
Fot. periodistadigital.com
Kolejka w środku tygodnia nie zawiodła oczekiwań kibiców ani tym bardziej nie była monotonna — dowiedzieliśmy się chociażby, że coraz dalej Valencii do Ligi Europy, tak samo jak coraz dalej Realowi Madryt do mistrzostwa. Rayo już odbiło się od dna, a ich śladem podąża Betis. I na górze, i na dole ligowego zestawienia mnóstwo niewiadomych — co wydarzyło się w 30. serii gier?
Zwycięstwo przed derbami
Espanyol, przed derbami, jakie przyjdzie mu rozegrać w najbliższej kolejce, umocnił się w górnej części ligowej tabeli. Los Pericos w niezłym stylu pokonali Málagę na La Rosaleda. Dla Katalończyków spotkanie w Andaluzji mogło być swoistym meczem na przełamanie, ponieważ w ostatnim czasie Espanyol radził sobie na wyjazdach bardzo przeciętnie.
Spotkanie ostrzej rozpoczęli gospodarze, którzy w przeciągu pierwszych kilku minut zmusili Casillę do kilkukrotnych interwencji. Espanyol tak naprawdę wszedł w mecz dopiero w 33. minucie, kiedy objął prowadzenie dzięki bramce Sergio Garcíi, któremu asystował Christian Stuani. Ta dwójka zawodników Espanyolu tego wieczora świetnie współpracowała, co przynosiło wymierne efekty dla ich drużyny. Odpowiedź Málagi na bramkę gości okazała się piorunująca: Andaluzyjczycy potrzebowali ledwie minuty by doprowadzić do wyrównania. Pablo Perézowi podawał Roque Santa Cruz i Kiko Casilla pierwszy (i ostatni) raz tego wieczora musiał pofatygować się by wyjąć piłkę z siatki. W drugiej połowie Espanyol zdecydowanie był stroną przeważającą, jednak swoją grę przypieczętował bramką dającą zwycięstwo dopiero na piętnaście minut przed końcem spotkania. Tym razem Sergio García wcieli się w rolę asystenta, dogrywając piłkę do Pizziego, który ustalił wynik na 1:2. Chwilę później, do faktu, że rezultat nie uległ już zmianie a Andaluzyjczycy polegli na własnym terenie, przyczyniła się druga żółta kartka dla Pablo Peréza. Gospodarze musieli dograć mecz w osłabieniu, co nie pomogło im w bezskutecznych dążeniach do wyrównania.
Podwinięta noga pragmatyzmu
Siła Athletiku tkwi w prostocie, ta jednak potrafi zawodzić w nieoczekiwanych momentach. Ekipa Elche podejmująca na własnym stadionie drużynę Valverde dzielnie stawiła czoła Baskom.
Samo spotkanie stało na bardzo wyrównanym poziomie, aczkolwiek w negatywnym znaczeniu tych słów. Zarówno gospodarze, jak i goście wzajemnie po prostu dopasowali się do słabego poziomu, którego najwyraźniej nie chcieli przekraczać. Dużo walki w środku pola, brak niemalże jakiejkolwiek kreatywności obu zespołów, skuteczność na opłakanym poziomie – to najlepsze podsumowanie meczu pomiędzy Elche a Athletikiem.
Na Estadio Manuel Martínez Valero kibice nie uświadczyli bramek. Wynik ten z pewnością nie zadowolił żadnej ze stron – Athletic pomógł w odrabianiu strat rywalom w walce o Ligę Mistrzów, Elche zaś, zdobywając tylko jedno oczko, nadal nie może być pewne utrzymania w Primera División.
Siedemnaście mgnień wiosny
Czy to tytuł pewnego radzieckiego serialu z lat siedemdziesiątych? Tak, jednak tym razem idealnie pasuje on także do Rayo Vallecano, bowiem dokładnie tyle – siedemnaście punktów – zdobyli piłkarze Paco Jemeza w rundzie wiosennej, w której jak na razie rozegrano zaledwie jedenaście spotkań. Siedemnaście punktów to o jeden więcej, niż wynosił punktowy dorobek piłkarzy z Vallecas w całej rundzie zimowej. Ostatnich pięć meczów Franjirrojos to cztery zwycięstwa i jeden remis. Taka postawa wywindowała Rayo na… 13 miejsce w tabeli. A jeszcze niedawno wydawało się, że utrzymanie się w Primera División jest dla Piratów nieosiągalne. Wiosna, o tak, wiosna. Dawno nie była tak piękna w Vallecas.
