“Przybyszowi z zewnątrz trudno wytłumaczyć, na czym polega wyjątkowość derbów Sewilli. Przyjechałem tutaj z północy Hiszpanii i wielu rzeczy nie rozumiem. Ta pasja zakrawa o irracjonalność” – Quique Setién.
***
Derby Sevilli FC z Realem Betis nie zaczynają się wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego na boisku. W sercach wielu mieszkańców miasta trwają bez przerwy i stanowią jeden z najważniejszych elementów ich tożsamości. Tutaj w pierwszej kolejności jest się Hiszpanem lub Hiszpanką, w drugiej Andaluzyjczykiem lub Andaluzyjką, a w trzeciej – sevillistą lub bético. To miasto oddycha futbolem jak niewiele innych na świecie. Jego prowincję zamieszkuje 1 milion 950 tysięcy osób, a wśród nich 91 tysięcy ma kartę socio, czyli status członka jednego z dwóch klubów. W przybliżeniu to co dwudziesty mieszkaniec spotkany na ulicy, a przecież nie każdy oddany kibic opłaca roczne składki.
Derby toczą się więc codziennie – na ulicach, w domach, barach i kawiarniach. Ciśnienie wzrasta, gdy przenoszą się na boisko. Po raz pierwszy odczuwam to na trzy dni przed pojedynkiem obu drużyn w lidze. Jestem na Estadio Benito Villamarín, gdzie Betis właśnie wyszarpał awans do 1/8 finału Ligi Europy po zaciętym dwumeczu z Zenitem Sankt Petersburg. To dopiero piąte takie osiągnięcie w 110-letniej historii klubu, więc radość jest ogromna. Bardzo szybko przeradza się jednak w okrzyki o zbliżających się derbach. “Sevilla es verdiblanca!” (“Sewilla jest biało-zielona”) – przekonują kibice, motywując swoich piłkarzy, by w niedzielę udowodnili to na boisku.
Czują, że sukces w derbach jest możliwy, bo Betis ma teraz jedną z najsilniejszych drużyn w swojej historii. Zajmuje trzecie miejsce w lidze hiszpańskiej i depcze po piętach zajmującej drugą pozycję Sevilli. A przecież mówimy o klubie, który ze wstydem spogląda na wypełnioną 34 trofeami gablotę sąsiada z dzielnicy Nervión. Betis ma ich tylko cztery, zaledwie trzykrotnie kończył ligowy sezon na podium. W derbach odnotował 58 zwycięstwa, Sevilla – aż 93. Presja na ogrywanie rywala zza miedzy jest zatem ogromna. Gdy niemal pół godziny po zakończeniu meczu z Zenitem piłkarze Betisu wracają na murawę by odbyć trening wyrównawczy, na trybunach czeka jeszcze kilka tysięcy osób. Nalegają, że w niedzielę trzeba wygrać. I przypominają, że ci z Nervión są niezbyt sympatyczni.
W pobliżu stadionu zagaduję kilku kibiców, ale nie słyszę zbyt wiele na temat właśnie zakończonego meczu. El derbi, domingo, ganar – to słowa-klucze. Już wiem, jak czuł się Denílson, który w 1998 roku wzmocnił Betis jako wielka gwiazda przychodząca z brazylijskiego São Paulo. – Kiedy wybrałem się na pierwszy spacer po mieście, co chwilę ktoś mnie zatrzymywał i mówił, że musimy wygrać z Sevillą. A derby były dopiero za trzy miesiące! Musiałem kilka razy sprawdzać terminarz, by się upewnić – wspominał.
Teraz, po meczu z Zenitem, niecierpliwość kibiców jest jednak uzasadniona. Do derbów pozostaje już tylko kilkadziesiąt godzin.
