Z czym kojarzy się wam Wenezuela? Upały, tropikalny klimat i tanie paliwo, prawda? Cóż, gdy pewien piłkarz Realu Madryt udał się tam, miał nadzieję, że będzie to dobrze spędzony czas; pomimo braku rodziny – pojechał w końcu z całą ekipą znajomych. Ostatnich trzech dni w Caracas nie zapomniał do końca życia. A zresztą… posłuchajcie sami.
Niedziela, 25 sierpnia 1963
Nie jestem pewien jak opisać to, co dziś się stało. Pomimo tego, że siedzę już trochę w tym zawodzie, z tym się raczej nie spotkałem. Graliśmy w Klubowych Mistrzostwach Świata z drużyną z São Paulo, czy raczej grali moi koledzy, bo mnie nadal bolały plecy po meczu z Porto. Mecz toczył się swoim rytmem, w przerwie zeszliśmy do szatni porozmawiać o taktyce, bo nie za bardzo nam ten mecz wychodził – w końcu przegraliśmy 2-1, ale nie wynik był dziś najważniejszy. Mieliśmy już zbierać się na drugą połowę, kiedy organizatorzy surowo zakazali nam wychodzić z szatni. Trochę nas to zastanowiło i w końcu ktoś dał znać co się dzieje – zza stadionu słychać było strzelaninę. Przestraszeni kibice zaczęli uciekać w przeciwnym kierunku, czyli na murawę. Kilkanaście osób zostało rannych i poturbowanych przez napór tłumu. Organizatorzy starali się jakoś opanować całą sytuację i po długich czterdziestu pięciu minutach pozwolili nam wyjść i zagrać drugą połowę meczu. Spojrzałem na Brazylijczyków – nasze miny były podobne, chociaż oni chyba na co dzień mają częściej do czynienia z przemocą. Po spotkaniu szybko wróciliśmy do hotelu Potomac. Pomimo tego, że nie grałem, byłem wykończony a na dodatek ból pleców nie dawał mi spokoju, więc krótko siedziałem z chłopakami, którzy mieli zamiar bawić się całą noc. Wróciłem do swojego pokoju nr 19. i szybko się położyłem.
Poniedziałek, 26 sierpnia 1963
Całą noc kręciłem się niespokojnie w łóżku. Duchota nie do opisania i wysoka wilgotność powietrza nie dała mi zasnąć. Do tego te cholerne plecy. Dzwoni telefon… Matko przenajświętsza, która to godzina! Spojrzałem na zegarek, szósta rano! Szósta!
– Taaaaak…? – powiedziałem zmęczonym głosem, który odpowiadał mojemu samopoczuciu.
– Recepcja. Przyszło do Pana dwóch policjantów i chcą, aby Pan pilnie zszedł na dół – zakomunikował pracownik hotelu.
Żartownisie… Siedzieli całą noc po meczu i usiłowali wykręcić mi jakiś numer, ale ten im nie ujdzie na sucho.
– Jak tak bardzo chcą mnie zobaczyć, to niech wejdą na górę – odparłem i rzuciłem słuchawką.
Ponownie starałem się zasnąć, może chociaż uda mi się zdrzemnąć…
Pukanie do drzwi. Mocno już poirytowany podchodzę w tym, w czym spałem aby otworzyć drzwi. Trzech mężczyzn w policyjnych mundurach stoi tam razem z recepcjonistą z dołu. Czego oni tu szukają…
– Jesteśmy policjantami z jednostki antynarkotykowej. Dostaliśmy polecenie aby przetransportować Pana na komisariat w celu rutynowej kontroli – zaczął jeden.
– Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? To są jakieś żarty, prawda? – szukałem jakiegoś śladu, który pozwoliłby mi odkryć, że cała ta sytuacja to słaby żart moich kolegów.
– Nie, proszę Pana. Proszę się przebrać i pojedzie Pan z nami – odpowiedział drugi z nich.
– Ja naprawdę nie mam na to czasu ani ochoty, pomyliliście się Panowie. Jestem piłkarzem, dosyć znanym zresztą, nie bawię się w żaden przemyt. Byłbym wdzięczny jeśli Panowie uprzejmie poszliby sobie i dali mi spać, miałem ciężką noc – kończąc moją mowę odwróciłem się w stronę pokoju i zamykałem za sobą drzwi, kiedy jeden z policjantów je przytrzymał.
– Jeśli nie pójdzie Pan dobrowolnie, będziemy zmuszeni pana zakuć w kajdanki, ale musi Pan przyznać że byłaby to niekomfortowa sytuacja, zarówno dla Pana jak i dla nas, proszę mi uwierzyć. To naprawdę zajmie pięć minut – powiedział jeden z nich pokazując błyszczące u pasa kajdanki.
