
Transfer Fernando Torresa jest wyraźnym dowodem na rozwój Atlético Madryt, na coraz lepsze wpasowywanie się w świat współczesnej piłki. Powrót Hiszpana nie jest bowiem transferem sportowym, a raczej ruchem marketingowym. I nie ma w tym niczego złego.
Nie trzeba być kibicem Atlético, by zdawać sobie sprawę, z roli, jaką odegrał Fernando Torres w dziejach klubu z Vicente Calderón. Debiutował w wieku siedemnastu lat, rok później, jako podstawowy gracz, przyczynił się do powrotu do La Liga. Kolejny rok później nosił już opaskę kapitana. Przez cztery następne lata bronił pasiastych barw klubu, będąc jego zdecydowanie najlepszym piłkarzem. Nawet jego odejście przyczyniło się do rozwoju Atlético. Pieniądze zostały zainwestowane mądrze. Siedem lat minęło od odejścia El Niño, a klubowa gablota wzbogaciła się o siedem trofeów. Akademia odżyła, finanse, chociaż ciągle w strasznym stanie, nie grożą już bankructwem klubu. Fernando odszedł, bo Atlético było dla niego za małe. Teraz wraca, choć na dobrą sprawę to on jest dla Los Colchoneros za mały.
Ze sportowego punktu widzenia powrót Torresa nie ma absolutnie, ale to absolutnie żadnego sensu. Mówimy o piłkarzu wypalonym, z minimalną wolą walki, nie grzeszącym ostatnio pracowitością. Piłkarzu od lat mierzącym się z ciągłymi atakami. O napastniku nieskutecznym, pudłującym, coraz wolniejszym i coraz słabszym. Finansowo cały układ nie jest tragiczny – Atlético płaci pensję Cerciego, Milan pensję Torresa – ale około 2,5 miliona, które ucieka z klubowej klasy madrytczyków mogłoby być wykorzystane lepiej. Za taką, lub ciut większą, sumę można byłoby wypożyczyć gracza młodszego i mającego w sobie więcej futbolu niż El Niño.
Ale błędem byłoby patrzenie w ten sposób na transfer hiszpańskiego napastnika. Atlético, jeśli chce załapać się do wyścigu superklubów, musi nie tylko mieć mocną kadrę, ale też mocną markę. Musi być rozpoznawalne na świecie i popularne. Ludzie muszą o Atleti mówić tak, jak teraz mówią o Barcelonie, Bayernie czy Chelsea. Torres, jeden z najbardziej popularnych graczy globu, w tym pomoże. Zwłaszcza, że przychodzi nie sam, ale z bagażem sentymentów.
Wraca jak syn marnotrawny, by być podopiecznym trenerów, z którymi kiedyś grał i których był kapitanem. Wraca, by się odrodzić, albo de facto zakończyć poważną karierę. Nie będzie już gwiazdą. Będzie rezerwowym, jednym z wielu. Nie będzie nosił opaski. Ale będzie na każdym plakacie reklamowym, będzie brał udział w każdej kampanii marketingowej. Sprzeda górę koszulek, przyciągnie na stadion nowych kibiców, zwiększy oglądalność spotkań drużyny. Każdy z nas czeka przecież na ten nieuchronny, zdaje się moment, gdy Torres wbiegnie na boisko jako rezerwowy i strzeli gola na wagę zwycięstwa. Pewnie nie zdarzy się to w najbliższym pucharowym Derbi Madrileño, za wcześnie na takie cuda, ale ekscytacja i oczekiwanie długo będą unosiły się w powietrzu.
Odciągnie uwagę mediów od innych spraw. Od Gabiego sprzedającego mecze, od ultrasów z Frente Atlético mordujących innych ultrasów na ulicach Madrytu, od wiecznych plotek transferowych mówiących o rychłym rozsprzedaniu drużyny. Od problemów na trybunach, zamieszania z grupami kibicowskimi. Niejasnych deklaracji prezesa. Przychodzi Torres, wracają sentymenty, nikt nie pamięta o problemach. Atlético przyjmuje zbłąkanego wychowanka. Wyciąga rękę tam, gdzie inni wymierzają kopniaki. Miłosierny Samarytanin, łaska, dobroć. Do tego informacje o tym, że Cholo o Torresa walczył od lat. Podekscytowanie Germana Burgosa, a nawet komentarze Kiko, klubowej legendy, na temat tego, że Fernando pozwoli drużynie efektywniej wykonywać ataki z kontry. Na deser plotki o noszeniu przez Torresa numeru 19, numeru Kiko, idola młodści. Historia piękna jak z bajki. Trudno byłoby wymyślić bardziej wzruszające i pełne emocjonalnych motywów opowiadanie.
To, czy intencje Atleti są naprawdę tak szczere, a wola Torresa, by powrócić na Vicente Calderón tak wielka, nie ma znaczenia. Atlético potwierdziło transfer, świat wstrzymuje oddech, czekając, co z atakującym grającym ostatnio z gracją drewnianej kłody zrobi trener słynący z cudów. Od paru dni jest to temat numer jeden w hiszpańskich mediach sportowych i pewnie pozostanie najważniejszym tematem okna transferowego.
Sprowadzenie Torresa akurat teraz to wybitny ruch marketingowy, na tej płaszczyźnie jedno z najsprytniejszych posunięć w ostatnim czasie. Atlético, klub szczycący się jednością i równością, potrzebował symbolu i symbol już ma. Z demobilu, ale ma.