***
Pierwszy gwizdek sędziego dopiero po 16:00, ale okolice stadionu Ramón Sánchez-Pizjuán buzują już mniej więcej od południa. Buzują bąbelki w napojach spożywanych w szczelnie wypełnionych barach. Buzują emocje, gdy w towarzystwie potężnej obstawy policji na stadion dociera autokar z piłkarzami Betisu. To potencjalnie niebezpieczna mieszanka. Ponad trzystu funkcjonariuszy policji z jednostek konnej, pieszej, motocyklowej, wozów opancerzonych i powietrznej pilnuje, by nie doszło do skandalu. Tłum zachowuje się spokojnie, ale najbardziej trzeba uważać na liczące po kilkaset osób grupy ultrasów – ultralewicowych Biris Norte (Sevilla) i ciągnących w drugą skrajność Supporters Gol Sur (Betis). Po okrzykach wnioskuję, że najmniej mile widziani w dzielnicy Nervión są jednak piłkarze gości – Borja Iglesias i Andrés Guardado. To znak, że echa derbów sprzed miesiąca wciąż niosą się tu szerokim echem.
***
Wtedy, podczas styczniowego starcia 1/8 finału Pucharu Króla, skandalu nie udało się uniknąć. Na Benito Villamarín pomocnik Sevilli Joan Jordán oberwał w głowę plastikową rurką rzuconą z trybun, mecz zawieszono, a piłkarza odwieziono do szpitala. Powagę tego zdarzenia kwestionowali jednak piłkarze Betisu – ich zdaniem trener Julen Lopetegui nakazał swojemu zawodnikowi symulować, a jego rzekomym celem miało być doprowadzenie do zawieszenia gry i kontynuacji w innym terminie przy pustych trybunach. Rozgorzała ostra dyskusja z udziałem trenerów, a nawet prezesów obu klubów. Gdy Betis świętował zwycięstwo 2-1 w dokończonym następnego dnia spotkaniu, Guardado pustą butelką uderzył się w głowę i udawał, że rzuca się nieprzytomny na murawę, w czym towarzyszył mu Iglesias. To dlatego obaj są teraz na cenzurowanym u kibiców Sevilli. Atmosfera jest gęsta, a sportowa stawka derbów największa od dawna – w tabeli obie drużyny idą łeb w łeb, już za kilka miesięcy stolica Andaluzji po raz pierwszy może mieć dwie drużyny w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Sevilla wciąż liczy na to, że uda się dogonić w tabeli Real Madryt i powalczyć o swój pierwszy mistrzowski tytuł od 1946 roku.
***
Mimo emocji napięta do granic możliwości bańka tym razem nie pęka – ani przed stadionem, ani wtedy, gdy atmosfera święta przenosi się już na trybuny. Te są wypełnione przez 37 250 kibiców, wśród których jest także 612 fanów Betisu. Zewsząd płyną apele o pokojową rywalizację – LaLiga promuje derby pod hasłem “Compartimos la emoción” (“Współdzielimy emocje”), a film opublikowany w mediach społecznościowych Sevilli zachęca do pokazania drugiej stronie, czym jest prawdziwe “sevillismo”. Za chwilę przekonam się o tym na własnej skórze. Zasiadam nie wśród dziennikarzy, a wśród fanów gospodarzy. Już przed rozpoczęciem meczu orientuję się, że to przeżycie z pogranicza wydarzenia sportowego i koncertu rockowego, na którym głupio być biernym i nie znać śpiewanych przez cały tłum największych hitów. A tego dnia na Ramón Sánchez-Pizjuán grają top lokalnej listy przebojów. Jest chóralnie odśpiewany hymn klubu (“Himno del Centenario”), który niegdyś tak poruszył trenera Unaia Emery’ego, że ten nakazał wszystkim piłkarzom przychodzącym do klubu wykuć go na pamięć. Jest piękna kartoniada i oprawa nawiązująca do Szekspira: “Ser o no ser, Sevilla es la cuestión”. Patos i wzniosłość wylewają się ze wszystkich stron, ale wtedy do repertuaru wkracza proste i znane pod każdą szerokością geograficzną “kto nie skacze ten…”. I nie ma, że jestem postronnym widzem. Gdy tylko kibic zajmujący miejsce obok mnie widzi, że nie podskakuję w rytm taktu, przyjacielskim gestem klepie mnie po plecach. Daje mi znać, żebym się ruszył, bo przecież gdy nie skaczę, to jestem za Betisem. Z kibicowaniem w Sewilli jest jak z systemem dwupartyjnym – nie ma innego wyjścia niż opowiedzieć się za jedną ze stron.
