
Status quo na szczycie tabeli, ekipa europejskich pucharów niemal na pewno znana, zaś w okolicach strefy spadkowej coraz gęściej — co przyniosła nam trzydziesta pierwsza seria gier?
Katusze i męki
Podobno na jednym z barcelońskich rond zawisł wczoraj baner o treści: „W Barcelonie najlepszy Espanyol!” – no cóż, nie tym razem…
Derby Katalonii zawsze były meczami trudnymi dla obu ekip. Podobny scenariusz miało również wczorajsze spotkanie – dużo walki, rwanej gry, mało zaś wirtuozerii i porywających kibiców emocji. O dziwo to Pericos stworzyli sobie więcej dogodnych sytuacji, zwłaszcza w pierwszej połowie, jednak ogromny brak skuteczności, jakim się wykazywali, ostatecznie wziął nad Papużkami górę.
Jedyną bramkę w meczu zdobył w 77. minucie Messi, z rzutu karnego wywalczonego przez Neymara. Wynik mógł być jednak wyższy, aczkolwiek dezaprobatę wobec takiego scenariusza „wyraził” Kiko Casilla. Bramkarz gospodarzy w 82. minucie nie zważając na konsekwencje, ale równocześnie ratując zespół przed utratą gola, zagrał piłkę ręką poza polem karnym, za co oczywiście otrzymał czerwony kartonik.
Barcelona mimo ciągłej jednopunktowej straty poczyniła w kierunku mistrzostwa bardzo ważny krok. Ich lokalni przeciwnicy natomiast, mimo porażki nie muszą się obawiać o swoją pozycję – zajęcie przez nich lokaty w środku tabeli jest niemalże pewne.
Szczęście decydujące
Zarówno zawodnicy Celty, jak i Sevilli zapomnieli, jak się zdobywa bramki. Obie drużyny wykreowały sobie kilka dogodnych sytuacji, jednakże nie potrafiły zamienić ich na gole.
A prób nie było mało – swoje okazje mieli m.in. Bacca, Rafinha czy Nolito. Niestety, wszyscy uderzali futbolówkę wprost w bramkarzy, nawet nie sprawiając im kłopotów przy interwencjach. Jedyna bramka padła dopiero w 87. minucie spotkania. Całą sytuację sprokurował Fazio, kiedy to walcząc o piłkę z jednym z zawodników gospodarzy zagrał futbolówkę ręką. Jedenastkę pewnie wykonał Nolito, ustalając tym samym wynik spotkania na 1:0.
Sevilla nie wykorzystała potknięcia Athletiku i nie podgoniła go w walce o Ligę Mistrzów. Celta zaś, zdobywając trzy punkty umocniła się na pozycji w środku tabeli, oddalając się od strefy spadkowej,
Filia ogrywa własny klub
Atlético ewidentnie nie zamierza odpuszczać w walce o tytuł mistrzowski. Tym razem ich ofiarą w hicie kolejki padł Athletic.
To nie był mecz z gatunku „spacerków”. Obie drużyny zostawiły na boisku mnóstwo sił, jednakże tylko jednej z nich ten wysiłek się opłacił. Nie wszystko wskazywało jednak na zwycięstwo stołecznych. Już w 5. minucie wynik meczu otworzył Muniain, lobując wychodzącego Courtoisa. Bramkarz gości był bez szans. Wyrównanie przyszło równo kwadrans później, na życzenie samego Athletiku. Iturraspe popełnił fatalny błąd – zagraną przez niego piłkę przejął Diego Costa, przebiegł kilkanaście metrów, po czym bez pardonu umieścił piłkę w siatce. Do przerwy wynik nie uległ zmianie.
Stało się to jednak po dziesięciu minutach drugiej połowy. Tym razem strzelcem okazał się Koke – pomocnik zamknął z bliskiej odległości dośrodkowanie Luisa Filipe. Do końca spotkania obie drużyny stworzyły sobie kilka dogodnych sytuacji, jednakże zawodziła ich skuteczność. Ponadto, w 85. minucie spotkania z boiska musiał zejść Laporte – Francuz otrzymał drugą żółtą kartkę za faul taktyczny na Diego Coście.
