
Mistrzostwa Europy skończyły się zwycięstwem Portugalii. Dla wielu – niezasłużonym i szczęśliwym. Niektórym wydaje się, że aby odbierać złoty medal z podniesioną głową, trzeba ogrywać faworytów kilkoma golami, a najlepiej bez zająknięcia i choćby jednej chwili słabości. Cristiano miał swój upragniony festiwal, przy czym tym razem sceną nie było boisko. Czas przestawić się na myślenie o piłce klubowej. I dobrze, bo takie Euro nie rozbudziło apetytów, może jedynie co do przyszłości kadry Adama Nawałki.
Cieszy mnie sukces Portugalczyków, nie tylko dlatego, że odpadliśmy w ćwierćfinale z aktualnym mistrzem Europy. Zagrali na nosie obserwatorom i pokazali, że perspektywa siedmiu meczów na wielkim turnieju może zmienić bardzo dużo. W fazie grupowej byli uznawani za jedno z największych rozczarowań, przerosła ich grupa z Austrią, Węgrami i Islandią, którą mieli rozwalić, nawet nie oglądając się za siebie. Wróżono im szybkie pożegnanie z fazą pucharową, a to Cristiano i spółka zabrali najważniejszy puchar do domu.
Niezasłużony mistrz Europy? Brednie. Wygrał czysty pragmatyzm, wycisnęli, ile tylko się dało ze swojego potencjału, nie porywali się z motyką na słońce. Wynik ponad styl – oto recepta. Ile to razy rozpływaliśmy się nad ich możliwościami i atrakcyjną grą, po czym boleśnie Portugalia spadała na ziemię. Ten rok jest zwycięstwem rozsądnej, wyważonej gry, nawet ze wskazaniem na tendencje defensywne. Bo o ile Nani i Cristiano zagrali świetny turniej i ich nazwiska działają na wyobraźnię, to na pierwszym planie mówiłbym o Pepe, który był liderem i nakrył czapką przeciwników.
W Hiszpanii mówi się o słynnym piłkarskim cierpieniu. I w tym sezonie rzeczywiście wygrywa umiejętne cierpienie. Mistrzowie nie przebijają się przez kolejne fazy, rozstrzeliwując przeciwników. Idealizujemy potencjalnego mistrza. Wydaje nam się, że jeśli Niemcy albo Hiszpania mogą wygrać turniej, to wszystkich po drodze rozjadą bez większego wysiłku. A niemal każdy mistrz potrzebuje szczęścia, umiejętności przetrwania trudnych momentów, pokonywania momentów kryzysowych. Niemcy mieli ich w teorii najmniej, ale jeden duży – finał nie dla nich.
Nie na skróty, ale autostradą
Cztery lata temu Hiszpanie musieli przetrwać rzuty karne z Portugalią w półfinale w Doniecku – spudłował Xabi Alonso, ale zachodni sąsiedzi popełnili więcej błędów. EURO 2008? Seria jedenastek wygrana z Włochami, wcale nie musiało być tak kolorowo. Cztery lata wcześniej Grecy w ogóle sprawili sensację, a w 2000 roku Francuzi półfinał i finał rozstrzygnęli po dogrywkach.
Real Madryt i Portugalia przeszły podobną drogę do zwycięstwa w Lidze Mistrzów oraz EURO 2016. Spójrzmy na listę przeciwników, zanim dotarli do finału. Zanim Real doczłapał się do finału: Szachtar Donieck, Malmo (PSG nie ma co liczyć, bo i tak wychodzą z grupy dwie drużyny, błąd dopuszczalny), AS Roma, VfL Wolfsburg, Manchester City. Omijali największe zło wręcz zawodowo. A Portugalia? Na papierze wygląda przyjemnie: Islandia, Austria, Węgry, Chorwacja, Polska, Walia. Mieli drogę na skróty, jednak wygrali dzięki zbilansowanej, rozsądnej grze. Nie mogli udawać Hiszpanów czy Niemców, za to wykorzystali swoje atuty. Tiki-taka, choć ten zwrot jest dużym uogólnieniem, pozostaje w cieniu. Nieprzypadkowo to nie był rok Bayernu czy Barcelony, istnieje antidotum. Okazuje się, że wcale nie tak trudno znaleźć na nich sposób.
Łzy, ćmy i trener
Daleki jestem od idealizacji Cristiano Ronaldo. Nie podpiszę się pod słowami jego siostry, że łzy i cierpienie w finale można porównać z męką Jezusa. To już odlot, sufit absurdu, ale pod wpływem emocji wygaduje się różne głupoty. Nie będę też dyskutował z Ricardinho, który ćmę na twarzy CR7 uznał za wcielenie Eusebio. Jeśli wierzy w reinkarnację, w porządku. Nie zgodzę się jednak, że wygrali ten finał bez Ronaldo.