A zatem skaczę. Skaczę i patrzę, jak na boisku Sevilla skacze po swoim przeciwniku. Niemal dosłownie, bo zawodnikom też udzielają się emocje – szybko dochodzi do pierwszego spięcia, a ostry faul Marcosa Acuñi spowoduje, że Nabil Fekir zakończy swój występ w meczu już w przerwie. Znów narastają obawy, czy derbowe napięcie nie wymknie się spod kontroli. W przeszłości takich przykładów przecież nie brakowało.
***
Do pierwszych zamieszek w trakcie derbów doszło już w drugiej dekadzie XX wieku. W meczu rozgrywanym na Estadio de Mercantil, gdzie występował wtedy Betis, fani gospodarzy wtargnęli na boisko i zaatakowali piłkarzy Sevilli. El Correo de Andalucía relacjonował, że jeden z kibiców uderzył od tyłu bramkarza rywali, a walka na całym stadionie “rozprzestrzeniła się niczym gwałtowny pożar”. Zajście miało swoje reperkusje kilka tygodni później, gdy przed decydującym starciem o tytuł Campeonato del Sur (rozgrywek, w których występowały drużyny z Andaluzji przed utworzeniem ligi hiszpańskiej) miejscowy generał Sandoval zabronił gry w piłkę wojskowym, którzy stanowili wówczas większość w zespole Betisu. Jak twierdził, mundurowi nie powinni plamić swojego wizerunku udziałem w tak barbarzyńskich wydarzeniach, jakie generuje futbol. Decyzja generała wzburzyła kibiców Betisu i tylko zwiększyła ich głębokie przekonanie o tym, że Sevilla jest klubem faworyzowanym przez władze.
Akt przemocy ze strony kibiców, kontrowersje, doszukiwanie się spisku – brzmi znajomo? Po sytuacji z Joanem Jordanem można zaryzykować stwierdzenie, że po ponad 100 latach niewiele się zmieniło.
Rywalizacja w derbach często wykraczała poza sport, dotykając kwestii społecznych i politycznych. W latach 60. Radio Moskwa w relacjach z meczów na Półwyspie Iberyjskim mówiło o “falangistowskiej Sevilli, która nadużywa swojej siły wobec proletariackiego Betisu”. Było to dosyć popularne, ale karygodne uproszczenie. Opierało się na tym, że Sevillę założyła burżuazja, a większość kibiców Betisu ideologicznie skłaniała się ku lewej stronie. W rzeczywistości w historii obu klubów znajdziemy jednak przykłady działaczy, którzy mniej lub bardziej sprzyjali reżimowi generała Francisco Franco.
Napięcie w derbach sięgnęło zenitu dopiero w czasach demokracji, na przełomie XIX i XX wieku, gdy prezesami Sevilli i Betisu byli odpowiednio José María del Nido i Manuel Luiz de Lopera. Obu łączyło więcej niż sami mogliby przyznać – byli ekscentrykami, gorliwymi katolikami, a swoich fortun dorobili się na szemranych interesach i oszustwach podatkowych, przez co obaj pod koniec swoich kadencji popadli w poważne kłopoty z prawem. Megalomania Del Nido nie znała granic – z pełnym przekonaniem głosił, że po papieżu Janie Pawle II jest najważniejszym człowiekiem w Sewilli.
Wzajemna i chętnie okazywana pogarda prezesów miała duży wpływ na to, jak pogarszały się stosunki między piłkarzami i kibicami. Na efekty nie trzeba było czekać. W 1999 roku grupka mocno nietrzeźwych zawodników Sevilli groźnie pobiła w barze kibiców Betisu, za co otrzymała sądowe wyroki w zawieszeniu. Trzy lata później jeden z fanów na Sánchez-Pizjuán próbował wtargnąć na murawę i uszkodzić bramkarza Betisu Toniego Pratsa, ale zamiast tego brutalnie zaatakował próbującego go powstrzymać ochroniarza. Najgłośniejszy incydent miał miejsce w 2007 roku na Benito Villamarín, gdy rzucona z trybun butelka z zamrożonym napojem trafiła w głowę Juande Ramosa. Trener Sevilli nieprzytomny padł na murawę i ocknął się dopiero w karetce.
