Istotnie wszystkich narzekających na nudę w Hiszpanii odsyłamy do najbliższego specjalisty, bo kolejna już seria gier elektryzuje kibiców i ponadto zwiększa apetyty rywalizacją na samym szczycie tabeli. W innych sferach rozgrywek równie ciekawie, choć to niedzielne derby Madrytu pokazały światu wszystko co najlepsze. Kwestia mistrzostwa nadal jest sprawą otwartą, my zaś zapraszamy na przegląd boiskowych wydarzeń z 26. kolejki.
Cantona po baskijsku
Athletic wrócił na właściwe tory. Tym razem ofiarą Lwów na San Mamés padła Granada.
Baskowie rozpoczęli z wysokiego C, otwierając wynik już w 6. minucie, w której to dośrodkowanie z prawej flanki wykorzystał Aduriz, głową kierując futbolówkę do siatki. To był ewidentnie jego wieczór, co potwierdził osiem minut później. Strzałem a’la Eric Cantona zawodnik z „20” na plecach pokonał bezradnego Roberto. Baskowie mimo braku wyraźnej przewagi w posiadaniu piłki byli zespołem o kilka klas lepszym – wykreowali więcej sytuacji strzeleckich, dobrze się ustawiali, a ich defensywa stanowiła mur nie do przejścia.
Dominacja Basków trwała w drugiej części spotkania. Ważnym momentem meczu była 73. minuta – za faul na znajdującym się w stuprocentowej strzeleckiej sytuacji Adurizie z boiska wyleciał Diego Mainz. Jedenastkę na bramkę zamienił sam poszkodowany, tym samym kompletując hat-tricka. Wynik spotkania ustalił w 80. minucie Gurpegi pokonując Roberto precyzyjnym lobem.
Lwy pewnie zmierzają do zakończenia sezonu na czwartej pozycji. Jeśli na ich drodze nie staną wahania formy, Baskowie będą mogli śmiało myśleć o awansie do Ligi Mistrzów. Granada zaś utrzymuje w miarę bezpieczny dystans do strefy spadkowej – Andaluzyjczycy nie powinni mieć problemu z utrzymaniem się, nawet z tak bezbarwną grą jaką prezentują.
Mecz lepszy niż wynik
Tymi słowami można opisać przebieg sobotniego spotkania na La Rosaleda. W mecz lepiej weszli gospodarze, którzy przez większość pojedynku przeważali, jednak podopiecznym Bernda Schustera zabrakło dokładności w wykończeniu. Jeśli do tego faktu dodamy dobrą postawę Diego Mariño między słupkami bramki gości, przestaje dziwić, że Málaga po wyrównującej bramce Valladolid nie zdołała już zdobyć zwycięskiego trafienia.
Przewaga gospodarzy zaczęła zarysowywać się już na samym początku spotkania i szybko przekształciła się w korzystny wynik dla podopiecznych Schustera. Dośrodkowanie Dudy w pole karne, wybite po kornerze, trafiło na głowę Santa Cruza, która z kolei skierowała je prosto w bramę strzeżoną przez Mariño. Po objęciu prowadzenia Málaga pozwoliła sobie na chwilę oddechu i to właśnie kosztowało Andaluzyjczyków dwa punkty. Real Valladolid popisał się skutecznością w wykorzystywaniu nadarzających się szans. Asysta Manucho powędrowała do Daniela Larssona, który bez problemu pokonał Willy’ego Caballero, doprowadzając do wyrównania. Po utracie bramki ofensywa Málagi znów się przebudziła, jednak nie udało się jej odwrócić wyniku. Napastnicy Málagi, z Roque Santa Cruzem na czele strzelali często i gęsto, jednak Diego Mariño nie miał nawet wielu okazji do interwencji, ponieważ te strzały, które nie zostały zablokowane, zwykle omijały światło bramki Valladolid. Ostatecznie gospodarze mieli sporo szczęścia – w 80. minucie strzał Óscara zatrzymał się na poprzeczce bramki Caballero.
