Getafe to klub wyjątkowy. Nie przez wysoki czy niski poziom piłkarski, nie wyróżnia go także interesująca historia upadku i odrodzenia, nie reprezentował go nigdy legendy światowego futbolu.
Fan Primera División powiedziałby: chwila, jest przecież tyle interesujących historii albo anegdot! Są Athletic, Real i Barcelona, wieczne pomniki hiszpańskiej piłki; jest przebojowe Eibar, które napisało historię swoim awansem; są urocze Rayo i Levante z zawiłymi historiami, Real Oviedo czy Deportivo Alaves, które tak boleśnie upadły – dlaczego pisać o Getafe i jakimś tam stadionie? Przecież to nudny, młody klub bez historii! Paradoksalnie, tym, co stanowi nadzwyczajność hiszpańskiej drużyny, jest jej sportowa nijakość i pozornie słaba klubowa tożsamość… Oraz wspomniany stadion. Nazwany na cześć piłkarza, który nigdy dla Getafe nie zagrał.
Jeden z młodszych klubów występujących w Primera División, mimo nieprzerwanej, dziesięcioletniej przygody w klubie, został założony w 1983 roku. Co prawda na stronie internetowej klubu z podmadryckiego miasteczka można przeczytać o nieco bardziej rozbudowanej genezie Getafe CF, wcześniej nazywanego Club Deportivo de Getafe; w grudniu 1945 roku w knajpie La Marquesina spotkało się kilku mężczyzn, którzy postanowili powołać do życia lokalny projekt piłkarski. Z wydatną pomocą ówczesnego burmistrza Getafe Juana Vergary i wstawiennictwem różnych wpływowych osobistości w lutym 1946 powstało Getafe CD – protoplasta drużyny, którą możemy dziś oglądać. W takiej też formie ekipa funkcjonowała do roku 1982.
Plac wojskowy, Kelvinator i Margaritas
Początkowo nowo utworzony klubik nie miał gdzie grać; zaczęto na terenie placu pułku artyleryjskiego, a i tam warunki nie były specjalnie sprzyjające, bo brakowało bramek. Później, za pomocą sprawnych działań ekonomicznych przeprowadzonych przez burmistrza Vergarę, piłkarze Club Deportivo przenieśli się na nowo wybudowany Stadion Miejski San Isidro i stoczyli nawet barażowy bój z Almerią o awans do Segunda Division. Awans nieudany.
Drużyną targały różnego rodzaju finansowe sztormy. W 1967 roku konieczne było nawet pozyskanie sponsora tytularnego w postaci producenta lodówek i CD Getafe zmieniło się w Club Getafe Kelvinator – ekipa nadal swobodnie dryfowała po trzecioligowych morzach, a później nawet czwartoligowych, bo RFEF – hiszpańska federacja piłkarska – zreformowała ligę.
Po szybkim awansie do trzeciej ligi Club Deportivo przeniosło się na nowoczesny stadion Las Margaritas, mogący pomieścić 3 tysiące widzów, otwarty we wrześniu 1970 roku. Tak nowoczesny, skupiający coraz większą ilość fanów obiekt miał przynieść nową jakość i nowe nadzieje w funkcjonowaniu drużyny i powolnym pięciu się na coraz wyższy ligowy szczebel. Awansować do II ligi udało się dopiero w 1976 roku w kapitalnym stylu i Getafe zdołało się utrzymać. W jednej z kampanii, najlepszej w historii Club Deportivo, Las Margaritas stało się prawdziwą twierdzą, co pozwoliło piłkarzom w niebieskich koszulkach zająć najwyższą w swojej historii, dziesiątą pozycję w drugiej lidze.
Bardzo istotnym elementem rozwiązującym kwestię wątpliwej przyszłości CD Getafe była fuzja, której dokonano wspólnie z ciągle zmieniającym kształty klubem, będącym stowarzyszeniem kibiców Realu Madryt (Peña Madridista Getafe). Dziś to 1983 rok podaje się za umowną datę założenia.
Dalsze lata były ciągłym okresem piłkarskiej odysei podmadryckiego klubiku. W 1998 roku sytuacja finansowa zespołu pozwoliła na przebudowę miasteczka sportowego Las Margaritas i rozszerzenie jej o jeszcze nowocześniejszy i pojemniejszy stadion – Coliseum Alfonso Pérez.
Król strzelców
Piłkarz ten samym swoim pochodzeniem i znakomitymi osiągnięciami u szczytu kariery piłkarskiej na tyle wpisał się w DNA Getafe, że został patronem nowo wybudowanego stadionu drużyny Azulones. Niby nic dziwnego, gdyby nie to, że nigdy nie reprezentował drużyny Getafe, ani nie zagrał przeciwko niej w wyjątkowych okolicznościach ( nazwiskiem Johanna Cryuffa, mimo że nigdy nie reprezentował FC Zwolle, nazwano trybunę na stadionie holenderskiej drużyny tylko dlatego, że rozegrał na nim ostatnie spotkanie w karierze).
