„Españolitos, teraz wygramy puchar waszego króla!” Jest 2012 rok, Barça po zwycięskim remisie wyeliminowała z pucharu Real Madryt. Klasyki zawsze są meczami podwyższonego ryzyka, a słowa, które miał wypowiedzieć w tunelu Gerard Piqué jedynie podgrzewają atmosferę. On sam im zaprzeczy, ale fraza zdąży pójść w świat przypominając, że Puchar Jego Wysokości Króla Hiszpanii nie zawsze jest hiszpański. Szczególnie gdy walczą o niego Barcelona i Athletic.
2012: Puchar waszego króla
– Znieważenie flagi i hymnu państwowego to według kodeksu karnego przestępstwa – grzmi na kilka dni przed finałem Esperanza Aguirre, prezydent Wspólnoty Madrytu. – Mecz powinien zostać zawieszony i odbyć się za zamkniętymi drzwiami.
Mimo to finał zostanie rozegrany w przewidzianym terminie, w Madrycie, na Vicente Calderón. Obaj finaliści – Athletic i Barça – chcieliby walczyć o puchar na Santiago Bernabéu. Uniemożliwi to ostatecznie tajemniczy remont łazienek. Stolica Hiszpanii nie uniknie jednak starcia pomiędzy dwoma drużynami, których romans z baskijskim i katalońskim nacjonalizmem zawsze był niezwykle silny. Żółto-czerowne senyery i zielono-czerwone ikurriny wykwitną gęsto na trybunach Calderón. I gwizdy, oczywiście będą też gwizdy, gdy hymn bez słów rozbrzmiewa na stadionie. Zawsze są.
Barcelona sięgnie po tytuł pokonując Athletic 3:0, po golu Messiego i dublecie Pedro. To ostatni sezon Pepa Guardioli w Barcelonie i ostatni tak niehiszpański finał pucharu Hiszpanii. Na przestrzeni ponad stu lat istnienia tego trofeum było ich już siedem, gdy Barça i Athletic walczyły ze sobą o „puchar waszego króla”.
1920: Skandal na dzień dobry
Asturyjskie popołudnie przyniosło ze sobą deszcz. Kibice Athleticu – są ich tu tysiące, przyjechali do Gijón pociągiem, specjalnie na mecz – obawiają się, by finału nie trzeba było przełożyć. Murawa jest cała namoknięta, a deszcz wciąż nie ustaje. To byłoby straszne, w końcu Baskowie, królowie Pucharu Króla, przyjechali by odebrać to, co im się należy. Ósmy tytuł na przestrzeni dwudziestu trzech lat istnienia najbardziej prestiżowego turnieju jaki miała Hiszpania. Kibice z Bilbao obawiają się deszczu, jednak nie powinni. Mecz się rozpocznie, a wraz z pierwszym gwizdkiem chmury nad El Molinón, jak na zawołanie, rozwieją się. Tym czego powinni się obawiać Baskowie, tym kogo powinni się obawiać, jest Bertrán de Lis. Arbiter.
Kolejnej niedzieli, w katalońskim Mundo Deportivo można będzie przeczytać: ”Sędzia był zupełnie bezstronny, a jego arbitraż zasługuje na pełne uznanie”. Gazeta wyjdzie jednak spod prasy dopiero za parę dni, zaś w tej chwili Bertrán de Lis, były bramkarz Realu Madryt, dyktuje rzut karny przeciwko Barcelonie. Chociaż Zamora nie ma szans przy strzale Laki, piłka trzepocząca w siatce Barçy nie przyniesie Baskom trafienia. Gdy Laca podchodził do jedenastki Germán Echevarría nieopatrznie przekroczył linię pola karnego. Baskijski piłkarz nigdy by nie pomyślał jak wiele będzie kosztować jego drużynę ten jeden, nierozważny krok. Wydaje się, że to tylko kilka straconych chwil – rzut karny powinno się przecież powtórzyć. Nie tym razem. Bertrán de Lis gwiżdże przewinienie Echevarríi i wskazuje w stronę katalońskiej drużyny. Drugiej szansy nie będzie. Madrycki arbiter będzie się tłumaczyć, że tak właśnie, tydzień wcześniej, zalecało postąpić kolegium sędziowskie. ”Ustalono, że tak właśnie należy zrobić: nie ma odwołania…”. Bertrán de Lis sam jednak nie wierzy w to, co mówi. Po meczu – gdy gole Martíneza i Pauliño Alcantary oraz boskie ręce Ricardo Zamory zapewnią Barcelonie zwycięstwo – arbiter uzna swój błąd. To był jego ostatni mecz w życiu w roli sędziego, Bertrán de Lis postanowił zakończyć karierę.
