
Pamiętając narzekania Jose Mourinho na “dziewiętnastowieczny” styl gry West Hamu, wydawałoby się, że podobnie każde jego nawiązanie do gry w rugby będzie w wyłącznie negatywnym kontekście. — Zabrakło tylko tego, by wziął piłkę pod rękę i wbiegł z nią do bramki — z uznaniem pokiwał głową portugalski menedżer Chelsea. Tak, to była pochwała.
By zrozumieć, jak wiele ta pochwała musiała dla Cesara Azpilicuety znaczyć, trzeba pojąć nie tylko jego obecną rolę w Chelsea, ale splot wielu wydarzeń, które za każdym razem testowały jego charakter i umiejętności. Przecież jeszcze po tym, jak Roberto Di Matteo dostał go do składu, włoski menedżer oddawał go do rezerw, by ten tam przyzwyczaił się do tempa gry na Wyspach — uważał, że zbyt dużym ryzykiem byłoby wrzucanie go na głębszą wodę. Dopiero po miesiącu od swojego transferu zadebiutował w rozgrywkach Pucharu Ligi, kolejne kilka tygodni czekając na miejsce w pierwszym składzie na ligowy mecz Chelsea.
Problem w tym, że bocznych obrońców się nie docenia. Chyba, że potrafią swoją stopą tak zagiąć czasoprzestrzeń, oszukać prawa grawitacji i zakręcić piłkę dobry metr obok muru. Lub cały mecz spędzają na połowie rywala, czasem wyskakując na pozycji napastnika, czasem po prostu odsuwając w cień skrzydłowych. Tudzież, jak kolega Azpilicuety z Chelsea, po prostu strzelając “bardzo ważne gole” i będąc jednocześnie uosobieniem “odważnego”, “twardego” obrońcy. Po prawdzie, Cesar nie jest żadnym z nich.
On jest tym najmniej ze spektakularnych bocznych obrońców, zawodnikiem najbardziej schowanym w kibicowskiej hierarchii uwielbienia, piłkarzem wywołującym sympatię, ale rzadko poruszającym tłumy. Jest doceniany, “odwala swoją robotę”, ale proszę się skupić na Edenie Hazardzie, Willianie, a może nawet Johnie Terrym czy Garrym Cahillu. I nawet przy piwie o jego pozycji najkrócej się rozmawia, zostawia się ją na ostatni łyk przed wyjściem z pubu. Często nawet do momentu zejścia rozmowy na ten temat nie dochodzi.
Niezbyt ryzykownym założeniem byłoby też wywnioskowanie, że Azpilicueta przyszłości w Chelsea nie ma – głównie przez wzgląd na to, jak drużynie chcącej grać ofensywnie niewiele daje. W tym sezonie nie dołożył jeszcze żadnej asysty, zaliczył cztery razy mniej dośrodkowań niż Ivanović, wyszły mu 4 (słownie: CZTERY) dryblingi, oddał jeden strzał. Prawdę mówiąc, musiałby faktycznie wziąć piłkę do ręki i wbiec z nią do bramki, by strzelić kolejnego gola.
Jednak Cesar Azpilicueta to nie statystyka ofensywna — to przede wszystkim udowadnianie, że rola tego jedenastego w drużynie (pod względem znaczenia w kibicowskim pojęciu) może się podobać, można być z niej dumny. Co więcej, dla niej można z całego serca walczyć z przeciwnościami losu.
Tych nie brakowało. Mourinho to już trzeci jego trener w Chelsea — pierwszy do końca listopada dał mu osiem szans, z drugim był bardzo blisko, ale że trzeci drugiego nie trawi, to można było się spodziewać ponownego wylądowania na ławce. Zwłaszcza, że Mourinho preferuje grę jednym “silnym” bocznym obrońcą, a na drugiej flance zarezerwowane miejsce od lat miał Ashley Cole. Nie to, że sytuacja Azpilicuety kogokolwiek martwiła — wzruszenie ramion było i tak przejawem wyższego zaangażowania w dyskusję nad przyszłością hiszpańskiego obrońcy w Londynie.
Wtedy jednak okazało się, że Cole na lewej stronie niedomaga, a Azpilicueta całkiem nieźle rozumie tę rolę i świetnie spisuje się w roli “odwróconego bocznego obrońcy”. Łatwiej radzi sobie z tzw. “inverted wingers”, czyli skrzydłowymi ustawionymi na przeciwległej flance do tej naturalnej, by zejściami do środka pola zagrażali przeciwnikowi. Tymczasem Hiszpanowi nie robi to wielkiej różnicy — jeśli przeciwnicy lecą wzdłuż linii to ma na tyle szybkości i sprytu, by ich zablokować, a gdy schodzą do środka to tylko robią mu przysługę.
Azpilicueta już zaliczył prawie tyle samo odbiorów (67) w lidze co w całym poprzednim sezonie Premier League (69). Przed jego końcem na pewno pobije swój rekord przechwytów (42, ma 27), a przecież już dużo częściej skutecznie wybijał piłkę (91 razy). Może mniej podaje, może nie asystuje, może po prostu jest tym, który ubezpiecza skrzydło, na którym hasać ma głównie Eden Hazard. Nie można mówić o współpracy Belga z Hiszpanem, ale o zależności jak najbardziej — i to raczej w kontekście wdzięczności pierwszego do drugiego za ilość wykonanej pracy.
Z Evertonem grał genialnie, zwłaszcza w szalonej drugiej połowie, która była kompletnym przeciwieństwem nudnego przedstawienia sprzed przerwy. Zaliczył najwięcej zablokowanych strzałów, ale najbardziej imponował styl w jakim przerywał akcje rywali na połowie, gdy gra Chelsea stawała się bardziej ryzykowna z mijającym czasem. To nie przypadek, że w ligowych meczach z czołówką ligi, gdy grał Azpilicueta, Chelsea straciła ledwie dwie bramki.
Oczywiście są pytania o jego przyszłość — czy Mourinho nie poszuka sobie nominalnego lewego obrońcy po sezonie (choćby wśród wypożyczonych: Ryana Betranda lub Patricka Van Aanholta), czy Azpilicueta kiedykolwiek przekona Portugalczyka do postawienia go w rankingu nad Ivanoviciem na prawej stronie? Czy wreszcie deficyt ofensywnych zagrań nie stanie się poważną wadą, która odstawi go na boczny tor, zahamuje dynamicznie rozwijającą się karierę?
Na razie te kwestie nie plątają się po głowie Azpilicuety. Przecież wreszcie za sprawą oryginalnych słów Mourinho cieszy się bliższym zainteresowaniem, już zdobywając sympatię dzięki grze, a nie wesołej osobowości. To już nie jest jeden z ostatnich tematów na długiej liście dyskusyjnej każdego kibica — to historia o pokorze, ciężkiej pracy i wierze w siebie, której warto wysłuchać.