
Fot. www.infobae.com
Rywalizację na Etihad Stadium bez cienia wątpliwości można byłoby obanerować jako finał Ligi Mistrzów, a podświadomość kibiców nie poczułaby się w żaden sposób oszukana. Manchester City miewał górnolotne momenty, choć starcie gigantów zwyciężyła ekipa z większym poczuciem stabilności.
Obywatele, mimo wielu jednostek wybitnych, przegrali przez własne słabości, a punktem zwrotnym okazało się wejście Martína Demichelisa w nogi wychodzącego na czystą pozycję Leo Messiego. Od tego momentu Barcelona z jeszcze większą swobodą realizowała założenia meczowe, doprowadzając do końcowego rezultatu 2:0, co niemal przekreśla szanse Anglików w rewanżu.
Niczym odkrywczym była przedmeczowa okładka katalońskiego Sportu — „Posesión, posesión, posesión… y gol” — choć świetnie streściła filozofię i plan Taty Martino w pierwszym spotkaniu tego niezwykle emocjonującego dwumeczu. Naprzeciw siebie stanęły przecież czołowe kluby Europy, walczące o mistrzostwo kraju w swoich silnych ligach. I w zasadzie nie można mówić, by gospodarze zawiedli, ale po prostu posiadali w swojej talii więcej mankamentów aniżeli przyjezdni z Katalonii. Pod bramką Víctora Valdésa porządnie się zakotłowało kilka razy, jednak natarcia The Citizens były falowe, zaś Barcelona stale trzymała się swojego planu. Kiedy było trzeba, bronili z niespotykaną jak na nich koncentracją i skutecznością. A kiedy mieli piłkę, słychać było jedynie odgłosy ponoć zamierzchłej już tiki-taki. Wymęczenie rywala, zmuszenie do biegania i przyspieszanie dopiero w kluczowym momencie — to była wizja sukcesu klubu z Camp Nou. I faktycznie jakbyśmy widzieli jedną z najlepszych wersji tegorocznej Barcelony. Z profesorem Piqué na czele oraz Xavim i Iniestą zupełnie jak za najlepszych meczów, żwawszymi, dokładniejszymi, mającymi świadomość wagi tego wydarzenia. Obywatele pozbawieni futbolówki przy nodze byli bezradni, a choć plan to banalny, został zainstalowany przez Gerardo wystarczająco skutecznie.
Oddać jednak trzeba Manchesterowi to co należne. Personalia posiadają godne zwycięstwa w tych rozgrywkach, bo przecież chociażby Yaya Touré jest niedoścignionym wzorem, jeżeli chodzi o pomocnika kompletnego. O ile Sergio Busquets w roli pivota nie powinien szukać sobie wzorów, o tyle w aspektach rozegrania czy ciągu na bramkę Iworyjczyk winien udzielać także jemu korepetycji. Kompany’ego w defensywie, pracusia Fernandinho czy błyskotliwego Davida Silvy nie odmówiłby żaden wysoko aspirujący klub na świecie. Swoboda El Mago w grze momentami przysłaniała blask oponentów, bo jednym zwodem potrafił odstawić trzech rywali, a następnie rzucić futbolówkę na nos do napastnika bądź wynaleźć wolną przestrzeń w newralgicznym sektorze boiska. Álvaro Negredo też robił sporo szumu, aż czasem można było się zdziwić, dlaczego akcja nie kończyła się jego celnym uderzeniem. W tym wszystkim było jednak kilka rozbieżności. Wydaje mi się, że największym strzałem w stopę było wystawienie dość bezpiecznej lewej strony przez Manuela Pellegriniego. Clichy i Kolarov nie gwarantowali aż takiej jakości w ofensywie, a grając u siebie trzeba jednak zadbać nawet nie tyle o jakąś zaliczkę bramkową, co po prostu opanowanie sytuacji. Zdecydowanie lepszym ruchem byłoby zostawienie lewego skrzydła genialnemu Davidowi Silvie, a zamiast asekuranckiej opcji dołożyć partnera w ataku Negredo. Wiele było momentów, kiedy brakowało siły przebicia i kogoś kto może odciążyć Hiszpana lub zaabsorbować uwagę jednego ze stoperów. Dwóch na jednego to trochę niesprawiedliwe, ale Inżynier Pellegrini najwidoczniej tego nie dostrzegł ani nie zdążył przewidzieć.
„Jaskinia Lwa” została zdobyta, ale zamiast drapieżnej bestii mieliśmy wyłącznie kilka głośnych ryknięć gospodarzy. Niektóre sytuacje były na styku zarówno z jednej, jak i drugiej strony, a pan Eriksson wybrał opcję sędziowania dość odległego od angielskich realiów. I w zasadzie Obywatelom można było jedynie gratulować postawy do czasu straty Navasa, w kolejnej sytuacji na granicy faulu, a następnie zabójczego podania Iniesty, któremu ułamek sekundy wystarczył na ukąszenie rywala. Leo Messi uciekł defensorom, a dramatyczną sytuację starał się ratować Martín Demichelis, wykonując fatalny w skutkach wślizg. Trafienie w nogi Argentyńczyka, rzut karny, czerwona kartka, dziękujemy. Nie chciałbym rozprawiać nad słusznością jedenastki, bo ile zdjęć oraz powtórek, tyle werdyktów. Linia pola karnego? Metr przed? Sytuacja rzeczywiście sporna, ale nie można mówić, by jakoś obrzydliwie krzywdząca gospodarzy, bo rzeczywiście wycięcie Messiego zasługiwało na odesłanie stopera na przedwczesny prysznic. Punkt zwrotny ułożył dalszy scenariusz, kiedy to Barcelona zyskała całkowitą kontrolę. Końcówka przyniosła kilka ofensywnych wyskoków Obywateli i faktycznie po uderzeniach Silvy czy Džeko wizja wyrównania chodziła za obserwatorami meczu niczym Touré za mikrymi kreatorami gry przyjezdnych. Koniec końców to konsekwentniejsza i pewniejsza siebie drużyna postawiła kropkę nad „i”, kiedy to Neymar z Alvesem zabawili się kopię akcji między Larssonem a Bellettim z Paryża.

Fot. Twitter
Czerwień, choć słuszna, to ustawiła spotkanie pod dyktando Barcelony, która tak czy tak miała więcej sportowych argumentów po swojej stronie. Manchester City robił dobre wrażenie, jednak zabrakło tych decydujących aspektów, definiujących ekipy o mentalności zwycięzcy. Porównując siłę tych dwóch ekip, to u Katalończyków więcej jest stabilizacji i równości kadrowej, a margines błędu został przez Obywateli przekroczony. Rzecz jasna, z Kunem Agüero mielibyśmy zupełnie inne zawody, ale trzeba oddać zwycięzcy to co mu należne, czyli fakty. Tata Martino przygotował drużynę bez żadnych zastrzeżeń, rozstrzygając losy dwumeczu praktycznie już na Etihad. Anglicy stoją na krawędzi przepaści i wystarczy jednym ruchem zepchnąć ich na Camp Nou. O ile zdarzało się nam psioczyć na Barcelonę w tym roku, o tyle w najważniejszych momentach dostrzegamy zmobilizowaną, poukładaną i zaprojektowaną na puchary maszynkę do wygrywania. Barcelona staje się zespołem pucharowym.