Dla obu drużyn była to druga kolejka z rzędu zakończona remisem. Punkt to zawsze punkt, jednak trudno uznać, by mógł on zadowolić którąś z tych drużyn w bezpośrednim starciu, biorąc pod uwagę fakt, że obie zamieszane są w walkę o utrzymanie w Primera División. Po meczu na La Rosaleda największa pochwała należy się bardzo aktywnemu Vitorino Antunesowi, który skutecznie grając w obronie jednocześnie świetnie kreował ataki. Jeśli z czegoś zadowolony może być po tym spotkaniu Real Valladolid, to z pewnością jest to skuteczność w wykorzystywaniu szans oraz postawa linii defensywnej.
Levante se levantó
W ostatnim podsumowaniu groziłam palcem piłkarzom Levante, wróżąc utratę dobrego miejsca w pierwszej dziesiątce, jeśli nie zmienią czegoś w swojej grze. Levante w ostatnich meczach nie grało źle, grało po prostu minimalistycznie. Jednobramkowe zwycięstwa, jak w meczu z Almeríą czy Realem Valladolid, były nieprzekonujące, a ostatnie spotkania w wykonaniu Granotas ewidentnie były na styku. Tym razem Levante się podniosło, umocniło w drugiej połowie tabeli i pokazało, że jest drużyną, która zasługuje na miano ekipy z Primera División. W końcu trzeba upaść, by móc się podnieść, jak pisał Paolo Coelho. No dobrze, nie pisał tak, wymyśliłam to przed chwilą, ale gdyby Coelho śledził losy drużyny o nazwie Levante z pewnością nie omieszkałaby napisać na jej temat czego równie wzniosłego.
Jak wchodzić w mecz to z przytupem. Już w 4. minucie meczu Levante zaserwowało nam świetną akcję zakończoną bramką. Na oklaski zasługuje niezwykle przytomna asysta Ivanschitza, który w ułamku sekundy po tym jak otrzymał futbolówkę, wycofał ją do znajdującego się przed polem karnym Pape Diopa, a ten skutecznym strzałem umieścił ją w bramce. Goście podwyższyli prowadzenie przed przerwą. Rubén Garcia, mimo tego, że obok niego znajdowało się trzech obrońców Osasuny, świetnie przyjął piłkę od Juanfrana i pokonał portero gości. Wywalczonego w ten sposób prowadzenia podopieczni Caparrosa nie oddali aż do ostatniej minuty spotkania. W 60. minucie meczu czerwony kartonik za ostry faul obejrzał Víctor Casadesus. Osasuna starała się wykorzystać pół godziny gry w przewadze liczebnej, jednak gra defensywna Levante i niezawodna postawa Keylora Navasa nie pozwoliły jej na to.
Styl Levante wielu z nas może się nie podobać, jednak tym meczem Granotas pokazali, że są świetni w wykorzystywaniu swoich mocnych stron. Piłkarzom Caparrosa z pewnością brakuje nieco fantazji, którą kibice tak cenią, jednak mecz w mecz konsekwentnie dążą do celu. Także tym razem ważną cegiełką w budowie trzech punktów dla Levante okazał się Keylor Navas. Gdyby nie jego interwencja, Oriol Riera mógłby dać Osasunie wyrównanie w chwilę po bramce Pape Diopa.
Jeśli mowa o podnoszeniu się to Osasuna przypomniała wszystkim, że jest ekipą wzlotów i upadków. Ostatnio koncertowe zwycięstwo nad Atlético, tym razem bezsilność w starciu z obroną Levante, mimo przewagi liczebnej. Ekipa z Pampeluny cały czas dość bezpiecznie oscyluje w okolicach środka tabeli. Na całe szczęście, spadek tak barwnej i nieprzewidywalnej ekipy byłby wielka stratą dla Primera División.
Jaka frekwencja, taka gra
I nie dziwota. Mecz Getafe z Espanyolem był jednym z tych spotkań, których oglądanie mogło przyprawić o senność. Jednym słowem – nuda.
Największe zagrożenie tradycyjnie sprawiali kapitan Espanyolu, Sergio García, oraz skrzydłowy Azulones Pedro León. Zawodnicy ci dwoili się i troili jednakże ich starania poszły na marne. Oboje dryblowali, strzelali, dośrodkowywali, lecz nie na tyle skutecznie, by miało to przełożenie na wynik bramkowy.