Wkrótce po tym zdarzeniu nastąpił jednak nieoczekiwany reset w relacjach. W sierpniu tego samego roku, podczas ligowego meczu z Getafe, na murawie zasłabł piłkarz Sevilli Antonio Puerta. Po trzech dniach walki o życie 23-latek zmarł w szpitalu, zostawiając żonę w siódmym miesiącu ciąży. Tragedia ta wstrząsnęła całym miastem i doprowadziła do piłkarskiego pojednania, którego najgłośniejszym symbolem był uścisk Lopery i Del Nido przed kamerami telewizji. – Puerta posłał nam sygnał z Nieba. Sevilla i Real Betis są braćmi – przekonywał wzruszony prezes Betisu. Taka postawa kontrastowała z jego osobowością, a wielu – zapewnie słusznie – doszukiwało się w niej hipokryzji. Pojednanie wśród kibiców było jednak faktem – w kolejnym sezonie “Puerta” było najczęściej drukowanym nazwiskiem nie tylko na koszulkach klubu z Nervión, ale i Betisu.
***
Dziś na szczęście można skupić się na futbolu, bo z trybun lecą co najwyżej przekleństwa. A na boisku Sevilla od pierwszych minut przeważa. Odbiera Betisowi piłkę, a to piłka daje Betisowi radość z gry. Bez niej jest nerwowy, u piłkarzy gości mnożą się proste pomyłki. Pierwszy poważny błąd skutkuje rzutem karnym. Trafia Ivan Rakitić, niedługo później prowadzenie podwyższa Munir El-Haddadi. Legendarny (ale bardziej dzięki wyczynom z kieliszkiem niż z piłką) węgierski napastnik Betisu Attila Ladinsky w latach 70. mówił, że zdobycie bramki w derbach to uczucie nie do porównania z żadnym innym, że miał wrażenie jakby był “latającym potworem”. Chorwat i Marokańczyk chyba czują się podobnie, bo celebracja każdego gola trwa wyjątkowo długo. Dziś potwór ma kolor czerwony. Do przerwy zanosi się na to, że znów połknie swojego sąsiada.
W przerwie dowiaduję się, że po plecach przyjacielsko klepał mnie wcześniej Ignacio, który przyszedł na mecz ze swoją dziewczyną, Maríą. On ma 22 lata, ona 20. Są jednymi z wielu młodych ludzi, których widziałem przed meczem w okolicach stadionu. Co sprawiło, że kibicują Sevilli? Słyszę szereg argumentów: że Sevilla to klub zwycięzców, dumny ze swoich osiągnięć i wartości, a Betis to frajerzy, którzy dużo krzyczą i hałasują, ale niewiele z tego wynika. – Widziałeś co zrobił Guardado po ostatnim meczu? To jest cały Betis! – wyjaśnia mi Ignacio.
***
Młodzi lubią Sevillę, bo ta działa na ich wyobraźnię. Nie pamiętają, że od 1948 do 2006 roku nie zdobyła ani jednego trofeum i cztery razy spadała do Segunda División. Dla nich Sevilla to klub, który w ostatnich 16 latach sześć razy wygrał Ligę Europy, sięgnął po dwa Puchary Króla, Superpuchar Hiszpanii i Superpuchar Europy. Utożsamiają ją z sukcesami i geniuszem ich głównego architekta – dyrektora sportowego Monchiego, którego nowatorskim metodom skautingu piłkarzy poświęcono już kilka książkowych publikacji. Dla nich motto “Nunca se rinde” (“Nigdy się nie poddaje”) nie oznacza już tylko honorowej walki do końca, ale filozofię, dzięki której można wygrywać z najlepszymi.