Ekipa prowadzona przez El Cholo pragnęła wygrać na San Mamés za wszelką cenę i dopięła swego. Wielka determinacja stołecznego zespołu pokazuje, że Rojiblancos będą walczyć o mistrzostwo do samego końca. Nad Athletikiem natomiast zaczynają się zbierać czarne chmury. Przewaga nad „grupą pościgową” powoli topnieje – czyżby Lwy miały przegrać walkę o Ligę Mistrzów w samej końcówce sezonu?
Zgodnie z planem
Na Estiadio Santiago Bernabéu obyło się bez niespodzianek. Królewscy na kryzys formy odpowiedzieli w znakomity sposób.
Goleadę w 15. minucie spotkania rozpoczął Cristiano Ronaldo – po podaniu Bale’a wszedł (a właściwie wbiegł) w pole karne Rayo niczym nóż w masło, po czym nie dał szans Rubénowi, uderzając po ziemi, po długim słupku. Jak można się było spodziewać, goście nie byli drużyną, która mogła zagrozić Los Blancos, wskutek czego nie doczekaliśmy się żadnej odpowiedzi z ich strony.
Prawdziwy szturm na bramkę drużyny z Vallecas rozpoczął się w drugiej połowie. Po upływie ośmiu minut na 2:0 podwyższył Carvajal – odegraną przez Ronaldo piłkę umieścił w siatce, uderzając po długim słupku. W 68. minucie było już 3:0. Z lewej strony akcję rozprowadził laureat Złotej Piłki, ta trafiła do Di Marii, którego dośrodkowanie zamknął Gareth Bale. Ten sam zawodnik umieścił futbolówkę w siatce już dwie minuty później. Samodzielnie rozpoczął, wyprowadził i zakończył zabójczą kontrę – ani obrońcy, ani bramkarz praktycznie nie mieli w tej akcji nic do powiedzenia. Dzieła zniszczenia w 78. minucie dokończył Morata, który popisał się rewelacyjnym technicznym strzałem wprost w okienko. Rubén był praktycznie bez szans.
Real postraszył Borussię przed meczem Ligi Mistrzów, jednak co najważniejsze, dzięki zwycięstwu nadal liczy się w grze o mistrzowski tytuł. Rayo natomiast wciąż nie może być pewne tego, czy zostanie na następny sezon w Primera División, czy też nie.
Walka o życie w samo południe
Niedzielny mecz o godzinie 12.00 zwykle dostaje się maluczkim La Liga. W 31. kolejce było podobnie; choć zwykle emocjonują nas starcia na szczycie tabeli to warto pamiętać, że na samym jej dnie także rozgrywa się elektryzująca i rozpaczliwa walka – o utrzymanie w Primera División. Tym razem starły się ze sobą zespoły Realu Valladolid i Almeríi, które w tej chwili znajdują się tuż nad strefą spadkową.