Paradoksalnie nie był to również dzień bramkarzy. Kiko Casilla, Moyá oraz Jordi Codina (który w 59. minucie zmienił tego drugiego) popełniali różne drobne błędy – łapali piłki na raty, piąstkowali w niewymagających tego sytuacjach – jednakże te również nie przełożyły się na wynik spotkania. Za kilka dni nikt oprócz kibiców obu teamów o owym meczu nie będzie pamiętał. Dzieląc punkty między sobą, zarówno Espanyol jak i Getafe pozostają pewniakami do zajęcia końcowych pozycji w środkowych rejonach tabeli.
Rozregulowane celowniki
Mecz Elche z Celtą był istnym festiwalem marnowania rewelacyjnych sytuacji strzeleckich. Skromne 1:0 dla gospodarzy to nie tyle zasługa świetnych defensyw co raczej nieskutecznych napastników.
Niech nikogo nie zmylą statystyki, a szczególnie mała liczba celnych strzałów (jeden gospodarzy i trzy gości). Obie drużyny wykreowały sobie kilka sytuacji, w których powinny paść gole. Szczególnego pecha miało Elche, bowiem podopieczni Frana Escriby w pierwszej połowie dwukrotnie trafiali w obramowanie bramki strzeżonej przez Yoela. „Wstrzelić się” nie mogli również zawodnicy Celty – dogodne sytuacje marnowali m.in. Cabral oraz Augusto Fernández. Mniej ciekawa druga połowa nie przyniosła tak wielu emocjonujących momentów jak pierwsze 45 minut, jednakże to ona była kluczowa dla rezultatu całego spotkania. W 82. minucie do piłki w polu karnym dopadł Carles Gil – najpierw zagraniem na zamach minął Rafinhę, potem zaś precyzyjnym strzałem po ziemi, na długi słupek, pokonał Yoela.
Eksperymenty Luisa Enrique (m.in. ustawienie Rafinhii i Krohn-Dehliego w środku pola, Fontása w roli pivota, a Charlesa jako skrzydłowego) nie przyniosły Celcie nic dobrego. Zbyt wiele roszad w ustawieniu zemściło się na popularnym Lucho i jego ekipie.
Oba zespoły zajmują bezpieczne miejsca w środku tabeli i nic nie wskazuje na to, by któryś z nich miał nagle znaleźć się w stanie zagrożenia spadkiem z Primera División.
Życie po życiu?
Fakt, że Real Betis właśnie dogorywa w najwyższej klasie rozgrywkowej Hiszpanii wydaje się nieodwołalny. Trudno sobie wyobrazić cud, który musiałby się wydarzyć, by Verdiblancos nie trafili w tym sezonie tam, gdzie idą po śmierci kluby piłkarskie – do Segunda División. Na razie jednak Betis próbuje pokazać, że choć śmiertelnie ranny, nie jest jeszcze martwy. I że potrafi się odgryźć przeciwnikowi.
Pierwszą oznakę życia od dłuższego czasu podopieczni Calderóna dali w Lidze Europy, podczas wyjazdowego rewanżu z Rubinem Kazań. Zwycięstwo 2:0 zapewniło Verdiblancos awans do 1/8 finału rozgrywek, zaś nam, kibicom, perspektywę kolejnych gorących Derbi Sevillano, tym razem w europejskich pucharach. Betis nareszcie zdołał wywalczyć punkt w rozgrywkach na krajowym podwórku. Zaledwie jeden punkt to boleśnie mało jeśli chodzi o realne zwiększenie szans na utrzymanie. Klub z Sewilli dzieli w tej chwili od 17. drużyny w tabeli aż 11 oczek. Mimo to, biorąc pod uwagę przebieg meczu, wywalczenie bramkowego remisu na El Madrigal, z perspektywy dyżurnych chłopców do bicia w tym sezonie, uznać należy za sukces.
Mecz rozkręcał się powoli i pierwszą bramkę mogliśmy zobaczyć dopiero w 71. minucie. Karnego sprokurował Javi Chica, i choć jego interwencja w polu karnym na Uche była na granicy faulu i nie-faulu arbiter zdecydował się podyktować jedenastkę dla Villarrealu. Wykorzystał ją Bruno Soriano, który trafiając do siatki dał prowadzenie gospodarzom. Z perspektywy Villarrealu były to jedynie miłe złego początki. Możne też uznać, że na Żółtej Łodzi Podwodnej zemściła się niewykorzystana sytuacja, ponieważ jeszcze przed faulem Chiki mieli oni szanse na objęcie prowadzenia, jednak strzał Uche obił jedynie poprzeczkę. Im bliżej był koniec spotkania tym większa była inicjatywa Verdiblancos, którzy na przestrzeni całego meczu byli stroną przeważającą. Ostatecznie o wyniku przesądziła 85. minuta gry, kiedy po wrzutce od Vili Rubén Castro pokonał Sergio Asenjo i zapewnił Betisowi jeden punkt.