Młodych przyciąga też dzielnica Nervión, nowocześniejsza od bardziej tradycyjnego Heliópolis. Tuż przy stadionie Ramón Sánchez-Pizjuán działa modne centrum handlowe, wokół jest sporo restauracji, siedziby mają tu międzynarodowe korporacje. Bliżej stąd do Europy – także dlatego, że międzynarodowe lotnisko znajduje się zaledwie kilka przystanków dalej.
Betis wciąż może liczyć na sympatię większości starszych kibiców – według danych Centro Andaluz de Prospectiva za los verdiblancos trzyma kciuki 47,5% mieszkańców Sewilli powyżej 55. roku życia (pozostali wolą Sevillę, są bezstronni lub darzą sympatią oba kluby). Wśród osób 30-55 preferencje klubowe rozkładają się po równo. Ale już w przedziale wiekowym 18-30 przewagę ma Sevilla (41,5%). To znak, że w mieście, w którym liczba kibiców obu zespołów jest zbliżona i stanowi nieustanny temat do polemiki, szala przechyla się powoli na korzyść Los Nervionenses.
***
Ignacio zapewnia, że kibicem sukcesu nie jest. Śmieje się, że prędzej zmieni partnerkę niż sympatię klubową. María kręci głową z wyrzutem. Ale gdy widzę, z jaką pasją wita powracających na murawę piłkarzy Sevilli, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że mogłaby powiedzieć to samo.
Druga połowa. Betis odzyskuje natchnienie do walki i otrząsa się z przewagi Sevilli. Nie może być inaczej, skoro na boisku pojawił się Joaquín – żywa legenda klubu, traktowana przez kibiców biało-zielonych z pietyzmem. Jego zdjęcie w barze fanów Betisu w dzielnicy Triana chroni Matka Boża Nadziei. Ale teraz Joaquín musi chronić honor Betisu na stadionie największego rywala. Śrubuje swój własny rekord derbów Sewilli – gra już w 25. takim meczu. Choć ma już 40 lat, to robi na boisku więcej niż młodsi koledzy przez całą pierwszą połowę. Napędza akcje, wygrywa dryblingi, Sevilla broni się coraz głębiej. Ale jak nie idzie to nie idzie. Aitor Ruibal strzela minimalnie obok słupka. Álex Moreno tuż przed bramką nie trafia w piłkę, a bramkarz Bono oddycha z ulgą i z wdzięcznością całuje go w głowę. Sześciuset kibiców Betisu tylko jęknęło z zawodu. Ale nie tracą rezonu i wznoszą nad głowy zielono-białe szaliki. Duma po porażce to część ich tożsamości. Wybrzmiewa nawet w klubowym motto: “viva el Betis manquepierda!” (“niech żyje Betis, choćby przegrywał!”).
***
By móc zrozumieć czym tak naprawdę jest Real Betis, należy wybrać się do dzielnicy Triana. Położona na lewym brzegu rzeki Gwadalkiwir, wyraźnie różni się od pozostałej części Sewilli. Turysta, który przechodzi do niej XIX-wiecznym mostem Izabeli II może mieć wrażenie, że nagle znalazł się w zupełnie innym mieście. Szerokie aleje ustępują miejsca wąskim uliczkom, wysokie i bogato zdobione kamienice – niższym, skromniejszym, ale równie urzekającym i kolorowym. Sewilla elegancka, dostojna i królewska zamienia się w Sewillę swojską i proletariacką.
Historia Triany sięga średniowiecza, gdy była jeszcze zupełnie osobną tkanką miejską. Jej charakter przez stulecia wykuwali ludzie pracy – rybacy, marynarze, stoczniowcy, garncarze i rzemieślnicy. Stąd na wyprawę dookoła świata wyruszała załoga pod wodzą Ferdynanda Magellana. To tutaj rozkwitał przemysł ceramiczny i produkcja najpiękniejszych w regionie azulejos. To między innymi tu narodziło się też flamenco, sztuka łącząca tradycje hiszpańskie i cygańskie – świadectwo kreatywności i wielokulturowości Triany w XVIII i XIX wieku.
