Cesarzowi trzeba oddać co cesarskie, więc dziś tylko o niedzielnym spotkaniu na Benito Villamarín, gdzie Betis razem z Valencią zgotował widowisko na miarę meczu sezonu 2017/18 w Hiszpanii.
Sewilla rowerami stoi
Jako, że do Heliopolis mam znacznie dalej niż na Ramón Sánchez Pizjuán, optymalnym rozwiązaniem było wziąć rower miejski. Dzięki temu droga zajęła mi niecałe dziesięć minut, a w międzyczasie minąłem pod hotelem zbierającą się do wyjazdu na stadion ekipę Valencii. Trochę szerzej jednak o tych rowerach, bo to, jak dla mnie, jedna z tutejszych rewelacji.

Autokar Valencii gotowy do wyjazdu spod hotelu NH Collection.
Wprawdzie Andaluzyjczycy prochu nie wymyślili wprowadzeniem w 2007 roku rowerów miejskich, ale działa to tutaj doskonale. Pewnie niemała jest w tym wszystkim rola cudownej pogody, ale przyznać trzeba, że Sewilla wiedzie prym wśród hiszpańskich miast w kontekście sieci ścieżek rowerowych, których łączna długość wynosi 160km. W samej Hiszpanii nie ma sobie pod tym względem równych, a na całym kontynencie są tylko trzy bardziej przyjazne rowerzystom miasta – Kopenhaga, Amsterdam i Utrecht. 260 stacji rozlokowanych w odległości około 300 metrów między jedną a drugą i 2600 rowerów miejskich w znaczny sposób ułatwia poruszanie się po całej aglomeracji. A to – szczególnie nocą – bywa utrudnione. Metro i nocne autobusy kursują tylko do godziny 23 w dni robocze i zaledwie do 2 w nocy w ciągu weekendu. Znacząco odbiega to od polskich standardów, gdzie praktycznie co półgodziny można złapać jakąś linię.
Ale dość już o komunikacji.
Na stadionie Betisu pojawiłem się około 1:45 godziny przed meczem. Już wtedy dało się wyczuć duże poruszenie na uliczkach sąsiadujących z Avenidą de Heliópolis, gdzie znajduje się Estadio Benito Villamarín. Ludzie ubrani w zielone koszulki przemierzali uliczki pomiędzy straganami, oferującymi opakowania ze słonecznikiem, popcornem czy tutejszymi kiełbaskami, salchichas. Już bliżej stadionu bardziej kibicowskie artykuły. Zapominalscy lub niedzielni kibice mogli się zaopatrzyć pod samym stadionem, bez potrzeby zaglądania do oficjalnego sklepiku Verdiblancos. Tam, jak wszędzie na kilka godzin przed meczem – panował spory chaos.
W przeciwieństwie do Sevilli FC, tutaj przy odbiorze akredytacji nikt nie zapytał mnie o dowód tożsamości. Wystarczyło podać więc imię i nazwisko i nazwę mediów, po czym można było udać się na swoje stanowisko. Gdyby więc ktoś zastanawiał się, czy można wejść na stadion, podając się za kogoś innego, teoretycznie jest to całkiem możliwe.
Pierwsze wyjście na trybuny, pierwszy rzut oka na trybuny i … zaraz, zaraz, przecież w środku to wszystko wygląda tak samo… Zamienić kolory krzesełek na czerwone i mamy Estadio Ramón Sánchez Pizjúan. Wrażenia estetyczne będą oczywiście zależeć od gustu, ale mnie jednak bardziej podoba się obiekt Sevilli FC. Szczególnie z zewnątrz robi lepsze wrażenie – widać, że cała zabudowa była niedawno odnawiana. Villamarín natomiast jest bardziej dostojny, ale także surowszy w wystroju zewnętrznym.
