W tym tygodniu działo się dużo. Barcelona w minioną niedzielę rozbiła Betis, a Atleti pożegnało się na Sanchez Pizjuan z Pucharem Króla. Tematów więc nie brakuje, ale tym razem zafundujemy sobie mały powrót do przeszłości, gdy mistrzynie z Madrytu przyjechały na mecz z Betisem. Przyjrzymy się też temu, jak wygląda kobieca piłka w Hiszpanii.
Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że jeszcze na łamach Olé nie przyjrzeliśmy się dogłębnie lidze hiszpańskiej kobiet, a mecz takowych rozgrywek obejrzałem jakiś czas temu. Na listopadowe spotkanie z Realem Betis przyjechała drużyna zeszłorocznych mistrzyń, Atlético Madryt, toteż nie mogłem tego przegapić. W dodatku, jeśli się nie mylę, zbiegało się to z derbami Madrytu, dlatego – co by tu nie mówić, dwa tak wielkie wydarzenia nie mogły mi przejść koło nosa.
Real? Real nie istnieje
W encyklopedycznym skrócie, liga hiszpańska kobiet wystartowała w 1989 roku i od tamtej pory mecze w ramach tych rozgrywek odbywają się regularnie co sezon. W rankingu FIFA hiszpański futbol kobiecy piastuje trzynaste miejsce (siódme biorąc pod uwagę Europę). Niemal wszystkie czołowe kluby znane nam z LaLiga mają swoje damskie sekcje w LaLiga (od 2016 roku LaLiga Iberdrola). Drużyn w ekstraklasie jest 16, choć jak to zwykle bywa, na początku grono „ligowców” (w przypadku kobiet winno się mówić „ligówek”?) zaczęto od 9.
Nawet ścisły top wygląda podobnie – Barcelona, Atlético, Valencia, a historycznie to i Athletic z Bilbao. No ale zapytacie – top? No to gdzie ten Real? (wciąż na czwartym) Real jest właśnie jednym z tego niezbyt licznego grona, które zespołu pań (jeszcze) nie ma. Innymi podobnymi ananasami w tej materii są Getafe, Las Palmas i Celta Vigo, chociaż w przypadku Królewskich trwa ponoć badanie gruntu pod założenie takowego zespołu. Mówił o tym w październiku Florentino Peréz. „Chcemy stworzyć damską sekcję do treningu. Nie zamierzamy jednak sprowadzać do zespołu piłkarek z innych krajów, ale kobiecy futbol zasługuje na swoją drużynę, nawet jeśli będzie ona tylko na poziomie amatorskim” – stwierdził prezydent Realu Madryt.
Temat do jakiegoś stopnia starała się przeforsować nawet damska część pro-madryckiej społeczności. Fanki Realu wydały jakiś już czas temu oświadczenie, w którym wyraziły swoje zdziwienie brakiem takowego zespołu w klubie cieszącym się globalną marką. „Jestem przekonany, że prędzej czy później Real się zaangażuje w promocję kobiecej piłki” – powiedział zapytany o ten „fenomen” Javier Tebas.
Jeśli Real wystawiłby swoją drużynę, zapewne w niedalekiej przyszłości przyniosłoby to lidze spory rozgłos. Zresztą i bez takiej marki jak Los Blancos, kobiecy futbol zyskuje na popularności. Świadczy o tym m.in. fakt, że baskijski koncern energetyczny Iberdrola, jako pierwszy w historii postanowił objąć swoim patronatem ligę hiszpańską kobiet. Z tego tytułu Iberdrola płaci lidze 2 miliony € rocznie. Kokosów może i nie ma, ale przypomnijmy, że i Santander nie sypie jakąś super kasą za LaLigę (20 milionów do podziału między ekstraklasę i Ligę 1|2|3).
Bez gotówki nie jest łatwo
To tyle słowem wprowadzenia. Kameralna atmosfera, dwadzieścia osób na trybunach i poziom ligi okręgowej? Na pewno nie. Takie wyobrażenie mogliby mieć tylko ignoranci. Chociaż przed pójściem na mecz, trochę o tej lidze poczytałem, to i tak miałem nieodparte wrażenie, że będę jedną z trzydziestu osób na trybunach, a odliczając znajomych i rodziny piłkarek może jedną z pięciu osób „z przypadku”. Jakże wielkie było więc moje zdziwienie, gdy pojawiłem się pod kompleksem treningowym Betisu i ujrzałem kolejki do kasy biletowej.

Kolejki do kasy biletowej na godzinę przed meczem.