Gdy pociąg wiozący mistrzów zatrzymuje się ze zgrzytem hamulców na stacji Norte de Barcelona, na zwycięską drużynę czeka już sześć tysięcy ludzi. Wszyscy chcą zobaczyć piłkarzy Jacka Greenwella i ich wschodzącą gwiazdę, która już przyciąga łapczywe spojrzenia tłumów – Pepe Samitiera. Jeden spośród grupy zawodników nie cieszy się tak, jak reszta. Félix Sesúmaga jest z natury nomadą, dobrze pamięta, że jeszcze rok temu w finale Pucharu Króla to on sam wbił trzy bramki Barcelonie, dając swojej drużynie – Arenas de Getxo – pierwszy i jedyny puchar. 5:3, hat-trick Sesúmagi, tak wspaniały mecz w wykonaniu piłkarza z Lamiako, że drużyna, przeciwko której grał postanowiła go zdobyć. I jest tutaj, na Norte de Barcelona, znów podnosząc ten sam puchar, ale w innych barwach. Gdzie będzie w przyszłym roku? Może w Racing Sama de Langero? Czemu nie, w końcu jego przyjaciel zaproponował mu za ten transfer bajońską sumę. Félix żyje z dnia na dzień, z roku na rok. Nie myśli teraz o tym co wydarzy się później, jeszcze nie planuje, że za dwa lata przejdzie z Samy do drużyny, którą pokonał dziś w pucharze – Athleticu. Tego, że spędzi tam jedynie kilka, pełnych bólu miesięcy, naznaczonych chorobą, które odbiorą mu życie przed 27. urodzinami, na razie nie może jeszcze wiedzieć.
1932: Początek przekleństwa
Tu już nie Puchar Króla, bo króla Alfonso XIII od roku nie ma w kraju. Po ponad dziesięciu latach drużyny z Kraju Basków i Katalonii znów rozegrają między sobą finał o puchar, który teraz nosi imię Prezydenta Republiki. Barcelona ma już za sobą złotą erę Alcantary, Sagibarby, Platko i Samitiera. Choć ten ostatni jeszcze gra, jest nawet kapitanem, jednak to już nie to, co kiedyś. Wszystko zaczęło się sypać, gdy kibice wygwizdali hiszpański hymn i nagrodzili oklaskami God Save the Queen. Może to wtedy, gdy Joan Gamper został przez rząd generała Primo de Rivery uprzejmie poproszony by opuścił Katalonię, może właśnie wtedy zaczęło się to przekleństwo?
To czasy, gdy rywalizacja i nienawiść, którą ta pierwsza za sobą pociągnie, jeszcze nie zaczęły rozkwitać. Minie dekada i wrogość między Madrytem a Barceloną wybuchnie ze zdwojoną siłą. Teraz jednak nikt nie myśli w takich kategoriach. Chamartín jest gotowe by przyjąć finał między drużynami z dwóch narodów, które zawsze hołubiły swój regionalny nacjonalizm. „Madryccy kibice już drugi rok z rzędu mają przyjemność gościć na jednym ze swych stadionów finał pucharu Hiszpanii”. Stołeczny Madryt FC odpadł w 1/8 finału, grając z Deportivo la Coruña.
Czy wtedy rozpoczęło się przekleństwo? Czy to ono przetrwało i osiemdziesiąt lat później zamknęło Barcelonie drogę do finału Ligi Mistrzów, sprawiając, że bramka Chelsea na Camp Nou była jak zaczarowana?
– Dla mnie w tym meczu nie ma zwycięzców i przegranych – stwierdzi Gabriola, były kapitan madryckiego Athleticu, bliźniaczej drużyny klubu z Bilbao. – Samitier był mistrzem w tym, jak dyrygował grą Barcelony. A Athletic? Brakowało mu tego impetu, tej odwagi i siłowej gry, które są dla nich tak charakterystyczne.