W Betisie ewidentnie coś drgnęło, po lepszym niż wynik meczu z Athletikiem Bilbao w końcu zapisali na swoje konto jakiś punkt. Jedna trudno jeszcze mówić o życiu po życiu podopiecznych Calderóna. Villarreal, który był istną rewelacją rundy jesiennej, teraz wyraźnie zwolnił tempo. W ostatnich siedmiu spotkaniach Żółte Łodzie zebrały jedynie 9 na 21 możliwych punktów. Mało? Jak na beniaminka z pewnością nie, jak na drużynę, która wróciła do Primera pokazując pazury taki wynik z pewnością może rozczarować.
Derby? Wizytówka Madrytu
Najhuczniej zapowiadana rywalizacja weekendu, w przeciwieństwie choćby do styczniowego hitu między Atlético a Barceloną, nie zawiodła ani trochę. Zaserwowano nam najprawdziwsze derby, ze zwrotami akcji, przepięknymi trafieniami oraz walką w dosłownym tego słowa znaczeniu. Tradycyjnie, nie zabrakło wybuchów emocji, brzydkich zagrań, jeżdżenia na tyłkach, nerwowych spięć czy… pogróżek. Otóż asystent Simeone, Mono Burgos, w pewnym momencie postanowił nie hamować emocji, ruszając na arbitra z rękoma i dość niewdzięcznymi epitetami, nie nadającymi się raczej do cytowania. Były rockman jako facet z bogatą kartoteką i ciekawymi doświadczeniami postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, a widok odciągających go ludzi był najwymowniejszy jeśli chodzi o temperaturę na murawie. Niecodziennie Arda Turan odpycha swojego trenera do spółki z pięcioma innymi twardzielami, w końcu German to chłop na schwał!
Sam początek to było brutalne przebicie mozolnie pompowanego balona, ponieważ już w trzeciej minucie Karim Benzema wyprowadził Królewskich na prowadzenie. I wydawało się, że rozpędzony Real da srogą lekcję futbolu przeciwnikom zza miedzy, jednak popularne Materace błyskawicznie wzięły się w garść, przyciskając bardziej utytułowanego rywala do ściany. Podopieczni Diego Simeone dalej grali już swój koncert, pełen bezwzględności i wytężonej pracy, a wsparty o wojowniczy charakter oraz serducho do gry. W 28. minucie spotkania Arda Turan zatańczył z oponentami wzdłuż linii szesnastki, by nagle zmienić tor biegu i zagrać do niepilnowanego Koke. Natomiast Hiszpan zrobił to, co do niego należało — wbił futbolówkę do siatki. To co najwytrawniejsze miało dopiero nadejść — tuż przed przerwą Los Colchoneros rozgrywali rzut wolny daleko od bramki Diego Lópeza. Krótko piłkę wysunął Koke, zaś Gabi odpalił z dystansu tak potężną i precyzyjną rakietę, że we wszystkich stacjach wykrzyczano zgodnie popularne „golazo”. Trafienie na miarę widowiska.
Druga odsłona spektaklu była nieco spokojniejsza, choć widzowie nadal oglądali wszystko, siedząc jak na szpilkach. Diego Costa regularnie maltretujący defensorów Realu to widok bliższy WrestleManii niż arenie piłkarskiej. Pepe, Xabi Alonso czy Ramos podłapali gierki nowo upieczonego reprezentanta Hiszpanii, a to musiało zwiastować emocje. Kluczowe dla przyjezdnych były zmiany boków obrony. Choć Ancelotti niejako przyznał się do błędów personalnych, to jednak aktywni Carvajal i Marcelo szybko przynieśli wymierne korzyści. Atlético przez godzinę grało w piłkę w sposób godny mistrza kraju, ale kiedy tylko się cofnęli, misterny plan Cholo posypał się jak domek z kart. Jeden błąd, jedno potknięcie, to wystarczyło, by Real ukłuł. Mario Suarez popełnił prosty błąd techniczny w przyjęciu piłki w okolicach pola karnego, a po pięciu sekundach Cristiano Ronaldo pakował piłkę do bramki. Nie można mówić, że remis był wypadkową błędu środkowego, aczkolwiek tylko dziesięć minut dzieliło gospodarzy od sensacji.