Ronaldo wczoraj po kontuzji.
Rewelka.;-))))) pic.twitter.com/l4j30y4uLa— Anna Pańczyk (@APanczyk) July 11, 2016
Liga Mistrzów, mistrzostwo Europy, mnóstwo goli – po takim sezonie nie można obronić innej decyzji niż wygranie Złotej Piłki przez Cristiano. Nie można, jeśli będziemy trzymali się wcześniejszych wytycznych. Do nagrody, która jest dla niego oczkiem w głowie, przybliżył go krytykowany i niekiedy również wyśmiewany Eder.
Jednak choć od 25. minuty nie było gwiazdora Portugalii na boisku, drużyna nie przestała czuć jego obecności. Koledzy opowiadali wzniośle o przemowach w szatni, Cristiano nieustannie przy linii bocznej dawał wskazówki, skakał, krzyczał, gestykulował. Przejął obowiązki Fernando Santosa. Jeden był stonowany, drugi buzował emocjami. Możliwe, że Ronaldo ma nawet większy autorytet niż trener, ale dał w tym turnieju coś więcej niż tylko udane zagrania i kilka bramek. Zaraził wiarą w sukces i budował pewność siebie. Na rozgrzewce motywował, by zachować koncentrację, podczas serii jedenastek przekonywał, że strzelą celnie i wygrają. I dopiął swego, choć w najważniejszym momencie brakowało go na boisku. Widać, ile to znaczy dla Cristiano. Kilka dni po finale zachwyca się tym sukcesem, wrzucając zdjęcia pucharu, chwaląc się nastrojem i pokazując szczery, spełniony uśmiech. Inni dzielą się z fanami zdjęciami z wakacji, on żyje tylko tym pucharem, który trzyma najbliżej siebie.
Fernando Santosowi również trzeba oddać, co królewskie. Jak dla mnie mowa o najlepszym trenerze turnieju, który zapanował nad pożarem z początku rozgrywek. Uczył się tej reprezentacji, ale z jaką skutecznością. odstawił zawodników z problemami fizycznymi, nauczył się, że boczni obrońcy grają zbyt ofensywnie, nawalając w obronie, znalazł partnera dla Pepe w defensywie, zaufał Renato Sanchesowi, wszystko było na granicy powodzenia i porażki, jednak jemu udawało się trafiać. Człowiek, który potrafił żartować w trudnych chwilach, pięknie mówić i zarazem przynudzać, pozbawiając piłkarzy zbędnej presji. Od mikrofonu wyrzuconego do jeziora po odbiór złotych medali. Wytrzymali presję, a to sztuka, którą potrafią właśnie najlepsi. Zasłużeni zwycięzcy.
Za czym tu tęsknić?
Skończyło się granie o mistrzostwo Europy, świeżo po turnieju zapamiętamy kilka momentów, zwłaszcza przy takich emocjach związanych z biało-czerwonymi, jednakże… czy będzie co wspominać po latach? Już teraz mam problem ze wskazaniem kilku meczów trzymających w napięciu. Ciepło wypowiem się o Włochach czy Chorwatach, ale w skali całego turnieju, ich wkład był nieznaczny. Kilka romantycznych historii z Islandią na czele, ale trudno o brak takich przy tylu debiutantach i aż 24 zespołach.
Bardziej zapamiętam wyczekiwanie na zabójczą fazę, gdzie trzeba pożegnać silny zespół. Choć z każdego meczu można wyciągnąć wiele wniosków i czekało się na nie z niecierpliwością, EURO 2016 nie porwało, nie rzuciło na kolana, nie otworzyło ust z wrażenia. Wygrały kalkulacje, widowiskowość schowano do szuflady. Dobrze, że zaczynają się okresy przygotowawcze, za kilka dni poznamy terminarz ligi hiszpańskiej, czyli zacznie się to, co tygryski lubią najbardziej. Przy tylu zmianach trenerskich i ciekawych ruchach w Hiszpanii, więcej dreszczy wywołuje u mnie La Liga. Za Euro nie potrafię tęsknić.
FACT: ?Ronaldo > Wenger…??? pic.twitter.com/NGkReQf8TS
— BenchWarmers (@BeWarmers) July 11, 2016
PS Najwięcej goli na EURO 2016 strzelili piłkarze grający na co dzień na Wyspach Brytyjskich, więc to dobry pretekst, by zacząć przepychanki o najlepszej lidze świata. Przynajmniej takie zdążyłem zauważyć już na Twitterze. Ale spokojnie, pamiętajmy, kto najlepsze reprezentacje prowadził do sukcesów – Cristiano, Bale, Griezmann. Oni znów dali koncert!