Już ja widzę te twoje pięć minut – pomyślałem. Jednak po chwili zastanowienia i krótkiej rozmowie z José Emilio Santamaríą, który zajmował pokój obok, postanowiłem, że załatwię to tak, jak chcą. Mogłem się opierać, oczywiście, ale to by tylko przedłużyło sprawę, której już miałem dosyć. I tak już bym nie zasnął. José polecił, żebym porozmawiał o tym z kimś z zarządu, ale jak niby miałem to zrobić? Była cholerna 6:20, każdy normalny człowiek śpi o tej porze.
“Goście” zasiedli na łóżku i w tej pozycji było widać ich broń. Włożyłem na siebie białą koszulkę, białe buty i brązowe spodnie. Zabrałem torbę z rzeczami i wyszedłem z nimi z pokoju. Na dole powiedziałem recepcjoniście żeby zadzwonił do zarządu Realu i powiadomił ich o mojej sytuacji. Kiedy podawałem numer, zapisywał go również jeden z policjantów. Chwilę później miało przestać mnie to dziwić.
Wyszliśmy na zewnątrz. Caracas pomału budziło się do życia, a pomimo wczesnej pory temperatura była już nie do zniesienia. Wsiedliśmy wszyscy do samochodu, usiadłem i modliłem się o to, żeby nie zajęli mi całego dnia. Coraz mniej podobał mi się cały ten wyjazd.
– Panie Di Stéfano, nie jesteśmy z policji antynarkotykowej, jesteśmy z FALN, Zjednoczonych Sił Narodowego Wyzwolenia, a Pan właśnie został porwany. Proszę się nie bać, my nic do Pana nie mamy. Chodzi nam jedynie o rozgłos. Pana nazwisko obok nazwy naszej bojówki szybko nas rozsławi i gazety nie będą miały wyboru – będą musiały o nas pisać. Teraz zabrania im tego rząd, ale tak głośnej sprawy nie przykryją. Przytrzymamy Pana kilka godzin i wypuścimy. Naprawdę nikt nie chce Pana skrzywdzić. Przepraszamy za całą tą sytuację – po tej mowie siedzący najbliżej “policjant” zawiązał mi oczy i włożył okulary przeciwsłoneczne. Byłem w ciężkim szoku i zacząłem pocić się coraz bardziej, lecz tym razem nie z powodu wysokiej temperatury.
Przez całą drogę, a jechaliśmy dość długo, aby upewnić się, że nie śledzę drogi i nie będę jej w stanie odtworzyć, zastanawiałem się, co jest grane. “Może to jednak jest sen?” – pytałem sam siebie, choć wcale nie chciało mi się już spać. Nie tak wyobrażałem sobie porwania, o których tyle mówiono. Cała ta sytuacja była przedziwna, porywacze odnosili się do mnie z szacunkiem, przepraszając za zaistniałą sytuację! Przez głowę przeszła mi myśl, że może jednak to bardzo daleko posunięty żart kolegów. W obecnym położeniu miałem nadzieję, że tak jest. Jednak po tylu latach w zespole nie byłem w stanie wyobrazić sobie kto mógłby wpaść na taki pomysł.
Dowieźli mnie do apartamentu, posiedzieliśmy tam chwilę, następnie wsiedliśmy do innego samochodu i wyruszyliśmy w dalszą drogę – tym razem trafiłem do domku na prowincji. Tam znów nie zagrzaliśmy długo miejsca. Co za określenie, zważając na żar lejący się z nieba! W końcu zawieźli mnie do mieszkania w mieście, po odgłosach ulicznych słychać było, że jesteśmy blisko centrum.
– Proszę się rozgościć, niech się Pan czuje jak u siebie, panie Di Stéfano – przywitał mnie jeden z porywaczy. Rozwiązali mi oczy, zdjęli okulary. Usiadłem na fotelu i pogrążyłem w myślach.
– Di Stéfano wcale nie jest na policji. Został przez nas porwany – Damiánowi zaczęło się robić słabo. – Jesteśmy z FALN, Zjednoczonych Sił Narodowego Wyzwolenia, ale proszę być spokojnym. Włos mu z głowy nie spadnie i niebawem go wypuścimy. Do usłyszenia – uspokajał go głos w słuchawce.
Media zaraz zaczną węszyć, sprawa wyjdzie na jaw. Postanowił, że sam ich poinformuje i zadzwonił do prasy. Oni jednak otrzymali podobny komunikat kilka minut przed jego telefonem. Mleko rozlało się szybciej niż się tego spodziewał.