Barcelona powinna zadusić rywala intensywnością gry w pierwszych dwudziestu minutach, otworzyć wynik jednym z dwunastu kornerów, które wywalczyła. Strzały Samitiera i Martíego powinny trzepotać w bramce Blasco; prowadzenie Barcelonie powinien dać rzut karny, który Zabalo pośle gdzieś w przestrzeń, daleko ponad bramką. Zamiast tego sztab trenerski Barçy w przerażeniu wbiega na murawę, gdy Arocha upada i nie jest w stanie się podnieść. I nie wstanie – piłkarz Barcelony zostanie zniesiony na noszach a jego drużyna do końca meczu będzie musiała grać w osłabieniu. Blasco jest tego dnia nie do przejścia, żaden ze strzałów Barcelony, która gra fenomenalny mecz, nie jest w stanie wejść do jego bramki. Futbolówka wpadnie do siatki tylko raz, w drugiej połowie. Iraragorri ogrywa Arnaua; podaje piłkę do De la Fuente, który ten jeden jedyny raz oszukuje Alcorizę i śle podanie w powietrze, nad polem karnym Barcelony. Wystarczy jeden wyskok Baty, właściwe przyłożenie głowy i piłka wpada do siatki strzeżonej przez Noguésa. Przekleństwa nie da się odwrócić. Bezsilna Barcelona zejdzie z boiska przegrana.
– Athletic zagrał gorzej, niż po nim oczekiwano – Pedro Escartín, arbiter finału nie musi się obawiać swych słów. – Barcelona rozegrała imponującą pierwszą połowę, w szczególności pierwszych dwadzieścia minut. Grali jak mistrzowie, od lat nie widziałem tak dobrego występu. Zabiła ich kontuzja Arochy.
1942: Copa Generalísimo
Chamartín pęka w szwach, wypełnia się po brzegi. Minęło dziesięć lat, znów dziesięć lat, i Barcelona powtórnie rozegra finał z Athletikiem. Tylko że to już nie jest Athletic: teraz to Atlético de Bilbao, tak hiszpańskie, jakby żaden z jego zawodników nie miał w sobie ani kropli baskijskiej krwi. Nad stadionem powiewają flagi, jednak nie są to senyery ani ikurriny. Witajcie na Copa Generalísimo!
Juan Nogués wciąż ma w pamięci ten sam stadion przed dziesięciu laty, gdy futbolówka po strzale Baty poszybowała, wpadając do jego bramki. Teraz Nogués znów jest na Chamartín, jednak tym razem nie między słupkami. Siedząc na ławce trenerskiej, poprawia nerwowo czarny krawat. Przez moment nie wie dlaczego arbiter wstrzymuje mecz, dopóki nie obejrzy się za siebie i nie zobaczy kto – spóźniony – wkracza na stadion. Z wysokości trybuny honorowej patrzy niego sam Caudillo, Generalísimo Francisco Franco. Od czterech lat to jego puchar.
Nogués wstaje z ławki, chodzi nerwowo przy linii, choć tak naprawdę miałby ochotę wejść na murawę. Szczególnie, gdy widzi jak prowadzenie, które Barcelona objęła po pięknym strzale Escoli, idzie na marne, kiedy bramkarz Katalończyków, Miró, przewraca się w polu karnym, pozwalając Elicesowi doprowadzić do wyrównania. Od tej chwili rozpęta się czyste szaleństwo, w którym Barça będzie obejmować prowadzenie, a Altético wyrównywać, dopóki wyniku na 3:3 w regulaminowym czasie gry nie ustali Zarra. Dopiero dogrywka… Martín, strzał blokuje Mieza, jednak piłka odbija się, trafia pod nogi Sospendry, który podaje do Martína a on, tym razem, już się nie myli… przesądzi o tym, że ten puchar zdobędzie Barcelona. Zwycięski strzał był ostatnim wysiłkiem, na jaki zdoła się zdobyć Martín. Gdy tylko niepewnym krokiem dowlecze się do szatni, upadnie na posadzkę, tracąc przytomność.