Tożsamość dzielnicy jest w dużej mierze zbudowana na poczuciu krzywdy. Triana przez lata pozostawała poza Sewillą – lokowane w niej społeczności romskie i cygańskie miały zakaz wstępu za mury miasta po drugiej stronie rzeki. Znacznie później, już w XX wieku, stanowiła centrum oporu przeciwko faszyzmowi generała Franco. Dyktator za punkt honoru postawił sobie “wyczyszczenie” zabytkowej dzielnicy z mniejszości etnicznych, które wymykały się jego definicji “prawdziwej” Hiszpanii. Z jego inicjatywy w latach 60. na zachód od Triany zbudowano dzielnicę Las Tres Mil Viviendas – to tam mieli być przesiedlani oryginalni mieszkańcy zabytkowego barrio. Dziś, choć pod względem etnicznym i demograficznym Triana upodobniła się do pozostałych części miasta, to jej poczucie odrębności widać na każdym kroku. Rzeźby i tabliczki upamiętniające miejscowych matadorów i artystów można dostrzec tu co kilkadziesiąt metrów. Żadna dzielnica Sewilli nie jest tak dumna ze swojego rodowodu.
Triana odgrywa kluczową rolę w tożsamości Betisu – nie tylko dlatego, że jedna z jej reprezentacyjnych ulic nazywa się Calle Betis (“baetis” to łacińska nazwa rzeki Gwadalkiwir). Wywodziło się z niej wielu świetnych piłkarzy, osób pracujących w klubie oraz matadorów, którzy byli kibicami verdiblancos. Z Trianą związany jest też mit założycielski Betisu. Powstanie klubu w ostatecznym kształcie miało być spowodowane rozłamem w Sevilli FC, która nie chciała przyjąć w swoje szeregi przemysłowca pochodzącego z Triany. Zarządzający Sevillą lokalni właściciele ziemscy twierdzili, że futbol powinien należeć do osób o pewnym statusie społecznym, do którego nie dosięgali przemysłowcy z drugiego, “gorszego” brzegu Gwadalkiwiru. Część piłkarzy w ramach protestu stworzyła swoją własną drużynę – Betis Football Club, która w 1914 roku połączyła się z Sevilla Balompié i dała początek dzisiejszemu Realowi Betis Balompié.
Wokół tej historii krąży wiele mitów i niejasności, które do dziś stanowią punkt niezgody między Sevillą a Betisem. Kibice tych pierwszych wskazują na sprzeczne ustalenia historyków i dowodzą, że fani z Villamarín na siłę stawiają się w roli ofiar – mimo tego, że to ich klub mógł liczyć na powiązania z rodziną królewską i patronat Alfonso XIII. Nie zmienia to jednak faktu, że tożsamość verdiblancos pozostaje ściśle związana z Trianą oraz nieodległą dzielnicą robotniczą Porvenir, w której Betis występował do lat 30., tuż przed przeprowadzką do sąsiedniego Heliópolis. Kibice biało-zielonych z dumą przekonują, że Betis ma rodowód klubu z barrio – nawet jeśli nie jest na stałe związany z jedną dzielnicą, jak na przykład madryckie Rayo Vallecano.
Tę tożsamość wyraża słowo “manquepierda“, o którym urodzony w Trianie były piłkarz i późniejszy działacz Betisu Pedro Buenaventura Gil mówił w następujący sposób: – “Manquepierda” nigdy nie była formą konformizmu. To krzyk zranionego serca, krzyk gniewu – wyjaśniał w wywiadzie dla dziennika ABC. A gniew był codziennością dla kibiców Betisu – klubu, który najczęściej w Hiszpanii balansował między Primera a Segunda División, a w momencie obchodów pięćdziesięciolecia miał na swoim koncie więcej sezonów gry na drugim niż pierwszym poziomie rozgrywek. Mistrzostwo w 1935 roku, zdobycie Pucharu Króla w 1977 i 2005 – to wszystko, z czego pod względem sportowym mogą być dumni kibice verdiblancos. Podczas gdy Real Madryt zaznaczał wyższość nad innymi (“Hala Madrid“), a FC Barcelona odrębność (“Més que un club“), Betisowi pozostało podkreślanie, że nie złamie go żadna porażka.