Siedząc w mieszkaniu z porywaczami starałem się przyzwyczaić do zaistniałej, chwilowej – jak mówili, sytuacji. Jak do tej pory spełniło się wszystko co obiecali, traktowali mnie z szacunkiem. W całej tej historii podobało mi się jedno – miałem, jak by na to nie spojrzeć, krótki urlop. Szczerze mówiąc nie miałem już ochoty grać w tym turnieju ani w ogóle w Wenezueli. Taki był pozytyw i przez krótką chwilę nawet się cieszyłem. Chwila rzeczywiście była krótka, bo zaraz potem pomyślałem o Sarze i dzieciakach. Jak oni na to zareagują i jak to będą przeżywać!? Jakie informacje do nich dotrą?. To były kolejne z miliona myśli, które przeszły przez moją głowę. Nazajutrz mój syn kończył 8 lat a ja zawsze, niezależnie od miejsca pobytu, wysyłałem mu telegram z życzeniami…
Przez gonitwę myśli i stałą ocenę sytuacji straciłem poczucie czasu. Chociaż w mieszkaniu nie było łóżka a jedynie sofa, położyłem się i starałem zasnąć. Wczorajsza duchota była nieporównywalnie lepszą towarzyszką do snu niż aktualna sytuacja. Pomimo tego i dzięki bezsennej poprzedniej nocy udało mi się przespać kilka godzin.
Wtorek, 27 sierpnia 1963
Wstałem rano mając nadzieję, że to wszystko mi się przyśniło. Jednak mieszkanie nie wyglądało jak mój pokój hotelowy a porywacz z karabinem nie przypominał pracownika obsługi. Całą niedzielę dla zabicia czasu grałem z tymi facetami w karty, domino, szachy, warcaby… Wszystko, byleby tylko się czymś zająć.
– Panie Di Stéfano, może i jest Pan dobrym piłkarzem, ale szachy to nie Pana gra – skwitował jeden z rywali po mojej kolejnej porażce. Przegrywałem równo we wszystko i ze wszystkimi, chociaż taki zły nie jestem. Ciężko mi było skoncentrować się i przestać myśleć o swoim położeniu.
Skoro mowa już o położeniu – mieszkanie, w którym mnie przetrzymywali musiało znajdować się w pobliżu centrum zważając na hałas dobiegający z ulicy. Nie mogłem tego jednak sprawdzić osobiście, bo gdy tylko zbliżałem się do okna, szybko mnie odciągali. Uzbrojeni bojówkarze pilnowali mnie starannie przez całą dobę.
Z dziennika telewizyjnego – pozwolili mi obejrzeć – dowiedziałem się, że szukają mnie setki policjantów a resztę chłopaków z drużyny przenieśli z hotelu do ambasady. Cieszyłem się z tego, że moja sprawa stała się głośna, bo o to chodziło tej całej grupie. Jeśli spełnią swoje obietnice, powinni mnie niedługo wypuścić. Powinni…
Ostatni szczegół, który pamiętam z tamtego dnia to radiowa relacja meczu z Porto wygranego przez nas 2-1. Według spikera chłopaki wysyłali mi pozdrowienia, solidaryzując się ze mną i życząc szybkiego powrotu do zespołu. Minął jeden dzień a poczułem się wtedy tak, jakbym ich nie widział co najmniej przez rok.
Środa, 28 sierpnia 1963
Mój syn ma dziś urodziny, a ja siedzę tu jako zakładnik – to była moja pierwsza myśl tamtego dnia. Wciąż powtarzali, że mnie wypuszczą, że to wszystko w słusznej sprawie, że nie chcieli mi sprawiać problemu… bla, bla, bla. Miałem już dość, bo w kółko słyszałem te same zdania płynące z tych samych ust, tak jakbym słuchał nagranej wypowiedzi. Choć nie miałem zbytniej ochoty, znów grałem z nimi w szachy, bo i tak nie było co robić.
Chwilę przed południem przyszedł Máximo Canales, szef ich bandy, i oznajmił, że dziś mnie wypuszczą. Nie ufałem im do tego stopnia, że nie uwierzyłem w te słowa, na które tak przecież czekałem. Zaczęły się przygotowania.
– Musimy zmienić Pana wygląd, aby nie rzucał pan się w oczy przechodniom, w końcu Pański wizerunek jest na pierwszych stronach gazet. Po pierwsze, musi się Pan przebrać.
– Ciekawe jak mam to zrobić, nie zabrałem zapasu ubrań, bo nie raczyliście mnie powiadomić, że porywacie mnie na kilka dni – odważyłem się na ironię.
– Spokojnie, wzięliśmy zapasową koszulkę, kiedy opuszczał pan pokój hotelowy – mówiąc to rzeczywiście pokazał jedną z moich koszulek. To wszystko było dokładnie zaplanowane. – Po drugie, ogolimy Pana na łyso – nikt Pana nie rozpozna – kontynuował.