W samym sercu Madrytu cztery tysiące kibiców Barcelony patrzy jak kapitan drużyny, Raich, odbiera puchar z rąk generała Franco. Oczywiście, to musiał być Madryt. Finał zawsze odbywa się w stolicy, chyba że Caudillo wyjeżdża – wtedy jego puchar rusza wraz z nim, tak, by mógł być obecny na trybunach. Ręce Raicha zaciskają się na trofeum i podnoszą je a Chamartín wybucha radością. Nie minie rok a stadion, który jest teraz miejscem triumfu Barcelony stanie się dla niej piekłem. To znów będzie Copa Generalísimo, choć nie finał, gdy podczas ogłuszającego dźwięku dziesiątków tysięcy gwizdków Katalończycy będą schodzić z murawy pokonani przez Real Madryt 1:11, w meczu, który stanie się początkiem szczerej nienawiści.
1953: Zmiana warty
– Nie widziałem przewagi Barcelony – stwierdzi Panizo, kapitan Atlético de Bilbao. – Mecz wymknął nam się z rąk. Powinniśmy byli strzelić bramkę w pierwszej połowie.
Teraz jest już jednak za późno. Niedzielny wieczór dobiegł końca i klub z Kraju Basków, po raz trzeci w historii finałów, uległ Barcelonie. Honorowy gol, zdobyty przez Venancio, nie wystarczył przy dwóch trafieniach, które wywalczyli Kubala i Monchón.
Panizo ma rację i jednocześnie jej nie ma. To był bezbarwny mecz, finał do zapomnienia, gdyby nie to, że Barcelona sięgnęła po puchar trzeci raz z rzędu. Czy to jednak jeszcze kogoś dziwi? Barça Kubali, Ramalletsa, Manchóna, najlepszy klub na hiszpańskiej ziemi, w ostatnich latach zgarniała wszystko. A jednak zaczyna blaknąć. To już nie jest ta gra, która sprawiła, że klub musiał wybudować nowy, ogromny stadion. To oczywiście „wina” Kubali. Jeszcze w poprzednim sezonie Barcelona Pięciu Pucharów olśniewała wszystkich, a Laszló czarował na murawie. W tym roku sześć miesięcy przesiedział w Monistrol de Calders, lecząc gruźlicę. Wrócił do gry, ale nie do formy. Może już nigdy nie wróci? To wyniszczająca choroba, choć Węgier jest silny jak byk. I tym razem Laszló przesądzi o triumfie Barcelony, choć będzie on wycierpiany. W ostatnich minutach Kubala rozpaczliwie przetrzymuje piłkę, starając się by za wszelką cenę nie wpadła w posiadanie rywala.
– To nie jest prawdziwy sport – powie prezydent klubu z Bilbao, Enrique Guzmán. – Ani nie grał, ani nie pozwolił grać innym.Zwycięską bramkę dla Barcelony zdobędzie Monchón, po tym jak Areta, bramkarz Atlético, wrzuci ją pod jego nogi. Stołeczny dziennik ABC obwieści patetycznie:„Nie godzi się pytać co by się stało pod Waterloo, gdyby dywizje Grouchy’ego zdążyły na czas, by wspomóc siły Napoleona. Nie zdążyły i cesarz przegrał bitwę i imperium. Tak samo nie będziemy pytać jak potoczyłyby się losy niedzielnego finały gdyby nie absurdalny błąd Arety, który dał bramkę Barcelonie”.
To zwycięstwo, które wyznacza zmierzch pewnej epoki. Jest koniec czerwca, dokładnie za trzy miesiące pewien Argentyńczyk, nazwiskiem Di Stéfano, który miał zastąpić wymęczonego chorobą Kubalę, dołączy do Realu Madryt. W hiszpańskim futbolu nastąpi zmiana warty.
1984: Bitwa na Bernabéu
– Mój ojciec! Gdzie jest mój ojciec?! – nikt nie ma odwagi odpowiedzieć prawdy osiemnastolatce, która wciąż i wciąż wykrzykuje to samo pytanie w centrum pomocy społecznej w Guadalajarze.
Zginęło w sumie dwudziestu dwóch ludzi, ponad stu zostało rannych. W ten jeden przeklęty dzień rozbiły się trzy autokary, każdy w innym miejscu. Jeden z nich wiózł brytyjskich turystów, zwiedzających Majorkę. Drugi miał doprowadzić pielgrzymów do Lourdes. Ostatnim, który pod Guadalajarą został staranowany przez wojskową ciężarówkę, kibice FC Barcelony jechali do Madrytu na finał Pucharu Króla.
