
W normalnych warunkach powiedzielibyśmy, że mecz Realu z Valencią to absolutny mecz na szczycie. Ale ten sezon jest inny od pozostałych, a Królewscy i Nietoperze wcale nie muszą nam dostarczyć ogromnych emocji.
Pojawiło się słońce nad Bernabéu
Październikowe El Clásico było pierwszym, a zarazem ostatnim (przynajmniej na jakiś czas) w wykonaniu Julena Lopeteguiego. Upokorzenie na Camp Nou przelało czarę goryczy i Florentino Peréz podziękował Baskowi za współpracę. Współpracę, która się nie ułożyła. A początek był obiecujący. Przyszedł jednak mecz z Sevillą na Pizjuán i porażka 0:3. Początek fatalnej serii Królewskich, którzy przez kolejny miesiąc nie potrafili wygrać w lidze. W sumie cztery porażki i remis. W Lidze Mistrzów lepiej nie było – sensacyjna porażka z CSKA Moskwa i nieprzekonujące zwycięstwo nad Viktorią Pilzno.
Lopetegui odszedł i ruszyła karuzela nazwisk potencjalnych następców, z których ostatecznie wybrano Santiago Solariego, który jednak miał być tylko tymczasowym trenerem. Nie da się ukryć, że tym ruchem Peréz liczył na powtórkę z historii z Zinedinem Zidanem. Obaj obejmowali zespół w krytycznym momencie jako następcy hiszpańskich trenerów. Obaj to byli piłkarze Realu (choć ranga Solariego jest nieporównywalna z rangą Zidana). Obaj trenerskie szlify zbierali, jako szkoleniowcy Castilli. No i obaj wygrali w swoich debiutach na ławce trenerskiej. Na kolejne podobieństwa będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.
Pozostawienie Solariego to najlepsza decyzja, na jaką Real mógł się zdecydować. Ostatni przeciwnicy może nie byli żadnym miernikiem, ale na razie praktycznie wszystkie decyzje Solariego okazały się trafione. Nie zasłużył na inne traktowanie i nie ma sensu na siłę szukać lepszego.
— Tomasz Cwiakala (@cwiakala) November 12, 2018
Przyjście Solariego na pewno odmieniło drużynę, jeśli chodzi o wyniki, bo te w końcu przyszły. Przełamanie w lidze, pogrom Viktorii Pilzno 5:0 w LM i 4:0 z Melillą w Pucharze Króla. Solari za dotychczasowe wyniki został doceniony i przemianowany z tymczasowego na stałego trenera Realu. Jak na złość, pierwszy mecz jako “pełnoprawny” szkoleniowiec Los Blancos przegrał. Z Eibarem 0:3 i to jeszcze w fatalnym stylu. Real zrehabilitował się w Lidze Mistrzów pokonując Romę 2:0.
Batman ze związanymi rękoma
Valencia w poprzednim sezonie zachwycała. Nie było osób, które nie doceniłby pracy zespołu Marcelino. Nawiązali walkę z Barceloną, Atlético i Realem, przez cały sezon skutecznie trzymając się trójki gigantów. W bezpośrednich starciach trzykrotnie polegli z każdą z tych ekip, ale też trzykrotnie urywali im punkty.
Ostatecznie po 38. kolejce Valencia mogła cieszyć się z czwartego miejsca, gwarantującego udział w Lidze Mistrzów. Wiadomym było, że jeśli Nietoperze chcą coś osiągnąć w Europie, przy jednoczesnej rywalizacji w lidze i Pucharze Króla, kadra zespołu musi być nie tylko wzmocniona, ale i jak najmniej osłabiona. I najważniejszą chyba wiadomością dla kibiców Valencii jest fakt, że ten skład nie został naruszony. Udało się wykupić Geoffrey’a Kondogbię. Po długim czasie, już po starcie sezonu powrócił Gonçalo Guedes. Zostali Dani Parejo czy Rodrigo Moreno. Jedynym ubytkiem jest Simone Zaza, ale tu wszystko było pod kontrolą, plus w jego miejsce sprowadzono dwóch napastników o (teoretycznie) jeszcze większej renomie i umiejętnościach niż Włoch – Michy’ego Batshuayi’ego oraz Kevina Gameiro.
Zaczęto mówić o najmocniejszej kadrze Valencii od lat, jednak wraz z rozpędzaniem się sezonu, takie stwierdzenia zaczęto podważać. Dzisiejsza Valencia nie przypomina pod prawie żadnym względem tej z poprzedniej kampanii. Są wyjątkowo nieskuteczni. Jak się okazuje, duże nazwiska w ataku nie są gwarancją bramek. Ku zaskoczeniu wszystkich, najlepszym goleadorem jest Santi Mina, który w hierarchii miał być czwartym napastnikiem. Tymczasem ma on już na koncie sześć goli we wszystkich rozgrywkach. Ale i on dopiero tydzień temu strzelił pierwsze dwa gole w lidze przeciwko Rayo. Reszta mizerniej. Dalej są Batshuayi i Gameiro – po dwie bramki oraz Rodrigo z tylko jednym trafieniem. Cały zespół zaś do tej pory strzelił zaledwie jedenaście bramek. Gorszy wynik mają tylko dwie ekipy (Valladolid i Leganés), ale był moment w sezonie, i to wcale nie na samym początku, że ofensywa Los Ches była najsłabsza.
Słaba skuteczność musiała znaleźć przełożenie na wyniki, które nie były zadowalające. Można było mieć powody do optymizmu, bo Valencia nie przegrywała (jak na razie dwie porażki, na równi z Barceloną, gorzej tylko od Atlético). Problemem były remisy, których było naprawdę sporo (więcej o tym możecie przeczytać w naszym wcześniejszym tekście – TUTAJ). Zaczęło się głośno mówić, że posada Marcelino jest poważnie zagrożona.
Valencia nie ma się czego wstydzić
Na przestrzeni ostatnich pięciu sezonów spotkania Valencii z Realem budziły emocje. Przede wszystkim te starcia zawsze były gwarancją goli. Żaden z ostatnich dziesięciu meczów nie zakończył się bez gola. Z resztą, najniższa liczba bramek to trzy i trzykrotnie takim dorobkiem kończyło się spotkanie. Dwa razy widzowie byli świadkami pięciu bramek.
Lepiej w tych starciach wypadają Królewscy, ale też o dominacji nie może być mowy. Los Blancos zwyciężyli w czterech starciach – dwa razy u siebie i dwa razy na Mestalla. Valencia z kolei górą była dwukrotnie, a zwycięstwa miały miejsce na ich boisku.
Mecz odbędzie się w Madrycie, zatem normalną rzeczą jest myślenie, że tam Real dominuje. No, nie do końca. Pięć ostatnich przyjazdów Valencii do stolicy Hiszpanii zakończyło się remisami 2:2, a gdy już Królewscy wygrywali, to nie były to zwycięstwa łatwe i przyjemne. Nietoperze potrafili boleśnie kąsać, a Real trzech oczek mógł być pewny dopiero po końcowym gwizdku arbitra.
O Realu, że jest faworytem, powiemy tylko dlatego, że jest Realem. W rzeczywistości i Królewscy, i Valencia w obecnych rozgrywkach spisują się poniżej oczekiwać. Kto bardziej? Tu chyba każdy typ byłby prawidłowy.