Brazylijski mundial smakuje inaczej niż ostatnie turnieje o mistrzostwo świata nie tylko dlatego, że pada tu więcej goli, więcej jest thrillerów i więcej dramatów, ale też dlatego że po raz pierwszy od bardzo dawna nie mamy żadnego murowanego faworyta do końcowego triumfu.
Hiszpania, ze swoją tiki-taką, ze swoim Aragonesem, ze swoim del Bosque, z Xavim, Xabim i Iniestą, bardzo zaburzyła nasze postrzeganie turniejów reprezentacyjnych. Od 2008 do 2013 roku, mimo że być może nie w pełni zdawaliśmy sobie z tego sprawę, żyliśmy w świecie absolutnej dominacji. Na mundial roku 2010 i mistrzostwa Europy roku 2012 La Seleccion jechała jako faworyt tak wielki, że na dobrą sprawę można było trofea przyznać jej nie po rozegraniu finału, ale jeszcze przed startem turnieju. Akceptowaliśmy to, bo gdzieś w międzyczasie zapomnieliśmy o tym, że w przeszłości (z małymi wyjątkami) każdy taki turniej miał faworyta nie jednego, ale kilku. A tam, gdzie faworytów jest kilku, faworyta nie ma żadnego.
1/8 finału tegorocznego mundialu potwierdza tę tezę. Gdybyśmy dziesięciu futbolowych ekspertów zapytali o to, kto jest w tym momencie faworytem turnieju, otrzymalibyśmy piętnaście odpowiedzi. Znaleźliby się ludzie, którzy zgodnie z panującą obecnie modą na pływanie pod prąd i wygłaszanie sądów tylko po to, żeby ktoś mógł się z nimi nie zgodzić, do końcowego triumfu typowaliby Kostarykę albo Belgię. Inni, bardzo przywiązani do oklepanych frazesów, mówiliby o Brazylii (bo podobno cały turniej jest zrobiony tak, żeby na koniec Thiago Silva wzniósł puchar) albo o Niemcach (bo Lineker powiedział, że na koniec Niemcy zawsze wygrywają). Jeszcze inni odmawialiby wskazania faworyta, uparcie twierdząc, że od kiedy odpadło Chile, turniej nie ma sensu i trzeba go zakończyć dla dobra futbolowego świata. Niezależnie od tego, kto za kilkanaście dni będzie na Maracanie cieszył się z największego sukcesu w karierze, znajdą się ludzie kwestionujący sprawiedliwość takiego, a nie innego, rozstrzygnięcia.
Cztery lata temu za największą wadę Hiszpanów uznawało się względnie nudny futbol i strzelanie niezbyt wielu goli. Dziś każdy z ćwierćfinalistów ma wad znacznie więcej, więcej skaz, więcej problemów, więcej rzeczy, do których będzie można się przyczepić i próbować wykorzystać przeciwko im.
Brazylia nie ma napastnika, każdą piłkę gra do Neymara, a na dodatek – rzecz to zupełnie pewna – swego czasu przekupiła japońskiego sędziego.
Niemcy mają nad łóżkami zdjęcia Guardioli i podobno nie dostają obiadów po każdym meczu, w którym nie wymienią tysiąca podań. Poza tym na bokach obrony mają stoperów, w ataku pomocników, a w pomocy obrońców.
Argentyna ma Messiego, który opanował sztukę grania jednocześnie bardzo przeciętnie i bardzo dobrze, niestarania się wcale i decydowania o losach meczów oraz grania pod siebie i kreowania akcji kolegom. Strona FIFA twierdzi, że w kadrze Albicelestes jest jeszcze 22 innych graczy, ale informację tę potraktować należy podobnie do doniesień na temat pojawiania się potwora w Loch Ness. Trzeba być naiwniakiem, żeby w to uwierzyć.
Holandia na otwarcie turnieju rozniosła Hiszpanów, a potem uznała, że wystarczy tego popisywania się i kolejne mecze grała coraz słabsze. Jeśli trend się utrzyma, w ćwierćfinale będzie walkower.
Francja jest multi kulti, a to zawsze minus. Poza tym trener ma spory problem z ustaleniem nie tylko wyjściowego składu, ale też obowiązującej taktyki. Można by sądzić, że na etapie fazy pucharowej mundialu takie rzeczy będą już ustalone, ale nie.
Kolumbia to tylko James Rodiguez. Kolumbia to tak bardzo James Rodriguez, że dla całego świata znacznie ważniejszą sprawą jest to, jak wymawia się jego imię, niż jakikolwiek aspekt związany z reprezentacją jako kolektywem lub z którymś z pozostałych graczy.
Belgia miała grać dobrze, ale szybko odpaść z powodu braku doświadczenia, a gra źle i wygrywa cwaniactwem i doświadczeniem. Takich rzeczy się nie robi.
Kostaryka nie może wygrać turnieju, bo jeśli to zrobi, wszystkie futbolowe dogmaty legną w gruzach i wszystko będzie musiało być ustalone od nowa.
Tak, brazylijski mundial jest dziwny. Nikt nie zdziwi się, jeśli w półfinale będą Brazylia, Niemcy, Argentyna i Holandia, ale nikogo nie zaszokuje informacja, że żadna z tych czterech drużyn nie dotrwała do decydującego momentu turnieju. Zwycięzca mistrzostw nie będzie zwycięzcą z gatunku tych, którzy po meczu finałowym wsiadają na rydwan i objeżdżają świat, triumfalnie pokazując wszystkim swoją doskonałość. Zwycięzca wygra pewnie zasłużenie, będą poklepywania po plecach, gratulacje i reszta obowiązującego w takiej sytuacji ceremoniału, ale nie będzie dominacji na miarę Hiszpanii z ostatnich lat.
Odpowiedzi na pytanie, czy to dobrze, czy źle, każdy z nas udzielić musi sobie sam.