– Nie ma mowy! Przecież ja już prawie nie mam włosów!
– To dla Pana i naszego bezpieczeństwa – tłumaczył.
– Nie i już. Nie zgadzam się – byłem coraz bardziej poddenerwowany całą tą sytuacją.
– Dobrze, założy Pan więc kapelusz.
Kiedy byłem już gotów, zawiązali mi oczy i zeszliśmy do samochodu. Bałem się, że wywiozą mnie poza miasto i zastrzelą jak psa. W przypływie odwagi, a być może głupoty z nerwów, powiedziałem:
– Jeśli zamierzacie do mnie strzelać dajcie mi chociaż szansę obrony i pistolet. Nie chcę umierać uciekając jak królik na polowaniu.
Odpowiedziała mi cisza. Po kilkunastu minutach jazdy rozwiązali mi oczy i wypchnęli na chodnik. Wstałem i starałem się rozpoznać położenie. Avenida del Libertador, co za zbieg okoliczności…[hiszp. wyzwoliciel, wybawca – przyp.red.]. Ambasada znajdowała się niedaleko. Dla pewności schowałem się za drzewem,odczekałem chwilę i przebiegłem do taksówki zaparkowanej po drugiej stronie ulicy.
– Proszę zawieźć mnie szybko do ambasady Hiszpanii.
– Hmm, ambasada, ambasada. Niestety, nie wiem konkretnie gdzie to jest – odpowiedział młody taksówkarz.
– Ja wiem, proszę jechać według moich wskazówek.
Dojechaliśmy na miejsce i podszedłem do bramy. Zamkniętej bramy. “Co jest?!” – pomyślałem spanikowany. Zauważyłem tabliczkę, a na niej informację “Otwarte od 10.00 do 14.00”. Spojrzałem na zegarek. Była 14:10…
– Nieee, to chyba jakiś koszmar! – krzyknąłem sam do siebie.
Stałem tam niewiadomo ile czasu, nie spuszczając palca z dzwonka. W końcu wyszła kobieta, z daleka było słychać jej narzekania na drani, którzy nie potrafią czytać i nie dają jej spokoju. Kiedy podeszła bliżej, rozpoznała mnie i zaczęła płakać i tłumaczyć się, że nikogo już ambasadzie nie ma i pilnuje jej ona z mężem. Że bardzo mnie przeprasza. Nie miałem na to czasu i jak najszybciej chciałem powiadomić o tym, że jestem już wolny.
Zadzwoniłem do hotelu – drużyna przebywała w ambasadzie tylko jedną noc – do ambasadora, do Madrytu, aby powiadomić Sarę oraz do Buenos Aires, do rodziców.

Raimundo Saporta i ucieszona żona Di Stéfano odbierają wiadomość o uwolnieniu Alfredo | Foto: Diario ABC
Na konferencji prasowej dziennikarze nie schodzili z tego tematu, choć starałem się ucinać wszelkie rozmowy na ten temat. Polityka mnie nie interesuje i nie interesowała, a tym bardziej polityka Wenezueli.
Podczas policyjnego dochodzenia nie rozpoznawałem nikogo ze zdjęć. Podałem jedynie Máximo Canalesa jako głównodowodzącego akcją i wskazałem jego zdjęcie. Pomimo tego, że z policjantami widziałem się jeszcze raz, nikogo więcej im nie podałem. Miałem dość tego wszystkiego, nie chciałem, aby mnie w to mieszali. Pragnąłem jedynie wrócić do domu. Zanim to nastąpiło, najadłem się strachu jeszcze przy dwóch okazjach. Na konferencji prasowej rozpoznałem dwóch porywaczy, którzy podawali się za dziennikarzy. Wiedzieli, że ich zauważę i rozpoznam. Domyślam się, że chcieli przez to pokazać jak łatwo dostać się do mnie nawet po takiej akcji. Moje domysły potwierdziły się następnego dnia, kiedy wsiadaliśmy już do samolotu. Jeden z ochroniarzy obecnych na płycie lotniska podszedł do mnie. Okazało się, że to też jeden z porywaczy:
– Chcemy podziękować Alfredo. Zachowałeś się dobrze – powiedział i szybko oddalił się ode mnie.
Na lotnisku Barajas zebrał się tłum. Witano mnie jak króla, lecz tym razem nie była to zasługa moich występów na boisku. Ludzie chcieli po prostu zobaczyć mnie na własne oczy, całego i zdrowego. Zauważyłem Sarę i dzieci, czekających na mnie w najbliższym miejscu. W moje serce po raz pierwszy od tych kilku dni wlało się szczęście i spokój.
– – –
Felieton nominowany do tytułu „Tekst Roku ¡Olé! 2015”. Zobacz wszystkie nominacje ►