atleti, trwający do końca 2017 roku, a w innej rzeczywistości na Półwyspie Iberyjskim…
Złamane obietnice
Jakieś 1200 kilometrów od Londynu pewien rosły Hiszpan coraz częściej z rozrzewnieniem wspominał swoją grę w Juventusie, przywołując świetne relacje z Conte. Z każdym kolejnym miesiącem Morata uzmysławiał sobie, że powrót do Realu nie był najlepszą decyzją. W drugiej połowie poprzedniego sezonu hiszpańscy dziennikarze co chwilę mieli o czym pisać. Z jednej strony Álvaro otwarcie przyznawał, że chciałby grać więcej, a poszczególne media informowały nawet o tym, iż Królewscy złamali obietnicę daną mu przed transferem, zgodnie z którą miał odgrywać większą rolę w zespole, niż faktycznie miało to miejsce. Z drugiej spora część kibiców wyrażała zdanie, iż to Hiszpan powinien być podstawowym snajperem, bo Benzema – choć technicznie znacznie przewyższał Moratę – zwyczajnie gra piach.
Zidane nic sobie jednak z tego nie robił. Konsekwentnie bronił swojego rodaka, nawet gdy ten złapał fatalną formę. Musiało to frustrować Álvaro, który wykręcał niemal identyczne liczby co jego konkurent, rozgrywając jednak dwa razy mniej minut. Morata na pierwszy skład mógł liczyć jedynie w meczach, w których trener Królewskich stosował rotację, dając odpocząć najważniejszym zawodnikom. Hiszpan – jak na prawdziwego profesjonalistę przystało – wywiązywał się z tej roli bardzo dobrze, a jego gole nie raz przyczyniały się do zwycięstw istotnych w kontekście wywalczonego później mistrzostwa kraju. Sukcesy drużyny nie łagodziły jednak konfliktu, którego jeden z punktów kulminacyjnych miał miejsce w przedostatniej kolejce sezonu, gdy schodząc z boiska, 25-latek siarczyście zaklął (“Me cago en tu puta madre” – co dosłownie oznacza “Sram na twoją jebaną matkę”, a w praktyce jest traktowane jako wykrzyknik pokroju “Ja pierdolę”), a następnie nie podał Zidane’owi ręki. Choć Florentino zaprzeczał, że są jakiekolwiek oferty za Moratę, było jasne, że to koniec jego przygody z Realem.
Oczekiwana zmiana miejsc
W trakcie gdy Diego Costa i Antonio Conte doprowadzali swój konflikt do końca, trwały oczywiście poszukiwania następcy reprezentanta Hiszpanii. Chelsea chciała “odzyskać” tego, którego kiedyś Jose Mourinho wypychał z klubu (analogia do wypychania Costy?). Wiele wskazywało na to, że uda się dopiąć transfer Romelu Lukaku. Wszystko tu się zgadzało, a Matt Law z Telegraph miał już w głowie ilu kibiców The Blues nazwie go bohaterem za szybkie przepowiednie w sprawie tego zakupu. Aż tu nagle na horyzoncie pojawił się rywal. Bardzo skuteczny rywal.
Welcome @RomeluLukaku9 to Manchester United. First game in red hopefully against LA Galaxy over in Los Angeles on 15th July.
— Craig Norwood (@CraigNorwood) July 6, 2017
Craig Norwood ma bardzo ciekawą przypadłość. Mianowicie – nie myli się. Lubię tego typu źródła. Stało się jasnym, że na gwałt potrzebny jest zastępca. Kogo wybrać? Dlaczego nie tego, który był…. rozważany przez “złodziei” z Old Trafford. Tak oto zaczął się projekt “Morata w Chelsea”.
Nie dalej jak we wtorek po świętach wielkanocnych miałem przyjemność rozmawiać z Michałem Zachodnym, którego pytałem o kryzys w Chelsea. Zgodził się niejako z angielskimi dziennikarzami, którzy wśród największych powodów degrengolady londyńczyków wymieniają fatalną politykę transferową. Davide Zappacosta, Antonio Rüdiger, Tiemoué Bakayoko, Danny Drinkwater, później jeszcze Ross Barkley, Emerson Palmieri. W takim zaszczytnym gronie transferów dokonanych przed sezonem i podczas zimowej przerwy znajduje się Álvaro Morata.