Rozgrzewka taktycznym zwiastunem spotkania
Będąc już na loży prasowej, wolontariusz klubu pozwolił mi wybrać sobie dowolne miejsce w strefie dziennikarzy prasowych – radiowi mają bowiem swój rząd pod budkami komentatorskimi. Nie chcąc się przesadnie wychylać, zająłem przedostatnie miejsce na loży, resztę pozostawiając lokalnym dziennikarzom. I tutaj też jedna kwestia – o ile przedstawiciele mediów radiowych pojawili się na stadionie równo z otwarciem punktu odbioru akredytacji, o tyle przeważająca większość „pismaków” weszła na stadion, nie przymierzając, jakiś kwadrans przed rozpoczęciem spotkania. Oznaczało to, że wielu z nich przegapiło rozgrzewkę. A ta – szczególnie w wydaniu podopiecznych Marcelino okazała się bardzo interesująca.

Wszystkie podania Guardado w pierwszej połowie meczu z Valencią.
W przeciwieństwie do ekipy Quique Setiéna, Valencia więcej czasu poświęciła na odświeżenie schematów gry w kontrataku, np. zgranie Zazy do tyłu i natychmiastowy wybieg na wolną pozycję. Włoch tylko w pierwszej połowie ze cztery razy zagrywał futbolówkę w ten sposób do swoich partnerów.
A Betis? Przerzuty, przerzuty i jeszcze raz przerzuty. W pierwszej odsłonie meczu najczęściej grę Verdiblancos starali się rozciągać Fabian Ruíz i Andres Guardado, ale szczególnie ten drugi miewał duże problemy z odpowiednim wyważeniem siły w swoich zagraniach. Tak czy inaczej, w obu przypadkach to właśnie te elementy w dużym stopniu definiowały sposób prowadzenia gry przez drużyny, przede wszystkim w pierwszej połowie.
Mecz rozpoczął się minutą ciszy ku pamięci zmarłego wiceprezydenta Realu Betis w latach 1989-1991, Juana Márqueza Medrano. Na dobrą sprawę nie była to jednak minuta, co mnie osobiście zawsze mocno irytuje. Odmierzenie 60 sekund, jak czynią to (coraz rzadziej) sędziowie naprawdę nikogo by nie obruszyło. No ale tak nie było. I choć tutaj delikatnie przesadzam – nie było też ciszy. Fakt, nikt na trybunach się nie wydzierał. Większość, jak sądzę, zachowała się jak zachować się należy – wstając ze swojego miejsca, by spędzić kilkadziesiąt sekund w milczeniu. W tym czasie mocno we znaki dała się wszechobecna konsumpcja słonecznika. Odgłos odgryzania łupin od pestek dobiegał z każdej strony. „Taki mamy klimat”, może niepotrzebnie się czepiam.

Łupiny słonecznika na stadionie, czyli dzień jak co dzień.
W ogóle jeśli chodzi o słonecznik, to przecież temat-rzeka w Hiszpanii. Nie jest to żadna nowość, bo spotkałem się już z tym wcześniej, ale chcę jeszcze zwrócić uwagę na jedną rzecz – tempo. Tempo, w jakim Hiszpanie pochłaniają te pestki. To nie jest tak, jak np. z popcornem w kinie czy przegryzaniem chipsów w domu podczas meczu. Widzowie wręcz pożerają nasiona słonecznika na wyścigi. Siedzący obok mnie dziennikarz z Walencji pochłaniał je z częstotliwością około jednego na sekundę. Gdy w pewnym momencie zacząłem na to zwracać uwagę, odczułem niewytłumaczalne poczucie pośpiechu.
Rozpoczęcie meczu to kolejne mocne doznanie. Hymn Verdiblancos, podobnie jak ten na Pizjúan to świetna pieśń, szczególnie, gdy jest intonowana przez cały stadion. Na ten moment trudno mi jeszcze o porównanie atmosfery na obu obiektach, zważywszy na to, że na Pizjúan, bądź co bądź, nie miałem okazji zderzyć się z meczem o większym ciężarze gatunkowym. Kibice podczas meczu z Mariborem zrobili na mnie wrażenie, ale nie ma co ukrywać, na taki odbiór wpłynęła cała otoczka Champions League. Z kolei na Betisie miałem do czynienia z jednym z hitów kolejki.