Trudno powiedzieć czy tak dobra postawa Rayistas w ostatnich kolejkach ma coś wspólnego z hasłami dopingującymi piłkarzy, które w tym sezonie, z wiadomych przyczyn, wyrastały jak grzyby po deszczu. Ostatnie z nich brzmi „Soy del Rayo y nome rinde” – „Jestem z Rayo i nie poddaję się”. Mecz z Osasuną wyglądał jakby Franjirrojos to właśnie hasło wzięli sobie głęboko do serca.
Mimo ładniejszej dla oka gry i przewagi Rayo na przestrzeni całego spotkania mecz sprawiał wrażenie jednego ze spotkań, które nieuchronnie zmierzają do bezbramkowego remisu. Atak gospodarzy cechowała, dość typowa dla Rayo, niedokładność i brak wykończenia. Najlepszą okazję miał w 51. minucie Joaquín Larrivey, któremu jednak także zabrakło dokładności i uderzona przez niego piłka trafiła w słupek. Do bramki trafił za to Alberto Bueno, jednak przy tej akcji odgwizdano pozycję spalono, choć jak można zobaczyć na powtórkach – niesłusznie. Wszyscy wiemy co głosi ludowe porzekadło na temat tych, którzy najpierw dają a później odbierają. Ciekawe jak ma się to do sędziów, którzy te czynności wykonują w odwrotnej kolejności? Iglesias Villanueva najwidoczniej próbował sprawdzić to doświadczalnie, ponieważ po tym jak niesłusznie nie uznał bramki Bueno, w ostatnich minutach spotkania podarował Rayo rzut karny, po dość wątpliwym faulu na José Carlosie. Jedenastkę pewnie wykorzystał Larrivey, którego strzał sprawił, że Rayo zgarnęło kolejne trzy punkty i siedemnaście mgnień wiosny w Vallecas stało się faktem.
W cieniu tragedii…
Z jednej strony – łatwo i przyjemnie. Z drugiej – ogromna personalna strata i osłabienie do końca sezonu. Barcelona, choć sprawiła, iż zawodnicy Celty w tym meczu nie mieli nic do powiedzenia, na pewno nie może być zadowolona z jego przebiegu.
Tragedia, o której mowa, to oczywiście kontuzja Victora Valdésa. Niezawodny hiszpański portero po jednej z interwencji zerwał więzadła krzyżowa i będzie pauzował przynajmniej pół roku.
Co do samego przebiegu spotkania – goście nie sprawili Dumie Katalonii prawie żadnych problemów. Już w 6. minucie padła pierwsza bramka. Akcję rozprowadził Messi, podając prostopadle do Alexisa, ten z kolei wyłożył tzw. „patelnię” Neymarowi, który to skierował futbolówkę do siatki. W 30. minucie meczu było już 2:0. Genialnym podaniem do Atomowej Pchły popisał się Iniesta – sam strzelec, zanim oddał strzał, minął jeszcze Yoela po czym z zimną krwią wpakował piłkę do bramki.
Nieco odważniej Celta atakowała w drugiej połowie, jednakże świetnie pomiędzy słupkami spisywał się Pinto. To w dużej mierze dzięki niemu Barcelona zachowała w tymże meczu czyste konto. Dzieła zniszczenia gości dokonał Neymar – przyjął długą piłkę zagraną przez Alexisa, przebiegł kilkanaście metrów po czym z zimną krwią wykończył akcję celnym strzałem.
Duma Katalonii zdobyła cenne punkty w pogoni za tytułem mistrzowskim. Tylko od samych Barcelonistów zależy czy sięgną w obecnym sezonie po tytuł mistrzowski. Jeśli chodzi o Celtę, ta z kolei, mimo porażki, nie musi się martwić. Drużyna z Vigo pewnie zmierza do zakończenia sezonu w środku tabeli.
Samotność na szczycie
Jak dobrze jest wyciągnąć się na fotelu lidera La Liga, wiedząc, że wszystkich rywali ma się w tej chwili u swoich stóp. Przynajmniej przez chwilę. To co dzieje się w tym sezonie na szczycie ligowej tabeli jest tak szalone, że żaden z trzech (chwilowych) liderów nie mógł się jak dotąd czuć w tym fotelu zbyt pewnie. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to fotel bardzo wygodny i podopieczni Cholo Simeone z pewnością nie pozwolą się z niego łatwo ściągnąć.