Sam mecz był znacznie ciekawszy niż mógłby to sugerować jego rezultat: skromne zwycięstwo Blanquivioletas po golu Manucho, który padł w już w 6. minucie. Reprezentantowi Angoli asystował przy bramce Carlos Peña, który wrzucił piłkę w pole karne, bardzo blisko bramki strzeżonej przez Estebana. Bramkarz Almeríi musiał skapitulować, jednak zdarzyło mu się to w tym spotkaniu pierwszy i ostatni raz. Portero ze świetnym skutkiem odpierał ataki Realu Valladolid, który od momentu zdobycia bramki nieustannie dążył do podwyższenia prowadzenia. Miał na to szanse jeszcze w pierwszej połowie, w szczególności po strzałach Óscara oraz Manucho, jednak doświadczony Esteban stanął na wysokości zadania i bez wątpienia w niedzielnym meczu był najlepszy zawodnikiem Almeríi. Po zmianie stron goście w końcu postanowili podjąć próby mające na celu doprowadzenie do wyrównania. Nie udało im się jednak przełamać hegemonii Blanquivioletas, którzy na własnym boisku czuli się tego dnia jak ryba w wodzie, nawet pomimo faktu, że nie potrafili przekuć przewagi w grze na kolejne bramki. Szanse Almeríi na zdobycie punktów w Valladolid pogrążył ostatecznie Marco Torsiglieri, który w 75. minucie obejrzał drugi żółty kartonik i osłabił swoją drużynę. Co ciekawe dwie żółte kartki Torsiglieriego, obie przyznane za faule, były jedynymi kartonikami, jakie arbiter tego spotkania przyznał Almeríi. Grając w osłabieniu goście nie mieli już cienia szans na odwrócenie niekorzystnego rezultatu.
Zamiana ról
Przed meczem Realu Sociedad San Sebastian z Osasuną prawdopodobnie mało kto spodziewał się wyniku 1:1. Mimo to rezultat ten i tak był dość łagodnym wymiarem kary dla podopiecznych Arrasate. Chwilami można było nawet odnieść wrażenie, że obie drużyny wzajemnie zamieniły się rolami i gdyby nie koszulki ze znanymi nam herbami, można by mieć wątpliwości, która ekipa walczy o Ligę Mistrzów, a która o utrzymanie.
Goście na El Sadar szybko otworzyli wynik – już w 7. minucie, po dograniu Veli, do bramki trafił Gonzalo Castro. Osasuna swój występ rozpoczęła tak naprawdę od 25. minuty i zrobiła to z przytupem. Oriol Riera obił poprzeczkę i w ten sposób rozpoczął festiwal niewykorzystanych szans bramkowych w wykonaniu zawodników Osasuny. W drugiej połowie Sociedad doszedł w końcu do głosu. Najpierw Martínez pozazdrościł Rierze i jego strzał także zatrzymał się na poprzeczce. Nieuchronny gol dla Osasuny padł wreszcie w 59. minucie. Torres dośrodkował na głowę Riery, który tym razem nie pomylił się i pokonał Claudio Bravo. Do ostatniego gwizdka arbitra rezultat nie uległ już zmianie, mimo że gospodarze robili, co mogli. Doliczony czas gry mógł przynieść bramkę na wagę trzech punktów dla Osasuny, jednak piłkarzom z El Sadar zabrakło szczęścia. Jeden punkt wywalczony w starciu z faworytem jak na razie nie pozwolił drużynie z Nawarry wydostać się ze strefy spadkowej.
Remis beniaminków
Zarówno Villarreal jak i Elche w zeszłym sezonie grały jeszcze w Segunda División. Jednak w tej kampanii ligowej losy obu beniaminków potoczyły się zupełnie odmiennie. Zespół Garcii Torala z przytupem wszedł w sezon i przez długi czas znajdował się nawet na czwartej lokacie w tabeli. W tej chwili Żółta Łódź Podwodna plasuje się na 7. miejscu i ma pełne prawo marzyć o grze w europejskich pucharach. Rzeczywistość Franjiverdes jest zupełnie inna. Elche jest jedną z ekip zamieszanych w walkę o utrzymanie.