Villamarín w każdym razie jest niemniej żywiołowy. Arbiter tego spotkania, pan Sánchez Martínez z całą pewnością nie miał łatwo. Publiczność wywierała presję przy okazji każdej kontrowersyjnej decyzji – a tych nie brakowało od samego początku. Po pierwszych trzech wątpliwych spalonych zasygnalizowanych przez liniowego, do końca meczu już praktycznie każda decyzja sędziów była kwestionowana przez trybuny. Gdy później po Twitterze zaczęły krążyć zdjęcia z relacji telewizyjnych, nie było już żadnych wątpliwości, kto miał rację.
#RealBetisValencia 0-0 (22') No era fuera de juego la jugada de Sanabria. Era ocasión clara. Se libró el Valencia… #LaLiga pic.twitter.com/vEZ7qZgOg1
— ElDesmarque VCF (@ElDesmarque_VCF) October 15, 2017
Całego meczu nie ma sensu streszczać, bo kto widział końcowy wynik, na pewno nadrobił to sobie obszernym skrótem lub lekturą ostatniego Ole Directo. Z mojej strony więc jeszcze tylko kilka migawek dotyczących tego partidazo. W pierwszej kolejności należałoby wspomnieć całą masę kibiców, którzy po bramce Santiego Miny na 4:0 opuścili stadion. Rzadko zdarza się taka sytuacja, by opuszczenie meczu na kwadrans przed upływem regulaminowych 90 minut skutkowało przegapieniem pięciu goli. Warto było zostać choćby dla wybuchu euforii po trafieniu Cristiana Tello:
Ryzykanci nie piją szampana
Po zakończonym meczu, kibice Betisu podziękowali swoim ulubieńcom za doskonałą walkę. Już po stracie bramki na 3:5 większość fanów podniosła się ze swoich miejsc, by jeszcze raz z całego gardła ryknąć: Beetis! Beetis!
Interesujące słowa padły na pomeczowych konferencjach prasowych z udziałem Marcelino i Quique Setiéna. Szczęśliwy z wyniku trener Nietoperzy z zadowoleniem przyznał, że pewnie nieprędko uda się strzelić kolejny raz sześć goli na wyjeździe, a mecz zakończyć rezultatem przypominającym wynik tenisowego seta.
W zażenowanie wprawiła mnie z kolei wypowiedź Quique Setiéna, wyraźnie odnoszącego się do sposobu gry Atleti w sobotnim spotkaniu z Barceloną. – Wolę przegrać w ten sposób, niż tak jak widziałem w tej kolejce: strzelić, wycofać się, a i tak na końcu zremisować.
Cóż, przypomnę tylko, że z podobnego założenia wychodził ubóstwiany nie tak dawno przez wielu sympatyków LaLiga Paco Jémez. Do tej pory jedyne sukcesy, które obaj panowie mogliby umieścić w klubowych gablotach to nagroda miesiąca (Setién jako trener Las Palmas w 2016 roku) i zwycięstwo w siódmej Grupie Tercera División (Jémez, jako trener R. S. D. Alcalá).
* * *
Przed meczem na Twitterze napisałem, że proszę o „la zabawę” na Villamarín, ale to, co miałem przyjemność obejrzeć przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Bez bicia mogę przyznać – takiego PARTIDAZO na żywo jeszcze nie widziałem. I podejrzewam, że kolejnego szybko nie zobaczę, wszak mecz sezonu może być tylko jeden. A z drugiej strony, jeśli Quique Setién pozostanie wierny swojemu stylowi, to dlaczego by nie? Szczególnie, że tenisowe wyniki Betisu są naprawdę miłą odmianą dla osoby kibicującej Atlético.
Hasta luego!
A wiecie, że @maciekk20 to największy farciarz? Oglądał z trybun Betis-Valencia. 🙂
— Tomasz Pietrzyk (@tomek2648) October 15, 2017