Mimo, że mój pobyt w Sewilli już niestety dobiegł końca i jak zapewne się domyślacie, nie jest łatwo przejść nad tym do porządku dziennego, w ramach post-erasmusowej deprechy zostało mi jeszcze kilka migawek do nakreślenia. Dziś jedna z nich.
Fundamentem naszego funkcjonowania we wszechświecie jest spostrzeganie za pomocą zmysłów – wzroku, słuchu, węchu, dotyku. Żeby ktoś stał się dla nas prawdziwy, namacalny, najlepiej jest go zobaczyć, usłyszeć, dotknąć. Spostrzeganie warunkuje możliwość poddania czegoś lub kogoś ocenie. Ja dzięki okazji obejrzenia pod koniec stycznia meczu Barcelony z Betisem, wyrobiłem sobie opinię na temat Lionela Messiego (wcześniej nie wiedziałem o jego istnieniu).
* * *
Trzeba cieszyć się jego grą. Udało nam się żyć w jego czasach i trzeba się tym cieszyć. Cierpiałem, gdy grał przeciwko mnie. To najlepszy piłkarz w historii.
– Ernesto Valverde
* * *
Nasz trener przez cały tydzień opracowywał plan jak go powstrzymać, a on i tak skończył mecz z dwoma golami i asystą. Nikt na świecie nie potrafi go zatrzymać. Jest najlepszy w historii, bez wątpienia.
– Joaquín
* * *
Zagrał spektakularnie. Kibice mogli dziś oglądać najlepszego piłkarza w historii.
– Luis Suárez
* * *
O Lionelu Messim powiedziano już wszystko. Przez te wszystkie lata, odkąd zawędrował na szczyt przewinęło się tysiące fachowych analiz. Miliony banialuków. Setki kolorowanek dla dzieci z podobizną Argentyńczyka i dziesiątki pozycji sygnowane renomowanymi nazwiskami, jak na przykład Guillem Balague.
Nie będzie więc czymś odkrywczym powiedzieć, że przekonanie się na własne oczy i uszy o fenomenie Lionela Messiego to zupełnie inny rodzaj postrzegania niż ten wynikający z obserwacji obrazków telewizyjnych. Dyskusja o tym, kto jest najlepszy – bez względu na przedział czasowy – zawsze będzie polegać na indywidualnych odczuciach. W sportach indywidualnych wystarczająco miarodajna powinna być półka z trofeami. Ale co z grami zespołowymi? Co z futbolem? Tu zawsze górę wezmą emocję, bo nie sposób dokonać obiektywnego do stu procent wartościowania wszystkich możliwych kryteriów.
Ładnie napisane:
"Napawanie się Messim nie oznacza bycia za Barceloną. Tak jak napawanie się Kaplicą Sykstyńską nie czyni religijnym, a Wieżą Eiffela nie czyni Francuzem. Te fenomeny nie należą do nikogo; są wspólnym dziedzictwem tych, którzy napawają się autentyczną sztuką" https://t.co/1cS8cl16q2— Marian Dylanowicz (@dylanowicz) January 21, 2018
Niedawno karierę zakończył największy sztukmistrz i magik naszego pokolenia, Ronaldinho, którego grę z wypiekami na twarzy oglądała większość (jeśli nie wszyscy) z redakcji i czytelników Olé. Ale potem wychodzi na boisko Messi, który wręcz w pojedynkę rozbija przeciwnika, fundując mu manitę, a kibice gospodarzy na dodatek będą mu bić brawo. 85 minuta, Messi wychodzi spod pressingu prawie że na wysokości własnego pola karnego, mijając 4 rywali. Po chwili – owacja na stojąco od widowni na Benito Villamarín. Mówcie co chcecie, ale dla mnie magia Messiego przebija nawet sentymentalną podróż w czasie do widowiskowych popisów R10.
Gdyby „sztukę” Messiego można było powiesić na ścianach, w Barcelonie znalazłby swoje miejsce między pracami Gaudiego a Muzeum Picassa. Przyznam szczerze, że od tamtej pory nie wyczuwam przesady w zdaniach, które regularnie możemy przeczytać w katalońskim Sporcie, typu: „Messi stworzył kolejne dzieło sztuki, które podbija świat”.
Jeszcze w kontekście wizyty Barcelony. Pierwszy raz zetknąłem się z zakazem robienia sobie zdjęć z piłkarzami w mix zonie. Niczego nie świadomy i nauczony wcześniejszymi doświadczeniami, gdy dostęp do piłkarzy był dość łatwy, spytałem o możliwość zrobienia sobie selfie z Samuelem Umtitim. Francuz oczywiście nie odmówił. Jedno kliknięcie, pstryk, a po chwili dwóch rozwścieczonych stewardów informuje mnie, że jest to zabronione, słowami: „qué coño haces”. Na swoją obronę tylko dodam, że poza mną, jeszcze kilka osób później próbowało zrobić sobie fotkę z którąś z gwiazd Blaugrany.
Verdiblancos są w modzie
Quiqué Setién wprowadził modę na Betis. Los Verdiblancos zdobyli w tym sezonie wielu fanów za sprawą efektownej, choć nierzadko też szaleńczej gry. Betis może się pochwalić czwartą (czyli po Realu, Barcelonie i Atleti) najwyższą średnią frekwencją w LaLiga. Ponadto, za kadencji Setiéna, na Estadio Benito Villamarín odnotowano cztery z pięciu najwyższych frekwencji w historii. Rekord padł najpierw przy okazji
Betis – Real Madryt, 2018, 53 486
Betis – Barcelona, 2018, 53 426
Betis – Villarreal, 2018, 50 102
Betis – Sevilla, 2015, 50 073
Betis – Alavés, 2017, 49 243
I o ile historyczne rekordy Betisu można sobie jeszcze tłumaczyć efektem nie tak dawnej renowacji stadionu, o tyle wątpliwości nie pozostawia porównanie z lokalnym rywalem. A to dlatego, że przy wszelkich próbach zestawienia frekwencji na obu sewilskich stadionach, Sánchez Pizjúan wypada po prostu blado.
Wystarczy, że różnica w średniej frekwencji na obu stadionach oscyluje w granicach 15 tysięcy widzów. Naturalnie mówimy o meczach odbywających się w ramach rozgrywek LaLiga Santander. Jakby tego było mało, najgorszy wynik frekwencji na Villamarín jest niższy o zaledwie 754 osoby od najlepszego na meczu w dzielnicy Nervión, gdzie gra FC Sevilla. Z kolei gdybyśmy odwrócili wartości – wynik będzie tym bardziej druzgocący. Najwyższa frekwencja na Betisie wynosi o 27 552 widzów więcej niż najsłabsza na Pizjuán. Być może należałoby więc zrewidować teksty kibicowskich przyśpiewek. Słowa pieśni „Sevilla somos nosotros” dziś wydaje się bardziej adekwatna w odniesieniu do Los Beticos.
* * *
Z perspektywy czasu, interesujące wydają się słowa, które padły na konferencji prasowej po meczu Betisu z Barceloną.
– Czy czuje się Pan odpowiedzialny za uczynienie tej ligi nudnej?
– Dla nas nie jest nudna.
To fragment dialogu między jednym z dziennikarzy i Ernesto Valverde. Wtedy Barcelona miała jednak jedenaście punktów przewagi nad drugim Atlético i nic nie zapowiadało tego, by ten dystans mógł się zmniejszyć. Dziś różnica stopniała do siedmiu oczek, a na horyzoncie sobotni mecz z rozpędzoną ekipą Los Colchoneros.