W uproszczeniu można stwierdzić, że Sevilla przyciąga dziś trofeami i nowoczesnym wizerunkiem, a Betis kusi swojskością. Sympatię do verdiblancos przed laty zyskały również andaluzyjskie mniejsze miasteczka i wsie, gdzie klub z Heliópolis często gościł w czasach ligowych występów w Seguda i Tercera División. Także w samej Sewilli to Betis ma wciąż największy klubowy stadion i najwięcej socios (50 tysięcy, przy 41 tysięcy po stronie rywali).
Dzisiejsze czasy stanowią ważny moment w historii derbowej rywalizacji. Aspekty, w których Betis wciąż ma przewagę, wydają się być zagrożone. Sukcesy lokalnego rywala owocują strumieniem pieniędzy za występy w Lidze Mistrzów i mogą na dłuższą metę zachwiać równowagą w mieście. Sevilla coraz poważniej planuje rozbudowę swojego stadionu lub budowę całkiem nowego, który jeszcze mocniej przyciągnie nowych kibiców i bogatych sponsorów. Dlatego Betis potrzebuje wygrywać. Potrzebuje Ligi Mistrzów. I potrzebuje zwycięstw nad Sevillą, by podbudować swoje morale.
***
Betis w końcu zdobywa bramkę. Sergio Canales pięknie kopie piłkę z rzutu wolnego, bramkarz Sevilli jest bez szans. Robi to z bezczelną lekkością. Jakie to było proste – wydaje się. Więc dlaczego dopiero w 90. minucie? Czasu jest już za mało, uważni w obronie gospodarze utrzymują wynik do końca.
Ostatni gwizdek. Na ogół stonowany, analityczny trener Julen Lopetegui szaleje z radości. Widać, jak ważne jest to zwycięstwo dla niego i wszystkich sevillistas. Zaczynają się uszczypliwości. Lucas Ocampos przesyła całusy “pozdrawiającym” go kibicom Betisu. Ponad 30 tysięcy kibiców Sevilli zaczyna “znęcać się” nad fanami gości, intonując upokarzające ich przyśpiewki. Rundy honorowe piłkarzy pokazują, że nie jest to dla nich zwyczajny triumf. Rozpoczyna się wielkie święto, które trwa już daleko poza samym stadionem. Bo przecież nie każdy chętny znalazł się dziś na Sánchez-Pizjuán.
***
W Sewilli znajdziemy kilkadziesiąt barów prowadzonych przez peñas, czyli stowarzyszenia kibiców obu klubów. Być może w żadnym innym mieście na świecie turystyka piłkarsko-gastronomiczna nie ma tak bogatej oferty. Choć niektóre z lokali ograniczają się do przyjmowania wyłącznie swoich członków, to większość z nich jest otwarta dla wszystkich. To miejsca, które na ogół nie przyciągają wielu przybyszów z zagranicy, a często oferują dobrej jakości tapas w przystępnych cenach. W sieci powstają nawet przewodniki po barach peñas i recenzje ich kuchni.
Dzień przed derbami odwiedzam bar Peña Bética de Triana. Długo czekam aż za ladą zjawi się Manuel i naleje mi małą szklankę piwa. – Wybacz, przygotowujemy się na jutro – tłumaczy zdyszany. Przewiduje, że podczas meczu do małego lokalu na rogu ulicy przyjdzie nawet kilkaset osób. To zrozumiałe, skoro w niedzielę na Sánchez-Pizjuán zmieści się tylko kilkuset kibiców Betisu. Ale pełny będzie również lokal Peña Sevillista Macarena w dzielnicy Feria. Jego właściciel tłumaczy mi, że istotne są także czynniki ekonomiczne. – Wielu ludzi nie ma pieniędzy, by móc regularnie płacić składki socio lub kupić bilet na derby, więc ogląda mecz z siąsiadami w barze – twierdzi.
