Jeśli dalibyśmy się wyeliminować West Hamowi, to byłoby to przestępstwem – złościł się po wtorkowym meczu w FA Cup menedżer Evertonu, Roberto Martínez. Do popełnienia zbrodni przez The Toffees zabrakło kilku minut. Romelu Lukaku uratował skórę podopiecznym hiszpańskiego menedżera i doprowadził do remisu, ale jedno jest pewne – to nie będzie spokojna zima dla Martineza.
Hiszpan przejął stery po niebieskiej stronie Merseyside latem 2013 roku i otrzymał trudne zadanie. Musiał zastąpić Davida Moyesa, który po jedenastu latach opuszczał Goodison Park na rzecz Old Trafford, gdzie na swojego następcę namaścił go sir Alex Ferguson. Martinez wydawał się godnym następcą. Jego dotychczasowy klub, Wigan Athletic, wprawdzie spadł z Premier League, ale Latics udało się jeszcze sięgnąć po Puchar Anglii, dzięki czemu zagrali następnie w Lidze Europy.
Zasada „mierz wysoko”
Swoją przygodę z Evertonem, Martínez zaczął od odważnego stwierdzenia. “Dam wam awans do Ligi Mistrzów.” – powiedział pewny siebie Hiszpan. Media od razu skojarzyły tę wypowiedź z pierwszymi słowami Moyesa na Goodison Park. Szkot obiecał, że The Toffees z ligi nie spadną. To zdanie nowego menedżera pokazało kibicom, że będzie mierzył wysoko. Na dziesięć pełnych sezonów za kadencji obecnego trenera Realu Sociedad, Everton zalewdwie dwukrotnie wypadł poza czołową ósemką, a cztery razy meldował się w europejskich pucharach. Niestety tylko raz w Lidze Mistrzów. Martinez obiecał to zmienić, sprawić, by uczestnictwo w Lidze Mistrzów stało się dla jego nowego klubu regułą.
Debiutancki sezon Hiszpana na ławce menedżerskiej The Toffees okazał się sukcesem. Piąta pozycja w Premier League, pierwsza wygrana na Old Trafford od 21 lat i pierwszy dublet przeciwko Manchesterowi United od roku 1969, najlepsza seria od 27 lat (siedem wygranych spotkań z rzędu), a wszystko to okraszone atrakcyjną grą. Do tego szczelna defensywa – 39 straconych goli to wynik gorszy jedynie od tego uzyskanego mistrza kraju, Manchesteru City, i trzeciej drużyny sezonu 13/14, czyli Chelsea. Nic dziwnego, że zarząd i kibice byli zachwyceni, a Martinez otrzymał lukratywną ofertę przedłużenia kontraktu z The Toffees o pięć lat, do końca sezonu 2018/19.
Europa da się lubić
Dziś nastroje w niebieskiej części Liverpoolu są zgoła odmienne. Everton radzi sobie dobrze jedynie w Lidze Europy. W tabeli grupy H, uznawanej za najtrudniejszą w tegorocznej edycji, The Toffees wyprzedzili Wolfsburg, Lille i FK Krasnodar. Wrażenie robią szczególnie okazałe wygrane z Niemcami i Francuzami u siebie. Liga Europy to jednak nie są rozgrywki rzucające Anglików na kolana. Tam liczy się liga i FA Cup, w których póki co wiedzie im się kiepsko.
Everton po 20 kolejkach ma na koncie tylko 21 punktów, czyli cztery więcej od otwierającego strefę spadkową Crystal Palace. W niczym nie przypomina ekipy, która jeszcze rok temu zachwycała swoją grą. Piłkarzy Martíneza należy ganić przede wszystkim za defensywę – 33 stracone bramki to wynik niemal taki sam, jak w całych poprzednich rozgrywkach. Według wyliczeń statystyków, zawodnicy z Goodison Park popełniają też najwięcej błędów (22) w defensywie spośród drużyn, występujących w czterech czołowych ligach Europy.
Za taki stan rzeczy winić można parę stoperów Phil Jagielka – Sylvain Distin. Obaj popełnili po trzy błędy prowadzącego bezpośrednio do utraty gola. Do tego mają problemy z odbieraniem piłki i jej wyprowadzaniem do ataku. Na domiar złego długo pauzował John Stones – Rok temu Anglika okrzyknięto jednym z odkryć sezonu, a w obecnych rozgrywkach stracił czternaście spotkań z powodu problemów z kostką. Źle spisuje się Antolín Alcaraz, a Tim Howard w niczym nie przypomina siebie choćby z brazylijskiego Mundialu, podczas którego bronił wyśmienicie. Ostatnio w wyniku urazu zastąpił go hiszpański rezerwowy, Joel Robles, wychowanek Atlético.
Czas na wstrząs
Martínez nie zamierza jednak porzucać swojego ofensywnego stylu gry i dokonywać wielkich zmian. “Problemem nie jest to, jak gramy, tylko moi piłkarze muszą jeszcze się nauczyć tego stylu.” – tłumaczył nie tylko po niedawnej porażce z Hull City, ale i wcześniej, choćby po przegranej z Southamptonem. Złośliwi porównują go w tym wymiarze do Arsene’a Wengera i dopytują, ile jeszcze potrwa ta nauka. Menedżer Evertonu z jednej strony chce grać szybko i ofensywnie, a często stawia na dość niemrawy i wolny środek pola, czyli duet Barry – McCarthy. Niepotrzebnie szuka też nowej pozycji dla Kevina Mirallasa. Belg lepiej spisuje się na boku, podczas gdy Martínez testuje go za plecami napastników. Nie udały się też próby wystawienia Leightona Bainesa na lewej stronie pomocy. Trzydziestolatek o wiele lepiej funkcjonuje jako boczny defensor.

Przed Martínezem raczej ciepła zima, ale nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Everton musi mocno wejść w drugą połowę sezonu i stać go na to. Wydaje się, że skład, jaki ma do dyspozycji, jest lepszy niż jakikolwiek, którym mógł pochwalić się przez jedenaście lat David Moyes. Hiszpan ma to szczęście, że właściciel klubu, Bill Kenwright, nie podejmuje pochopnych decyzji, ale były menedżer Wigan musi pokazać, że potrafi coś zmienić, a najlepiej zacząć od taktyki. Gra The Toffees stała się przewidywalna i najwyższy czas na powiew świeżości. Przekładanie stylu ponad wyniki miewa przykre konsekwencje. Jeśli Martínez chce się czegoś o tym dowiedzieć, to wystarczy, że uda się do Brendana Rodgersa i zapyta o koniec poprzedniego sezonu w wykonaniu Liverpoolu. Daleko nie ma.