
Zarząd Barcelony za punkt honoru postawił sobie sprawienie, by żaden jej kibic się nie nudził. Niestety, nie chodzi tu o widowiskowy styl gry drużyny, a raczej rozrywkę najniższych lotów – skandale, lewe interesy i populistyczną propagandę.
Ich bardzo wielka wina
Trudno jest być kibicem Barcelony w ostatnich latach. I nawet nie chodzi tu o wyniki. Jest trudno szczególnie dlatego, że włodarze Dumy Katalonii wycierają swoje zakłamane gęby hasłem „mes qué un club”, które dziś znaczy już tyle co nic. Lista grzechów głównych popełnionych podczas kadencji Rosella i Bartomeu jest naprawdę długa. Wyliczankę można zacząć od brazylijskich machlojek, przejść przez potajemne układy z Boixos Nois, a na doprowadzeniu do nałożenia na klub bana transferowego skończyć. Na pierwszy rzut oka widać więc, że Barcelona to dla nich nawet nie produkt czy marka, a narzędzie do prania pieniędzy. Oczywiście oba zarządy idą w zaparte powołując się na transparentność swoich działań, lecz chyba sami w nią nie wierzą. Culés nie są jednak na tyle głupi by bezkrytycznie przyjmować to co próbuje im się włożyć do głów. Problem polega na tym, że kibice odpowiednio silnej mocy sprawczej nie mają.
Nie chodzi tu już nawet o komercjalizację klubu. Wizerunki sprzedają wszyscy, to naturalna kolej rzeczy. Bardziej uwłaczające jest jednak to, jak bardzo nie szanuje się osób związanych z klubem. O ile Johan Cruyff sam się do odsunięcia przyczynił wygłaszając liczne nieprzychylne komentarze pod adresem zarządu, o tyle zostawienie Pete’a Mickeala i Erica Abidala na lodzie zakrawa o kompletny upadek moralny włodarzy Blaugrany. A przecież można też podważyć kompetencje innych pracowników klubu, szczególnie Zubizarrety. Niech ogólnym obrazem jego profesjonalizmu będzie sytuacja, kiedy to poinformował Jonathana dos Santosa o propozycji transferu do Tottenhamu przez aplikację mobilną WhatsApp. Można by tak zresztą wymieniać jeszcze przez kilkanaście akapitów, ale przecież nie o licytację tu chodzi.
Bezczelność i jej koszty
Bartomeu otwarcie przyznaje, że będzie starał się o reelekcję, jakby pozostawał obojętny na liczne głosy sprzeciwu. Culés manifestują niezadowolenie jawnie, jak choćby podczas prezentacji Jeremy’ego Mathieu lub celebracji rekordu Messiego – gdy na tablicy pojawiły się wizerunki prezydenta Barcelony i Zubiego cały stadion zaczął gwizdać. Podobnych przykładów dałoby się znaleźć jeszcze więcej…
Pozostanie na stanowisku na drugą kadencję jest priorytetem Bartomeu. Zaczął on nawet odbudowywać swój wizerunek. Niestety używa do tego złych narzędzi. Prezydentowi Blaugrany można zarzucić działanie propagandowe – piękne słowa, symboliczne czyny w kontrze do realiów i nastrojów wśród kibiców. Właśnie w celu ocieplenia własnego wizerunku postanowił skorzystać z otwartych drzwi jakie dano choćby Abidalowi. Francuz zakończył karierę i wkrótce mógłby objąć funkcję dyrektora szkółek piłkarskich. Z tego samego powodu zarząd zwrócił się w kierunku Puyola. Popularny Tarzan niedawno ukończył kurs, dzięki któremu zdobył uprawnienia do pełnienia funkcji dyrektora sportowego. Były kapitan zastąpiłby na tym stanowisku Zubizarretę.
Niestety, biorąc pod uwagę ogólny obraz działań zarządu na przestrzeni ostatnich lat, działania te wyglądają na czysto populistyczne. Tak samo zresztą jak domniemana chęć przedłużenia kontraktu z Neymarem do 2020 roku. Bartomeu próbuje ugłaskać potencjalnych wyborców, a niekoniecznie wznieść klub na wyższy poziom funkcjonowania. Patrząc na wyniki ankiet przeprowadzanych wśród barcelonistów, to dla niego konieczność. Jedną z nich przeprowadzono na początku listopada, tuż przed meczem z Celtą – aż 80% badanych wyraziło sprzeciw wobec obecnego zarządu, tylko 17,9% wybrałoby go na prezydenta (trzecie miejsce za Laportą z wynikiem 33,8% i Benedito 23,9%). Ponadto aż 76% kibiców wolałoby, gdyby wybory odbyły się po zakończeniu sezonu, a nie w 2016 roku, gdy skończy się obecna kadencja. Być może odrzucenie wniosku o złagodzenie bana transferowego TAS będzie odpowiednio silnym punktem zapalnym do takiego rozwiązania.