Niemal od początku sezonu, gdy Atléti zanotowało świetny start w lidze, wieszczono, że jest to stan nienaturalny – Atlético Madryt walczące o mistrzostwo – i że podopieczni Simeone niebawem „spuchną”. Dotrwaliśmy w ten sposób do 30. kolejki, stale słuchając wróżb wieszczących, że już za chwilę, już w kolejnym meczu, drużynie znad Manzaranes zabraknie tchu i zacznie oddalać się od hiszpańskiej Wielkiej Dwójki. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że wróżbici wieszczący koniec walki o mistrzostwo w wykonaniu Atlético po zakończeniu tego sezonu będą musieli ze wstydu chować się po kątach. I to niezależnie od tego, którą lokatę w tabeli w ostatecznym rozrachunku zajmą piłkarze Simeone. W tej chwili każda inna opcja niż walka pomiędzy Atlético, Barceloną i Realem Madryt trwająca aż do ostatniej kolejki wydaje się bardzo mało prawdopodobna.
Stawka przed meczem z Granadą była oczywista. Wygrana Barcelony w El Clasico wywindowała Atléti na fotel lidera – żeby się na nim utrzymać madrytczykom nie pozostaje nic innego jak kolekcjonować teraz po trzy punkty w każdym meczu, aż do ostatniej kolejki, w której o wszystkim przesądzi spotkanie z Barceloną – ostatnie bezpośrednie starcie w ramach Wielkiej Trójki. Tak wygląda plan idealny dla ekipy Simeone, zaś pierwszym krokiem do jego realizacji było pokonanie Granady na Vicente Calderon.
Każdy inny wynik niż zwycięstwo gospodarzy byłby zaskoczeniem, jednak Granada postawiła Atlético trudne warunki. Mecz na Calderon z pewnością mógł zawieść jakością gry. Podopieczni Simeone na bramkę rywala strzelali często, jednak skuteczność tych strzałów trudno nazwać zadowalającą – ledwie pięć z szesnastu prób zmierzało w światło bramki. Nieudolność ataku Atlético zmusiła Simeone do szybkich zmian w drugiej połowie gry. Ardę Truana zastąpił na boisku Diego, zaś Cristiana Rodrígueza, który tym razem wybiegł w pierwszym składzie, zmienił José Sosa. Wprowadzenie Sosy do gry okazało się strzałem w dziesiątkę. współpraca Argentyńczyka z Costą mogła przynieść owoce już w 61. minucie, kiedy podanie tego pierwszego po rzucie wolnym trafiło na głowę świeżo upieczonego reprezentanta Hiszpanii. Ten strzał zdołał jednak wybronić Roberto; sztuka ta nie udała się golkiperowi Granady ledwie dwie minuty później, gdy Sosa i Costa powtórzyli swój występ, tym razem po kornerze i z większą dokładnością. 24. bramka Diego Costy w La Liga zapewniła Atlético bezcenne zwycięstwo, dzięki któremu piłkarze znad Manzaranes nadal pozostają liderami.
Bacca, Bacca!
Sevilla długo wracała na właściwe tory w ligowych rozgrywkach, jednak gdy wreszcie jej się to udało rozpędziła się tak bardzo, że teraz wydaje się już nawet nie zwracać uwagi na to, kogo spycha ze swej drogi mknąc w górę tabeli. Real Madryt walczący o mistrzostwo? To ma być problem dla Sevillistas?
Real Madryt rozpoczął mecz od wściekłej ofensywy. Stawka dla podopiecznych Carlo Ancelottiego była oczywista – przegrana w El Clásico sprawiła, że Królewscy nie mieli już marginesu błędu. Drużynie z Andaluzji udało się przetrwać ostrzał z pierwszych minut, głównie w wykonaniu Karima Benzemy. Jednak już w 14. minucie Beto skapitulował, kiedy do bramki z rzutu wolnego trafił Cristiano Ronaldo. W trafieniu tym wymiernie pomógł Portugalczykowi… Bacca, który wyskakując w murze odbił piłkę tak niefortunnie, że trafiła ona prosto do siatki Sevilli. Po pierwszym kwadransie wydawało się, że mecz na Ramón Sánchez Pizjuán będzie klasyczną egzekucją, jaką Real Madryt wykonywał już na niejednej drużynie w lidze. Nie tym razem jednak i nie z podopiecznymi Unaia Emery’ego. Sevilla szybko odpowiedziała wyprowadzając koncertową kontrę, którą Reyes zakończył długą piłką do Bakki, ten wyprzedził dwóch defensorów Królewskich i zaaplikował Diego Lópezowi trafienie, które dało wyrównanie wyniku. Los Blancos mogli przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę jeszcze w pierwszej połowie, jednak zabrakło im i szczęścia i dokładności. Najpierw strzał Garetha Bale’a zatrzymał się na Beto, później próba Cristiano Ronaldo skończyła się obiciem słupka, zaś przed rykoszetem w kierunku bramki Sevillę uratował Pareja.