Bilet na przeciętny mecz ligowy Sevilli można nabyć za ok. 45 euro. Wejściówka na derby to już znacznie gorętszy towar i oznacza wydatek na poziomie minimum 90 euro. A wielu mieszkańców stolicy Andaluzji ma dziś inne priorytety. Sewilla to piąta prowincja z najwyższą stopą bezrobocia w Hiszpanii – 23,05%, nieco wyższą niż średnia dla całej Andaluzji (22,41%). Dla porównania, bezrobocie w Krakowie, mieście o porównywalnej liczbie ludności, wyniosło na początku 2022 roku niewiele powyżej 3%. Wśród 15 hiszpańskich prowincji z najniższym PKB na mieszkańca aż osiem stanowią prowincje z Andaluzji – w tym Sewilla (listę zamyka Cádiz). Listę najbiedniejszych dzielnic w dziesięciu największych miastach kraju otwierają trzy dzielnice Sewilli – Los Pajaritos, Amate i Polígono Sur. Średnia pensja mieszkańca miasta to 1 681 euro brutto, ale większość zarabia mniej.
Po kryzysie ekonomicznym w 2008 roku, zamknięciu turystyki z powodu pandemii koronawirusa, a także ze względu na obecne uwarunkowania – galopującą inflację i postępującą w Andaluzji suszę – region zmaga się z ogromnymi problemami. Dwa dni przed derbami ruch w centrum miasta sparaliżowała kilkutysięczna manifestacja rolników z całego regionu, którzy wyrażali swoje niezadowolenie wobec braku wsparcia ze strony rządu Pedro Sáncheza. Rosnące ceny i coraz gorsze warunki klimatyczne sprawiają, że Andaluzja staje się według nich miejscem trudnym do życia. W całej prowincji jest już prawie milion bezrobotnych.
Coraz liczniejsza emigracja z południa Hiszpanii sprawia, że kibiców Sevilli i Betisu przybywa w innych częściach kraju i świata. Przed derbami rozmawiam krótko z Maleną Norman, wiceprzewodniczącą Peña Sevillista de Escandinavia. – Było nas coraz więcej, najpierw porozumiewaliśmy się ze sobą na forach internetowych. W końcu, w 2009 roku, wystąpiliśmy do klubu z prośbą o stworzenie oficjalnej peñi. Nie jest nas wielu, ale stanowimy zwartą społeczność, co jakiś czas wybieramy się razem na mecze – pisze ze Sztokholmu. Władze Sevilli dbają o swoich fanów z innych części świata. Malena kilka lat temu została nawet zaproszona na uroczysty obiad przed meczem w Lidze Europy.
Peñas kibiców Sevilli i Betisu możemy spotkać także w Londynie, Edynburgu, Berlinie, Nowym Jorku czy Miami. W samej Sewilli i na całym świecie ich lokale gastronomiczne spełniają bardzo ważną funkcję spajającą lokalne społeczności. Emocje, jakie przeżywają podczas spotkań swoich ukochanych drużyn, wcale nie są mniejsze od tych panujących na stadionie.
***
Po meczu jeszcze chwilę zostaję na Sánchez-Pizjuán i w jego okolicach. Jest bezpiecznie. Widzę grupki znajomych, rodziny, a nawet pary, wśród których mieszają się klubowe sympatie. Widok zielono-białej pasiastej koszulki w dzielnicy Nervión nie budzi żadnych negatywnych reakcji.
Przechodzę przez położony niedaleko stadionu park Jardines de la Buhaira. Moją uwagę zwraca widok dwóch ojców, którzy grają w piłkę z synami. Jeden ma na sobie koszulkę Sevilli, drugi Betisu. Rozmawiają, śmieją się, cieszą wspólnie spędzonym czasem. Wydaje się, że wynik właśnie zakończonego meczu nie ma już dla nich żadnego znaczenia. Ważne jest to, że już najdalej za pół roku kolejne derby. I znów będzie okazja, by pójść razem do parku pokopać piłkę.