Jak sobie spojrzymy na tę ferajnę, to może jedynie ciemnoskóry reprezentant Niemiec stanowi wartość dodaną, choć też nie zawsze. Tymczasem w przypadku kupionego z białej części Madrytu Moraty wcale sytuacja nie była taka oczywista – ba, na początku śmiano się, że pojedynek Lukaku – Morata jest nierówny na korzyść tego drugiego i były ku temu merytoryczne podstawy. 6 bramek i 3 asysty w sześciu ligowych spotkaniach mogły się podobać, ale szybko okazało się, że proces adaptacyjny Hiszpana w nowej lidze uległ komplikacji nie na samym starcie, a mniej więcej w środku. Strzelane bramki były czymś wyjątkowym, a udziałem Moraty były pyskówki z arbitrami i rywalami. Za te oraz inne drobne wykroczenia zebrał już siedem żółtych kartek. Tutaj można się zastanawiać: “Przecież Costa też tak robił!”. Niby tak, ale jednak nie do końca. Zagrania Costy, o ile często mogły nas napawać obrzydzeniem, to jednak regularnie wyprowadzały z równowagi rywali. Gdy patrzyliśmy na Moratę, to bardziej widoczny mógł być u wielu uśmiech politowania.
Boxing Day to gol strzelony Brighton. Na następne ligowe trafienie nasz hiszpański przyjaciel musiał poczekać do 1 kwietnia. Ta przerwa to prawdziwy Prima Aprillis. Mało śmieszny żart, który nie ma prawa się przydarzyć, nawet przy pechowych urazach. W efekcie – 11 trafień. Tyle samo ma Glenn Murray z Brighton, a jedno mniej Wayne Rooney.
Tymczasem ruchem konika szachowego przenosimy się z powrotem na Półwysep Iberyjski.
Bestia wraca do domu
Vietto, Jackson, Mandžukić, Gameiro, Torres – po odejściu Costy kolejni napastnicy sprowadzani do Atlético okazywali się mniejszą lub większą wtopą. Kibice tęsknili za swoim ulubieńcem, wyczekując jego powrotu, który wydawał się im pewny, zwłaszcza gdy po nieudanej próbie podboju Londynu do Madrytu wrócił Filipe. Kiedy konflikt Diego z Conte eksplodował i stało się jasne, że ich dalsza współpraca jest niemożliwa, rozpoczęło się wielkie przedstawienie pt. “Bestia wraca do domu”. Brali w nim udział wszyscy: fani, dziennikarze, piłkarze, przedstawiciele obu klubów. Pierwszoplanowa rolę odgrywał jednak Brazylijczyk, który znakomicie się przy tym bawił, doskonale wyczuwając, w którym momencie należy zarzucić jakiś plot twist.
Podczas gdy media codziennie donosiły o nowych ustaleniach w sprawie transferu, co chwila zaprzeczając samym sobie, Costa beztrosko ładował baterie na wakacjach w swoim rodzinnym Lagarto, całkowicie ignorując polecenia i groźby ze strony Chelsea. Często puszczał przy tym oczko w kierunku fanów Los Rojiblancos, dając im do zrozumienia, że nie ma innej opcji niż ponowna gra dla Atlético. W połowie lipca rozbił kibicowski bank, przeprowadzając na Instagramie relację na żywo z jednej z imprez w jego sąsiedztwie. Najpierw na komentarz Fàbregasa odpisał “Uściskaj Conte, hahaha”, a następnie tańczył i paradował w koszulce klubu z Madrytu. Diego nie bał się nawet strofować samych włodarzy Los Rojiblancos, pospieszając ich w sierpniu słowami: „Jeśli się o mnie nie postaracie, wybiorę inny klub. Decyzja należy do was”. W końcu jednak – po blisko trzech miesiącach przedstawienia – oficjalnie wrócił do stolicy Hiszpanii.
TREMENDO. Diego Costa con la jersey del Atleti en un vídeo en directo en su cuenta de Instagram.