W teorii Villarreal bez problemów powinien odprawić Elche z kwitkiem, jednak jak wiadomo teoria nie zawsze chodzi w parze z praktyką, zwłaszcza w pojedynkach derbowych. Podopiecznym Torala nie udało się przekuć przewagi, którą utrzymywali niemal przez cały mecz, na trzy punkty. Wynik w 31. minucie, wbrew wszelkim przewidywaniom, otworzyło Elche. W polu karnym Alberto Botíę faulował Jérémy Perbet, zaś arbiter wskazał na jedenasty metr. Damián Suárez nie pomylił się egzekwując rzut karny i Elche wyszło na prowadzenie. Villarreal zdołał doprowadzić do wyrównania dzięki trafieniu Jonathana Pereiry, który przyjął przerzut od Moia Gómeza i zaaplikował Elche bramkę do szatni strzelając w prawy dolny róg. Po zmianie stron Villarreal robił wszystko by odwrócić rezultat na swoją korzyść i zgarnąć pełną pulę punktową. Piłkarzom Elche dopisało szczęście, ponieważ im bardziej mecz zbliżał się do końca tym podopieczni Torala bliżsi byli strzelenia zwycięskiej bramki, niejednokrotnie zamykając Franjiverdes w ich własnym polu karnym. Stąd derbi Comunidad Valenciana zakończyły się ostatecznie podziałem punktów.
https://www.youtube.com/watch?v=5ydDXDgD0YU¡Getafazo!
W ostatnim podsumowaniu narzekałam na brak ambicji i bezbarwną grę ekipy Getafe. Tymczasem, w 31. kolejce, podopieczni Cosmina Contry odpowiedzieli na moje zarzuty, przy okazji inkasując trzy punkty i krzyżując szyki marzącej o grze w Europie Valencii. Choć piękną grą Getafe znów nie zabłysło to jednak skuteczność drużyny z przedmieść Madrytu tego wieczora wystarczyła by pokonać ekipę z Mestalla.
To chyba nowa świecka tradycja powstała w tej kolejce La Liga, że jeśli jakaś drużyna szybko otwiera wynik to nie wygrywa spotkania. Tym razem na własnej skórze przekonali się o tym podopieczni Pizziego. W 6. minucie, po rzucie rożnym, Vargas główką wykończył podanie Parejo i umieścił piłkę w siatce. Gospodarzy pogrążyły dwa szybkie ciosy zadane przez Getafe. W 25. minucie Guaitę pokonał Lafita, zaś dosłownie dwie minuty później wynik podwyższyła główka Cipriana Mariki. W jednej chwili Valencia niespodziewanie znalazła się w opałach, z których nieskutecznie starała się wydostać przez cały mecz. W drugiej połowie podopieczni Pizziego rozpoczęli wzmożoną ofensywę, jednak nie przyniosła ona owoców w postaci trafień. Najbliżej szczęścia byli Paco i Parejo, choć obaj jedynie obili poprzeczkę bramki Codiny. Gospodarzy dobiła ostatecznie bramka Pedro Leóna, która padła w samej końcówce spotkania. Valencia nie zdołała nawet ukończyć meczu w pełnym składzie, ponieważ tuż przed ostatnim gwizdkiem drugą żółtą kartkę otrzymał Mathieu.
Mimo wygranej Getafe oddaliło się od strefy spadkowej zaledwie na jeden punkt i jego losy bynajmniej nie są jeszcze przesądzone. Jeśli chodzi o Valencię porażka na własnym terenie prawdopodobnie oznacza koniec snu Nietoperzy o europejskich pucharach w przyszłym sezonie.
Żaby górą
Sezon 2013/14 w wykonaniu Levante przypomina sinusoidę. Ostatnio piłkarze z Ciutat de Valencia znów zanotowali kilka gorszych spotkań okraszonych mało korzystnymi wynikami. W meczu z Granadą drużyna z Walencji w końcu sięgnęła po trzy punkty; dzięki temu zwycięstwu Żaby mają już na swoim koncie 40 oczek, co sprawia, że zrównali się w tabeli z Espanyolem oraz rywalem zza miedzy, Valencią.