Alfonso, grający jako napastnik, urodził się 26 września 1972 roku – a jakże! – w Getafe, ale pierwsze kroki kariery stawiał w Madrycie i to tam zadebiutował w 1990 roku. Pierwszy sezon na Bernabeu, jak zresztą wszystkie następne, stanowił wyzwanie z uwagi na bardzo silną konkurencję na żądle. Emilio Butragueño, Hugo Sánchez czy Sebastian Losada, a później Ivan Zamorano czy młodziutki, ale utalentowany Raul. Ze względu na zanikające perspektywy na wybicie się na pierwszy plan w Madrycie napastnik odszedł do Realu Betis, do którego składu wskoczył z marszu; wszystkie 35 spotkań Alfonso rozpoczynał w wyjściowej jedenastce i przypadł do gustu trenerowi Serra Ferrerowi. Za powierzone mu zaufanie snajper Betisu odpłacił się dwunastoma ligowymi bramkami, a w drugim zrobił to z nawiązką, bo do siatki rywala trafiał aż 25 razy i został wicekrólem strzelców Primera División – dziewięcioma bramkami wyprzedził go jedynie fenomenalny Ronaldo.
Po pięciu latach spędzonych w Andaluzji Alfonso udał się do Barcelony, by piąć się jeszcze wyżej w swych piłkarskich aspiracjach. Teoretycznie to mogło się udać – solidny, ligowy napastnik wykańczający to, co serwowali Rivaldo, Xavi czy Luis Enrique po prostu wystarczał. Konkurencja również nie była liczna, bo poza Kluivertem w Barcelonie nie było napastnika z prawdziwego zdarzenia. Oczywiście rzeczywistość zweryfikowała oczekiwania Hiszpana mającego najlepsze chwile kariery za sobą. Péreza pozbyto się po dwóch sezonach, podczas których do siatki trafił jedynie dwa razy. I to mniej więcej tyle, jeśli chodzi o poważną karierę tego zawodnika. Zagrał w Realu, zagrał w Barcelonie, został wicekrólem strzelców w Betisie, reprezentował Hiszpanię.
Zupełnie poważne pytanie: czy to wystarczy, by nazwać Twoim nazwiskiem stadion drużyny, dla której nigdy nie grałeś, której nie trenowałeś i która nigdy nie była Ci bliska? Getafe nazwało „koloseum”, któremu nota bene bliżej do współczesnego stadionu MOSiR niż do koloseum (w tym sezonie średnia frekwencja przy 17-tysięcznym stadionie wynosi około 7,5 tysiąca), imieniem idola u szczytu kariery. Gdy odszedł do Barcelony i stał się transferowym niewypałem, „chlubna” nazwa pozostała. Perez nigdy nie stał się ikoną ani hiszpańskiej piłki, ani Barcelony i Realu Madryt – tylko w Betisie osiągnął umiarkowany sukces. To po prostu kolejny dobry hiszpański piłkarz, żadne złote dziecko. Ot, solidny ligowiec, w dobrej formie potrafiący zapewnić kilkanaście bramek w sezonie.
Żywym pomnikiem na stadionie w podmadryckiej mieścinie pozostanie pewnie jeszcze długo; do momentu, w którym niezbyt żyzna piłkarsko ziemia Getafe urodzi kolejnego idola. Idola, którego tak młody i ubogi w legendy klub potrzebuje, by pielęgnować nikłą tożsamość. Chyba że…
Dlaczego nie Nuevo Estadio de Las Margaritas?
Prezydent Getafe, Angel Torres, nie kryje się z sympatią do Realu Madryt. Dziwny to sternik; w planach są ciągłe przebudowy i modernizacje stadionu, mimo koszmarnie niskiego zainteresowania kibiców i brakiem pomysłu na futbol, a Getafe dysponuje przecież zupełnie przyzwoitym budżetem, porównywalnym do tego Malagi, drużyny ambitnej i ciekawej. Getafe zaś gra przypuszczalnie najnudniejszą piłkę w całej lidze. Brakuje tu topowych wzmocnień, ambitnego trenera, spójnej wizji. Jest tylko ligowy byt gdzieś pośrodku. Nijaki. Minęło jedenaście sezonów od czasu, gdy Getafe awansowało w 2004 roku na najwyższy szczebel piłki hiszpańskiej i trudno oprzeć się wrażeniu, że to najbardziej bezpłciowy klub w lidze, i że klub ten zmarnował co najmniej kilka sezonów na samo przetrwanie w niej – podczas gdy mógł się zbroić i aspirować o coś więcej.
A co by było, gdyby przebudowa stadionu imienia Alfonso przyniosła ze sobą nową nazwę? Taki zabieg świadczyłaby o tym, że klub nie stara się heroizować piłkarzy za wszelką cenę, ale ma jakieś własne historyczne tło i pielęgnuje własną tożsamość. Że chce wracać do pewnych korzeni… Do słabych, do krótkich, ale nadal do korzeni. Może to byłby tylko pierwszy krok ku uwolnieniu się od atmosfery nijakości i absurdu?
Autor: Mariusz Jaroń
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru Retro Futbol.
[Pobierz] styczniowe e-wydanie, na 84 stronach miesięcznika znajdziesz:
– wywiad z Piotrem Świerczewskim, który opowiada o czasach spędzonych w Marsylii,
– tekst o ostatnim meczu reprezentacji Polski przed II Wojną Światową,
– historię obecnego prezesa PZPN-u – Zbigniewa Bońka,
– biografię Zenona Burzawy – króla strzelców Ekstraklasy,
– historię komercjalizacji futbolu,
– opowieść o klubie FC Hollywood, który założyli amerykańscy celebryci
Jedyny w Polsce miesięcznik o historii futbolu za jedyne 1,23 zł!