Przebieg drugiej połowy był łatwy do przewidzenia, przynajmniej po części. Goście atakowali, często decydując się na strzały z dystansu, zaś Sevilla świetnie poruszała się w obronie. Najbardziej niespodziewane było to, co wydarzyło się w 71. minucie meczu i zaważyło na jego ostatecznym rezultacie. Rakitić posłał piękne podanie na dobieg, po którym Bacca niskim lobem pokonał Diego Lópeza. Kolumbijczyk został niekwestionowanym bohaterem spotkania, zaś jego dwa trafienia zapewniły Sevilli szóste zwycięstwo z rzędu w ligowych rozgrywkach. Sevillistas coraz realniej myślą o zakwalifikowaniu się do Ligi Mistrzów. Żyć nie umierać. A jeśli już umierać to jak wiadomo „Sevilla hasta la muerte”!
Drużyna Schroedingera
O słynnym kocie Schroedingera, eksperymencie myślowym, w którym zwierzak zamknięty w pudełku jest jednocześnie żywy i martwy, słyszeli chyba wszyscy. Kot jest i zarazem nie jest. Trochę jak Getafe w Primera División… Drużyna Schroedingera, jak dotąd jakoś prześlizgiwała się w La Liga. Jasne, była uwzględniona w ligowej tabeli, rozgrywała co tydzień spotkania, w których nic szczególnego nie pokazywała i tak od meczu do meczu brnęła powoli w kierunku kolejnego bezbarwnego sezonu. Bez większych ambicji. Czy nadszedł ten moment, w którym minimalizm Getafe odbije się na drużynie posiadającej piłkarzy zdolnych do walki o wyższe cele niż tylko utrzymanie? Aktualnie ekipa spod Madrytu znajduje się na najwyższej lokacie strefy spadkowej. Smutne zakończenie tego sezonu dla Getafe nie jest bynajmniej przesądzone, jednak by się przed nim uratować trzeba wreszcie wziąć się do pracy i zdecydować czy nadal jest się żywym, czy już martwym.
Tym razem podopiecznych Cosmina Contry wypunktował Villarreal. Wynik, już w 5. minucie, ustalił Perbet, który obrócił się z piłką w polu karnym i oddał strzał. Nieporadność Codiny w tej sytuacji sprawiła, że Villarreal wyszedł na skromne prowadzenie, którego jednak nie oddał aż do ostatniego gwizdka arbitra. Od tego momentu mecz ciągnął się niemrawo i powoli. Wartych wspomnienia sytuacji było jak na lekarstwo. W 64. minucie Pedro León stanął w obliczu najlepszej szansy na wyrównanie. Główkował na bramkę Asenjo, jednak jego strzał minimalnie zszedł w lewo i nie trafił w światło bramki.
Żółta Łódź Podwodna niewielkim nakładem sił zainkasowała trzy punkty, które zapewniły jej utrzymanie stałego, niewielkiego dystansu do Sevilli i Realu Sociedad, oraz, co za tym idzie, kontynuację walki o miejsce w europejskich pucharach.
Zwycięstwo mimo wszystko
Mimo wszystko, ponieważ mecz Realu Sociedad z Realem Valladolid był raczej spotkaniem zmierzającym do zakończenia się remisem. Gospodarze nie wspięli się na szczyt swoich możliwości, jednak udało im się utrzymać minimalną przewagę bramkową i wywalczyć trzy punkty. Dzięki temu Sociedad utrzymał szóstą lokatę w tabeli z zaledwie jednym punktem straty do Sevilli.