"Dale una abrazo a Conté" ? pic.twitter.com/7fAHRqtayY
— MinutoFinal (@MinutoFinaI) July 17, 2017
Costiezmann zbiera żniwo
Jeśli ktoś bał się, że przebimbane wakacje i pół roku bez gry przekreśla szanse na najlepszą wersję Costy, mógł odetchnąć już po jego pierwszym występie. Specjalny mini okres przygotowawczy pod okiem Profe Ortegi był strzałem w dziesiątkę, bowiem Diego wszedł na boisko jak wypuszczony z klatki wygłodniały i nabuzowany lew. W krótkim czasie strzelił gola, złapał niegroźną kontuzję i wdał się w pyskówkę z rywalem. Wydawało się, ze trudno o lepszy repertuar typowych zagrań Brazylijczyka, ale trzy dni później przebił to w meczu z Getafe: biegał, szarpał, był wszędzie, dostał żółtą kartkę za uderzenie łokciem w twarz przeciwnika oraz zdobył bramkę, po której pobiegł do sektora najbardziej zagorzałych kibiców i świętował ją z nimi, za co… dostał drugą żółtą kartkę i wyleciał z boiska. Fani byli jednak wniebowzięci, bo za taką postawę Costa kochany jest przez nich najbardziej.
Trzeba jednak szczerze przyznać, że dzięki niemu Atlético odżyło. Jego obecność jest nieoceniona – z nim na murawie Los Rojiblancos notują m.in. zdecydowanie więcej odbiorów, z których coraz większy procent ma miejsce już na połowie rywala. Brazylijczyk przez krótki czas pomógł nawet złapać niezłą formę Carrasco i Torresowi. Najważniejsze jest jednak to, jak bardzo skupia na sobie uwagę obrońców, co uwalnia z kolei Griezmanna, który u boku Diego stał się zupełnie innym piłkarzem niż w pierwszej części sezonu. Antoine strzela gole seriami, efektownie asystuje i w końcu czuje się nieskrępowany, co pozwala mu grać swój najlepszy futbol. Na konferencji prasowej podczas niedawnego zgrupowania reprezentacji naturalizowany Hiszpan skomentował informacje o odejściu Francuza: “Griezmann nakłaniał mnie do przyjścia, więc teraz nie może zostawić mnie samego”. Choć Antoine może go jednak nie posłuchać, kibice są spokojnie, bowiem znów z uśmiechem powtarzają: “Mamy Diego Costę, więc możemy spać spokojnie”.
#LaPortada "Ahora no puedes dejarme solo" pic.twitter.com/6Jk7ewZZgP
— MARCA (@marca) March 21, 2018
Nieuniknione, ale wciąż nieudane
Nie będę nikogo przekonywać, że Chelsea powinna teraz cofnąć swoją decyzję i zrobić wszystko, by zatrzymać w swoim składzie Diego Costę. Czasami jest po prostu tak, że dwóch gości pod żadnym pozorem nie jest w stanie się ze sobą dogadać. Swoją drogą, jest taki znakomity polski film – “Ego” z Modestem Rucińskim w roli głównej. Obraz z 2008 roku przeszedł u nas bez echa, a warto go zobaczyć.
Diego Costa wrzucił fotkę, pokazując, że kibicuje dziś Chelsea. Dla spostrzegawczych jest na niej pewien smaczek. ? pic.twitter.com/riQpcIhwJS
— Marian Dylanowicz (@dylanowicz) March 14, 2018
Były już piłkarz Chelsea po prostu uważa Conte za swojego wroga i to się nie zmieni. Ta współpraca nie miała żadnego sensu. Niestety Álvaro Morata w moich oczach pozostaje jedynie kandydatem do zastąpienia swojego rodaka i zmieni to jedynie seria bramek, która wprowadzi ekipę włoskiego szkoleniowca do top 4 sezonu 2017/18. Na razie wynik strzelecki mógłby zadowolić Jaya Rodrigueza, ale nie napadziora legitymującego się tak zacnym CV, którego obecny sezon przypomina ten najgorszy w wykonaniu jego poprzednika.
W OPRACOWANIU TEKSTU POMÓGŁ MAREK DUBIELECKI.