Minuta ciszy dla uczczenia pamięci zmarłych tragicznie kibiców z peñii Ramón Llorens to jedyny spokojny moment tego meczu. Było pewne, że będzie to spotkanie podwyższonego ryzyka od chwili, gdy okazało się, że Barcelona i Athletic wpadną na siebie w finale. Nie mogło być inaczej. Nie po tym jak na jesieni zeszłego roku Maradona wił się z bólu na murawie, po brutalnym faulu Giokoetxey. ”Wszystko mi połamał. Wszystko mi połamał”. Tylko tyle był w stanie wydusić z siebie Argentyńczyk, gdy znoszono go z murawy. Teraz ci dwaj zawodnicy znów staną naprzeciwko siebie. To nie może skończyć się dobrze. Athletic wygra 1:0, po strzale Endiki w 13. minucie, i zgarnie dublet. Jednak nie o tym będzie się mówić w następnych dniach. Może nie doszłoby do tego, gdyby przed meczem trener Athleticu, Javier Clemente nie nazwał Maradony “imbecylem”. Może unikniętoby walki, gdyby piłkarz Barcy nie odparował, że “Clemente nie ma jaj, żeby powiedzieć mu to prosto w twarz”. Może.
– Athletic nie grał, ani nie chciał grać – oznajmi po meczu trener Barcelony, Cesar Luis Menotti.
O dziwo Liceranzu przyzna mu rację.
– W drugiej połowie staraliśmy się nie grać. Nie bronić, ale nie grać.
Im bliżej końcowego gwizdka tym więcej brutalności, jednak ostatnia minuta sprawi, że murawa Santiago Bernabéu wybuchnie. Finał pucharu przerodzi się w regularną bitwę. José María Nuñez skończy z rozdartym policzkiem. Miguel Ángel Sola zostanie zniesiony na noszach ze wstrząśnieniem mózgu po tym, jak oberwał od Maradony. Do Argentyńczyka zdołali wcześniej dopaść Sarabia i Goikoetxea, wymierzając mu kilka kopniaków. Diego okupi to kolejną kontuzją, jednak sam zostanie zawieszony za atak na Solę.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałem – przyzna Menotti.
Autokar odwożący zawodników Barcelony do hotelu będzie musiała eskortować policja.
– A czy pańscy zawodnicy też nie dolewali oliwy do ognia?
– Jesteś kibicem Barcelony? – odwarkuje dziennikarzowi Clemente.
Sala konferencyjna, podobnie jak wcześniej boisko, wybucha krzykiem oburzenia i wzajemnych oskarżeń.
Nie tylko trener Athleticu oskarży Maradonę o próbę wymierzenia Goikoetxey sprawiedliwości na własną rękę i rozpętania Bitwy na Bernabéu. W podobnych słowach wypowie się Josep Lluís Nuñez, prezydent Barcelony. Za atak na Solę Maradona zostanie zawieszony na trzy miesiące. Nim kara dobiegnie końca Argentyńczyk będzie grać już w barwach Napoli.
2009: Triplete
Siedem finałów. Siedem pucharów Hiszpanii, o które walka rozegrała się pomiędzy Barceloną a Athletikiem. Pozostał jeszcze jeden.
W 2009 roku FC Barcelona z nowy trenerem u steru, człowiekiem magicznie wyciągniętym przez Laportę z drużyny rezerw, znów podniesie do góry Puchar Króla, zdobyty w starciu z Athletikiem. To pierwsze trofeum tego sezonu a ekipa Pepa Guardioli zgarnie jeszcze dwa, zapisując się w historii jako pierwsza hiszpańska drużyna, która wywalczyła triplete a potem sięgnęła po sześć pucharów.
I były gwizdy, oczywiście. Zawsze będą gwizdy, gdy rozbrzmiewa hymn Hiszpanii a na trybunach zebrali się kibice Barcelony i Athleticu – dwóch drużyn, które najczęściej zdobywały Puchar Króla. Zdarza się, że ironia losu nie zna umiaru.