Gospodarze mogli otworzyć wynik jeszcze przed upływem kwadransa jednak Jaime świetnie zatrzymał strzał Harisa Seferovicia. Tego, co nie udało się Szwajcarowi w 23. minucie dokonał Carlos Vela. Meksykanin przyjął dokładny przerzut nad defensywą Valladolid, który adresował do niego Pardo, po czym przelobował bramkarza gości w ten sposób ustalając ostateczny wynik spotkania. Jeszcze przed przerwą wyrównanie zapewnić mógł Javi Guerra, jednak jego strzał poszybował minimalnie zbyt wysoko nad bramką Claudio Bravo. Do przerwy Carlos Vela i Haris Seferović wspólnie zajmowali się marnowaniem dobrych okazji strzeleckich. Najlepszą, w 40. minucie, zapewnił Meksykaninowi Antoine Griezmann, jednak strzał Veli trafił prosto w Jaime. W drugiej połowie Valladolid nieco się rozkręcił, jednak gościom zabrakło szczęścia by wywalczyć sobie wyrównanie. Strzał Guerry po podaniu Rukaviny znów poleciał nieznacznie za wysoko. Szansę na wywalczenie remisu niedługo później miał Pérez, którego dobrze wykonany bezpośredni rzut wolny minął się jednak z bramką.
Choć Real Valladolid robił co mógł nie udało mu się wydostać ze strefy spadkowej. Już w następnej kolejce Blanquivioletas czeka niezwykle ważny mecz z innym, bezpośrednim kandydatem do spadku – Almerią.
Jak po viagrze
Almería nauczyła się zmieniać losy spotkania. Tak jak kilka dni temu jej ofiarą padł Real Sociedad, tak w ostatniej kolejce Indálicos (prawie) uległa Valencia.
A nic nie zapowiadało takiego obrotu wydarzeń. Już po kilku sekundach prowadzili gości – złe podanie Torsiglieriego do bramkarza wykorzystał Seydou Keita przejmując piłkę i chwilę później umieszczając ją w bramce. Bramka Malijczyka strzelona w 8,5 sekundzie to trzecie najszybsze trafienie w historii La Liga. Na 2:0 w 34. minucie meczu podwyższył Vargas, wykorzystując rewelacyjne podanie Feghouliego.
Almeria nie zamierzała się poddawać. Największe spustoszenia w szeregach obronnych czynił Suso, jednakże to nie on wpisał się na listę strzelców. Do odrobienia strat Indálicos potrzebowali zaledwie 180 sekund. Najpierw do siatki trafił Óscar Diaz (53 minuta) – dobijając obroniony przez Guaitę strzał wcześniej wspomnianego Suso. W 55. minucie był już remis – świetnie z drugiej linii w pole karne wbiegł Corona by chwilę później strzelić gola po podaniu Torsiglieriego.
Wynik meczu jest sporą niespodzianką. Indálicos z uzyskanego punktu bez wątpienia mogą się cieszyć, czego z kolei o Valencii powiedzieć nie można. Nietoperze oddalili się od zespołów walczących o puchary, dogonienie ich może okazać się dla Los Ches trudnym zadaniem.
Reinkarnacja?
Gracze Betisu przypomnieli sobie co to znaczy „wygrana”. Cóż, lepiej późno niż wcale…
Pierwszego gola dla Verdiblancos strzelił w 13. minucie Salva Sevilla, dobijając zatrzymany przez jednego ze stoperów Levante strzał Rubéna Castro. Bramka wyrównująca padła trzynaście minut później, kiedy to atomowym uderzeniem zza pola karnego popisał się Pape Diop.
Remisowy rezultat utrzymywał się przez dłuższy czas, jednak Beticos mając nóż na gardle nie zamierzali odpuszczać. Efektem tego był gol strzelony przez Jorge Molinę w minucie 70. po asyście Léo Baptistão. Na 3:1 siedem minut później podwyższył Rubén Castro zamykając nieumiejętnie przecięte przez Keylora Navasa dośrodkowanie Moliny.
Żaby, mimo porażki, nie muszą martwić się o swoją pozycję w Primera Divisón. Betis natomiast wciąż pozostaje swoistym outsiderem – tylko od samych piłkarzy Verdiblancos zależy czy rzutem na taśmę uda im się utrzymać w La Liga. Jedno wiadomo na pewno – nie będzie to dla nich łatwe zadanie.
Pozostałe skróty 30. kolejki Primera DivisiónPOMOC PRZY MATERIALE: MARIUSZ BIELSKI