Sport: “Historyczna kara. Dni Zubizarrety są policzone, a Bartomeu słyszy bębny wzywające do wyborów” pic.twitter.com/UnFHb0lRFG
— Jakub Kręcidło (@J_Krecidlo) grudzień 30, 2014
Konsekwencje mogą jednak pójść za daleko. I może zniknięcie z mapy europejskiego topu to pewien fatalizm, wcale nie jest on wykluczony. Rok to krótki czas, lecz paradoksalnie wystarczający do poważnego pogłębienia kryzysu, przed czym Lucho i spółka powinni bronić się na wszelkie możliwe sposoby. W tym kontekście nie należy wymagać od klubu nie wiadomo jakich wyników, lecz w miarę jak najbardziej stabilnego utrzymania się w światowej czołówce. I to właśnie podtrzymanie ciągłości, a nie szlifowanie walorów estetycznych stylu czy ilość zdobytych pucharów, będzie dla Luisa Enrique prawdziwie miarodajnym wyzwaniem.Nie dziwi więc fakt, że Bartomeu próbuje się desperacko ratować, wykorzystując do tego nawet klubowe legendy. W tym wypadku prezydent będzie robił wszystko żeby odwlec termin elekcji i jak najdłużej utrzymać się na stołku.
Szach, pat!
Z drugiej strony barykady mamy Joana Laportę – idealizowanego, żeby nie powiedzieć wręcz sakralizowanego. Wszystkie błędy obecnego zarządu sprawiły, że na ten z lat 2003-2010 patrzy się przez różowe okulary. Laporta jest dla culés postacią symbolizującą wielkie sukcesy w sporcie, a przecież to najlepiej działa na kibiców. Przeciętnego Kowalskiego nie obchodzą finanse klubu, czy porozumienia z brazylijskimi konsorcjami. Dla takiego fana wspieranie drużyny zaczyna i kończy się na boisku. I to jest właśnie zgubne.
Bo skoro nawet socios opowiadają się za powrotem Laporty to znaczy, że główną alternatywą dla Bartomeu i spółki jest ktoś tylko trochę mniej destrukcyjny. Przyjmowanie za pewnik, że powrót byłego prezydenta będzie tożsamy z topową jakością sportową to absurd. Tak jakby to sam Laporta, nie Rijkaard, Guardiola, Ronaldinho, Messi, Xavi i inni, był odpowiedzialny za sukcesy Barcelony z ostatniej dekady. Nie bez powodu i jemu zostało wypowiedziane wotum nieufności w 2008 roku. Czy nikt już pamięta przypadków szpiegowania piłkarzy, układów z uzbekami? Czemu ignoruje się ówczesne, równie fatalne, działanie na rynku transferowym? Dlaczego nikt nie porusza kwestii skandali obyczajowych związanych z Laportą albo nie wypomina mu szwagra działającego w fundacji Francisco Franco. Albo raczej, czy ktokolwiek chce o tym pamiętać? Nawet i jego obietnice brzmią jak sci-fi. Szkodliwe sci-fi zresztą, bo właśnie w takim kontekście trzeba rozpatrywać chęć powierzenia Pepowi roli dyrektora sportowego, który miałby sam decydować o kształcie i sposobie dalszego budowania drużyny. Autorytaryzm w zarządzaniu klubem jeszcze nikomu nie wyszedł na dobre.
Trzeciej drogi – na ten moment – obecnie nie ma. Benedito i Masip co prawda próbują się w wojnie o stołek, choć żaden z nich nie ma odpowiedniej siły przebicia. Z prezydenturą w Barcelonie jest też inny problem – każdy wie co trzeba zrobić, by wznieść klub na wyżyny, ale nikt nie wie jak. Bo przecież cała ta walka sprowadza się głównie do wytykania sobie błędów czy pouczania, a nie metodologii. I dopóki to się nie zmieni, Barcelona będzie powoli kisiła się we własnym sosie.