Mimo że Granada dłużej utrzymywała się przy piłce i wzięła na siebie ciężar prowadzenia gry to Levante było ekipą znacznie bardziej aktywną w ofensywie. Goście, w swoim stylu, opierali grę na kontratakach. Strategia Levante przyniosła owoce tuż po przerwie. Oblężenie bramki Granady, podczas którego obrońcy gospodarzy zablokowali najpierw strzał Ivanschitza, później zaś dwie próby strzeleckie Simao, zakończyło się w końcu, gdy piłka trafiła do Davida Navarro, który pokonał Roberto i umieścił piłkę w siatce Granady. Levante przypieczętowało zwycięstwo tuż przed ostatnim gwizdkiem, w 88. minucie za sprawą Pedro Lópeza. Rezerwowy ekipy z Walencji przyjął futbolówkę od Baby i technicznym strzałem ze środka pola karnego pokonał Roberto; piłka otarła się jeszcze o słupek nim ostatecznie znalazła się w bramce, zapewniając Levante zwycięstwo na wyjeździe w wymiarze 2:0.
Aktualnie Granada znajduje się zaledwie trzy pozycje niżej niż Levante, na 13. miejscu w tabeli. Mimo to, w związku z minimalnymi różnicami punktowymi pomiędzy drużynami z drugiej połowy tabeli, piłkarze Granady wciąż jeszcze nie mogą być pewni utrzymania w Primera División.
Jak przegrać wygrany mecz – nie poleca Real Betis
Niestety, mimo wszelkich wysiłków podopiecznych Gabriela Calderona szansa na to, że w przyszłym sezonie nadal będziemy oglądać Betis w tej samej klasie rozgrywkowej praktycznie już nie istnieje. Verdiblancos przegrali kolejny mecz i nadal mają zaledwie 22 punkty. Tym razem Betis uległ drużynie Bernda Schustera w derbach Andaluzji, co gorsza w kuriozalnych okolicznościach. Podczas spotkania, które mógł (i powinien) wygrać bez problemów.
Mocne rozpoczęcie meczu w wykonaniu Realu Betis zostało przypieczętowane bramką, którą w 30. minucie spotkania zdobył Lorenzo Reyes. Co prawda zawodnikowi Verdiblancos pomógł błąd Willy’ego Caballero, jednak gol Reyesa przekuł na bramkowe prowadzenie przewagę, jaką Beticos wykazywali od początku pojedynku. Podobny obraz gry utrzymywał się po przerwie – Real Betis był niezwykle aktywny w ofensywie i równie nieskuteczny. Spośród jedenastu prób strzeleckich zawodników Calderona zaledwie dwie zmierzały w światło bramki. Niewykorzystane sytuacje zemściła się na ekipie z Sewilli w 83. minucie, kiedy to rozpoczęła się tragedia gospodarzy. Nourredine Amrabat, jeden z najaktywniejszych piłkarzy Málagi, przeprowadził rajd prawym skrzydłem. Następnie przerzucił piłkę do Juanmiego, a ten bez problemów pokonał Adána, dając wyrównanie Andaluzyjczykom. O zwycięstwie Boquerones przesądził kolejny popis Marokańczyka, który w 87. minucie dograł piłkę do Sergiego Dardera, ten zaś umieścił ją pod poprzeczką bramki Betisu. Jakby dramatyzmu było w tym spotkaniu zbyt mało, minutę później Ignacio Camacho faulował w polu karnym N’Diaye. Arbiter ukarał go żółtą kartką oraz podyktował jedenastką dla Betisu. Do jej wykonania podszedł Ruben Castro, który… uderzył piłką prosto w poprzeczkę. W ten sposób, w wygranym (wydawać by się mogło) meczu, Betis ostatecznie nie zdołał wywalczyć nawet jednego punktu. Ilość sytuacji, które wykreowali sobie piłkarze Calderona, powinna im wystarczyć do pewnego pokonania Málagi, jednak nieskuteczność po raz kolejny zemściła się na dobrze grającym Betisie.
Różnica ośmiu punktów do przedostatniej w tabeli Osasuny, na siedem kolejek przed końcem sezonu, nie daje Betisowi niemal żadnej nadziei na uniknięcie spadku do Segunda.
Pozostałe skróty 31. kolejki Primera DivisiónPOMOC PRZY MATERIALE: MARIUSZ BIELSKI