Na moje nieszczęście, tylko przy jednym okienku odbywała się sprzedaż wejściówek, dlatego kilka minut musiałem odczekać. Na tym jednak nie koniec. Nie przewidziałem, że nie będzie możliwości uregulowania płatności kartą, o czym poinformowała mnie jedna z uroczych pań tam pracujących. Kolejnych 10 minut (jeśli nie więcej) spędziłem na poszukiwaniu jakiegokolwiek bankomatu. To wciąż nie koniec. Google Maps w poszukiwaniu najbliższego banku (tak się złożyło, że wyskoczył Santander) wyprowadziło mnie na wylotówkę na Cádiz. W ostateczności udało się jednak wypłacić pieniądze (ale Santander to nie był tak czy tak) i nawet zdążyć przed pierwszym gwizdkiem.
Późniejsze wejście na stadion, choć prawdę mówiąc bardziej adekwatne będzie tutaj słowo „boisko” odbyło się płynnie. Mecz odbył się na Ciudad Deportiva Luis de Sol, czyli miejscu, gdzie prężnie działa „la fabrica verdiblanca”, jak mawiają miejscowi. To tutaj na treningi przyjeżdżają wszyscy piłkarze béticos – od najmłodszych po pierwszą drużynę. Na powierzchni ponad 5 tysięcy kilometrów kwadratowych całego kompleksu znajdują się dwie płyty z naturalną murawą, jedno z nawierzchnią sztuczną i jedna płyta „orlikowa” do gry w Fútbol-7.
Sam skrót z meczu, na którym byłem możecie zobaczyć tutaj. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę tylko, że Atleti wygrało 4:2 i utrzymało po tamtym spotkaniu fotel lidera. Sonia Bermúdez, Amanda Sampedro, Ludmila i Meseguer strzelały dla Atlético. Ekipa Betisu niemal od początku musiała gonić wynik i mimo gola na wyrównanie przed przerwą po rzucie karnym Pauli, w drugiej odsłonie na trzy trafienia Las Rojiblancas, gospodynie odpowiedziały tylko jednym, Priscilii Borjy w końcowych minutach spotkania.
Organizacyjnie trochę Stal Mielec
Bilety nie były przypisywane do miejsc, to też sądziłem, że będę mógł przebierać w miejscach rozciągających się na całą szerokość liczącej blisko półtora tysiąca miejsc trybuny. Nie będę więc ukrywał, gdy zobaczyłem, że – nie przymierzając – 70% z nich było zajętych, porządnie się zdziwiłem. Po meczu
W poszukiwaniu idealnego miejsca minąłem wiele rodzin z dziecięcymi wózkami. Największe zagęszczenie było jednak przy narożniku boiska, gdzie znajduje się przyjemna kafejka. Sam na mecz (rozpoczynał się o 16:00) pojechałem bez śniadania, więc uznałem, że im bliżej usiądę, tym lepiej – w przerwie oszczędzę sobie dodatkowego oczekiwania w kolejce po kawę i jakiegoś tosta.
No ale dobra. Zająłem miejsce i zacząłem rozglądać się wokół. Szybko spostrzegłem, że będzie wesoło. Po pierwsze dlatego, że zraszacze w dużym stopniu były skierowane na trybuny. Dzieciaki zaczęły więc skakać i biegać pod lecącą wodą, a starsi uciekali przed „deszczem”, choć tak po prawdzie schronienia nigdzie nie było, bo woda pryskała z każdej strony.

Fot. realbetisbalompie.es
Druga sprawa. Mniej więcej po środku boiska, oparta o trybunę była jedna z bramek treningowych. Płonne moje nadzieje, że przed rozpoczęciem meczu jacyś klubowi pracownicy ją przeniosą by odsłonić widok kibicom.
Sami przyznacie, trochę folklor.
Urocze były też interakcje między piłkarkami i kibicami oraz chwilowe przerwy, gdy zabrakło piłek (dwie lub trzy wyleciały ze stadionu w krótkim odstępie czasu). Wśród młodszej części publiczności największe zainteresowanie przez cały mecz wzbudzała piłkarka Atleti, Sonia Bermúdez – jedna z topowych zawodniczek w Hiszpanii, czterokrotna królowa strzelców. Dzieciaki przez cały mecz wołały ją. „Sonia, chcemy Twoją koszulkę”. Gdy za którymś razem podeszła bliżej do rozegrania rzutu z autu, odpowiedziała z uśmiechem: „nie mogę, mam tylko jedną”.