Nikt nie przechylił szali zwycięstwa na swoją stronę, ale widowisko nie zawiodło. Derby Madrytu były czystą poezją, choć podaną w dość odważnej formie. Zdecydowanie prosimy o więcej takich meczów. Jeśli chodzi o sytuację w tabeli, liderem pozostaje Real Madryt z punktem przewagi nad Barceloną oraz trzema nad Atlético, przy czym to ekipa Simeone ma lepszy bilans bezpośrednich meczów ligowych. Dwanaście kolejek do końca, a przy takiej regularności o rozstrzygnięciach możemy dowiedzieć się dopiero w ostatniej serii gier. Dawno nie oglądaliśmy takiego szalonego sezonu w La Liga. Duopol zostanie rozerwany?
Hit w cieniu derbów
Derbi madrileño bez wątpienia ukradły 26. kolejkę La Liga, jednak gdybyśmy wyobrazili sobie, że przenosimy się do alternatywnej rzeczywistości, w której derby Madrytu nie istnieją, to właśnie spotkanie Sevilli z Realem Sociedad byłoby crème de la crème tego weekendu.
Choć w tym alternatywnym hicie, z innej rzeczywistości, padło trzy bramki mniej niż na Vicente Calderón nikt nie mógł być zawiedziony poziomem spotkania. Jednak gdy naprzeciw siebie stają dwie tak ofensywnie nastawione drużyny jak Sevilla oraz Sociedad można by się spodziewać, że bramkarze będę częściej wyciągać futbolówkę z siatki. Zwłaszcza gdy wspomniane drużyny sąsiadują w ligowej tabeli i walczą o miejsce w europejskich pucharach. Na szczęście obie ekipy wynagrodziły brak licznych bramek piłkarskim poziomem widowiska.
Mimo, że ostateczne rozstrzygnięcie przyszło dopiero w 77. minucie meczu, gdy Kevin Gameiro, który pojawił się na murawie ledwie cztery minuty wcześniej, wykończył kontratak Sevilli zapewniając jej trzy punkty, to wcześniej emocji na Sanchez Pizjuan także nie brakowało. Najpierw trafienie Reyesa zatrzymał się na spojeniu bramki Claudio Bravo, później Beto do interwencji zmusił niezawodny Antoine Griezmann. To właśnie Francuz, do pary z Rakiticiem, nakręcili widowisko rozegrane w Sewilli. Aktywna postawa ofensywy obu drużyn sprawiła, że obaj bramkarze mieli okazje, by udowodnić swoje umiejętności. To głównie one zadecydowały o fakcie, że w meczu na Sanchez Pizjuan padła jedynie jedna bramka.
Wgrana Sevilli pozwoliła jej zbliżyć się do Realu Sociedad w ligowej tabeli, choć dystans między szóstym a siódmym miejscem nadal jest znaczący, wynosi bowiem pięć punktów. Mimo to Sevillistas po passie pechowych porażek i jednej szczęśliwej wygranej z Rayo wydają się wracać na właściwe tory.
Droga przez mękę
Mecz z Almeríą nie był dla Barcelony tak łatwy jak mogłoby się wydawać. Zniżka formy drużyny z Katalonii jest nadal widoczna, nie była jednak na tyle wielka by beniaminek sprawił na Camp Nou niespodziankę…
Worek z bramkami rozwiązał Alexis w 9. minucie dobijając do pustej bramki obroniony chwilę wcześniej przez Estebana strzał Cesca. Niecały kwadrans później wynik podwyższył Leo Messi – Argentyńczyk rewelacyjnie uderzył z rzutu wolnego nie dając bramkarzowi Indálicos jakichkolwiek szans na obronę. Gdy wydawało się, że na Camp Nou obejrzymy prawdziwą goleadę do jednej bramki, gola kontaktowego strzelili goście. Trujillo wykorzystał niepewność Valdésa przy wyjściu do bitej z narożnika piłki, pakując futbolówkę głową do siatki. Podrażnienie piłkarze Barcelony atakowali nadal lecz ich ofensywne poczynania nie przyniosły oczekiwanego skutku – dogodne szanse marnowali m.in. Neymar i Messi.
