Kibic nie lubi prawdy ani faktów, które nie pasują do jego obrazu rzeczywistości. Kibic jest od zacierania pewnych sytuacji, od zapominania o kwestiach mogących zepsuć piękny obraz drużyny, którą wspiera. Wreszcie – przynajmniej w Polsce – kibic nie potrafi podejść racjonalnie do wyników „na gorąco” – albo jest genialnie, albo jest fatalnie. A kiedy jest fatalnie, w głównej mierze sam jest sobie winien.
Nie ma co się oszukiwać – w Polsce jesteśmy bardzo głodni sukcesów w piłce nożnej. W klubowym wydaniu należy cieszyć się z wejścia do fazy grupowej europejskich pucharów, ale lepiej zająć się reprezentacją, bo przecież to jest grupa najlepszych piłkarzy jakich mamy. Żyjemy nie tylko wynikami i meczami kadry, ale też sukcesami indywidualnymi kadrowiczów. Jesteśmy z tego dumni, bo każdy powód do dumy jest dla kibica niczym pożywienie.
Takich powodów do dumy w XXI wieku nie było zbyt wiele. Fatalny mundial 2002, Euro 2004 w domu, kolejny fatalny mundial 2006, położone eliminacje do mundiali 2010 i 2014. Kropelką nadziei w morzu kibicowskich potrzeb był zespół Beenhakkera z 2008 roku, a następnie „nasze” Euro 2012. Umówmy się – aż do 2016 roku każda wielka piłkarska impreza to było dla nas cierpienie. Azjatyckie porażki kadry w 2002, Ekwador i Niemcy (szczególnie Niemcy) w 2006, Howard Webb w 2008, Grecja i Czechy w 2012 – to są obrazki, które wszyscy pamiętamy i które nas bolą.
Mimo tych wszystkich bolesnych wspomnień, nie uczymy się na błędach. Ani razu. Ani po przegranych eliminacjach, ani po bolesnej weryfikacji umiejętności na turnieju. Nigdy. Wystarczy nam jakikolwiek sukces – czy to awans do wielkiej imprezy, czy też dobry mecz w eliminacjach – i gloryfikujemy naszych piłkarzy. Możemy obarczać winą każdego i wszystko: piłkarzy, trenera, dziennikarzy, pompowanie balonika… Nazywajmy to jak chcemy, ale ten fenomen jest obecny i będzie obecny przy następnym sukcesie tego zespołu. Tego po prostu nie da się zatrzymać, to jest w naszym DNA. Wystarczy przypomnieć, że w grupie nie widzieliśmy godnego rywala i typowaliśmy kto nam się trafi w fazie pucharowej:
Nawet nie zdążyliśmy rozstrzygnąć sporu, czy lepiej trafić na Belgię czy Anglię… #POLCOL
— Jarosław Koliński (@JareKolinski) June 24, 2018
Starałem się jak mogłem i chyba udało mi się stonować te emocje – nie miałem ŻADNYCH wymagań punktowych ani bramkowych od tego zespołu. Nie wymagałem konkretnego stylu gry, ustawienia czy nazwisk w wyjściowym składzie. Chciałem tylko poczuć dumę z tego, że pojechaliśmy na mundial, który ogląda cały świat. My tam jesteśmy, nie ma Włochów, nie ma Holendrów. Jest polska reprezentacja i, jak sama nazwa wskazuje, będą reprezentować nasz kraj. Tak, jak inni kibice, którzy wyobrażali sobie nas wychodzących z grupy, czuję wstyd. To chyba najlepsze określenie tego, czego doznali kibice wczoraj, dziś i jeszcze przez kilka dni. Wstyd przerodzi się u niektórych w złość, bo oczekiwania były zupełnie inne.
Reprezentacje Iranu, Islandii, Maroka, Egiptu czy Tunezji nie nosiły chyba takiego ciężaru oczekiwań. A przynajmniej my, jako postronni kibice, niczego wielkiego od takich zespołów nie oczekiwaliśmy. Mimo że odpadli jak my, pokazali się z zupełnie innej strony. Mieli na siebie pomysł, a jeśli nie, na boisku zostawili charakter. Mieli to coś, czego od reprezentantów się wymaga. Mieli cojones, których na próżno szukać w naszej ekipie.
Po porażce z Senegalem rozmawiałem z moim włoskim kolegą mieszkającym w Polsce. Wtedy już na piłkarzy i trenera spadła pierwsza ogromna fala krytyki. Pół żartem, pół serio powiedział: „Widzisz, dlatego my na mundial się nie pchaliśmy, skoro nie umiemy grać, żeby nie było takich sytuacji”. Teraz sam się zastanawiam, czy nie zdrowiej i nie lepiej dla wizerunku Polski byłoby oglądać 32 ekipy na mistrzostwach świata, kiedy o naszych byłoby cicho, tak jak cicho jest o Holendrach i o Włochach. Najemy się teraz wstydu, ale zaraz nam przejdzie. Przecież już za rogiem Liga Narodów.