Zawodził zwłaszcza ten pierwszy. Brazylijczyk był tego wieczoru rażąco nieprecyzyjny i nieskuteczny. Do 83. minuty większość poczynań Katalończyków była wręcz bezproduktywna. Zawodnicy Barcelony nie wypracowywali sobie groźnych okazji, zaś gdy strzelali robili to w sposób niewiarygodnie niecelny. W sukurs przyszedł im kapitan drużyny – Carles Puyol. Popularny Tarzan podwyższył stan meczu na 3:1 dobijając do pustej bramki strzał Messiego, który chwilę wcześniej wylądował na poprzeczce. Wynik spotkania ustalił Xavi technicznie uderzając zza pola karnego w 89. minucie.
O tytuł mistrzowski Barcelonie będzie w tym roku niesamowicie trudno. Katalończycy grając w taki sposób, jak dzisiejszego wieczoru przeciwko, Realowi Madryt czy Athletikowi raczej trzech punktów by nie zdobyli – co by nie mówić stosunkowo słaba postawa zespołu na pewno nie napawa Taty Martino optymizmem.
Almería mimo porażki utrzymuje dystans nad strefą spadkową. Od osiemnastego Realu Valladolid Indálicos dzielą trzy punkty, a to dość cienka granica. Tak jak Barcelona, klub z Andaluzji jeśli chce osiągnąć postawione przed sezonem cele nie może sobie pozwolić na większe wpadki.
Paco Frankenstein
Wydawało się, że będąca „w gazie” Valencia przejedzie się jak walec po zagubionym Rayo, natomiast to podopieczni Paco Jémez unieśli ręce w geście tryumfu po ostatnim gwizdku. Przebieg boiskowej rywalizacji to mieszanka chaosu, przypadku, zbiegów okoliczności, piłkarskiej brzydoty, a także nieudolności, głównie ze strony przyjezdnych.
Raz po raz do sytuacji udało się dojść Paco Alcacerowi, ale nie można tu mówić o jakiejś spójności akcji czy stabilnym planie. VCF zachorowała na Parejodependencię, gdyż brak głównego rozgrywającego oraz kilku innych piłkarzy był aż nadto widoczny. Z powodu wielu zawieszeń i kontuzji w pierwszym składzie debiutował wychowanek klubu wyciągnięty z rezerw, 21-letni Portu. Jednak ani on, ani Seydou Keita nie udźwignęli ciężaru gry. Rayo starało się grać atrakcyjny futbol, czasem dochodząc do niezłych sytuacji bramkowych. Groźnie było kiedy Joaquín Larrivey huknął w słupek bramki Diego Alvesa. Co się odwlecze, to nie uciecze, jak mówi porzekadło, więc 29-letni Argentyńczyk odbił to sobie trafieniem parędziesiąt minut później. Jak to bywa w przypadku tego napastnika, futbolówkę do siatki wpakował głową, ale nie była to jakakolwiek sztuka, mając przy sobie niskiego Juana Bernata.
Tym razem maszynka Juana Antonio Pizziego nie odpaliła, brakowało wyraźnego lidera, a indywidualne błędy nie pomagały w próbach uspokojenia gry. Edu Vargas jakby odcięty od normalnej dyspozycji, Michel zupełnie zaspany, a Feghouli też bez tradycyjnego błysku. Będące w strefie spadkowej Rayo wykorzystało nieporadność walenckiego klubu, notując arcyważne trzy punkty. Paco przywraca swój klub do żywych, zupełnie jak z Frankensteinem. Mając martwy materiał, tchnął w niego życie. Trzy punkty od ratunku? To co wydawało się niemożliwe, powoli zaczyna przybierać odpowiednich barw. W Vallecas jeszcze wierzą, że w przyszłym roku z balkonów przyjdzie im oglądać Barcelonę bądź Real Madryt, a nie ich odpowiedniki w wersji B.
Pozostałe skróty 26. kolejki Primera DivisiónPOMOC PRZY MATERIALE: MARIUSZ BIELSKI