Dlaczego płaczecie, kibice z El Madrigal? Dlatego, że niezbyt rosły Orellana właśnie wpakował piłkę do waszej bramki strzałem głową? A może to łzy smutku po tym jak Francisco Farinos ogłosił zakończenie kariery? Czy jednak to przedłużająca się kontuzja Ikechukwu Uche doprowadziła was do łez? Nie? Nic z tych rzeczy? Więc co, zaraz mi powiecie, że ktoś rzucił na płytę boiska granat z gazem łzawiącym, tak? Przepraszam bardzo, co tu robi ten cały dym… ? No dobrze, w takim razie wszyscy zakładamy maski przeciwgazowe i udajemy się w głąb 24. kolejki La Liga. Tylko uważajcie: to nie jest bezpieczne zajęcie!
Usługi wykończeniowe
Napastnicy Elche, jak i Osasuny na pewno w branży tej pracować nie będą. Inna sprawa, że w połowie jest to wina bramkarzy, którzy w meczu tym pokazali naprawdę wysoki poziom. To właśnie głównie i właściwie dzięki nim spotkanie to było możliwe do przełknięcia.
O zawodnikach z pola tego powiedzieć nie można. Obie drużyny zaprezentowały podobny poziom, nieco chaotyczny, bez wyraźnego pomysłu na grę. Mimo wypracowania sobie kilku całkiem dogodnych okazji, bolączką tak Elche, jak i Osasuny było ostatnie podanie. Gdy trzeba było posłać takowe do dogodnie ustawionego partnera, piłkarze nagle tracili rezon i zagrywali niczym pół-amatorzy. Zwieńczeniem tego, jakby nie patrzeć, słabego meczu był rzut karny dla Elche, przyznany za faul (?) Arribasa na Manu. Jedenastki nie wykorzystał jednak Corominas, w fatalny sposób przenosząc piłkę nad poprzeczką. Jaka gra, takie wykonanie tego stałego fragmentu…
Jeśli obie drużyny w najbliższych tygodniach nie poprawią stylu gry, w szerokim tych słów znaczeniu, będą one miały bardzo poważny powód do zmartwienia. Widmo strefy spadkowej na pewno pozytywnie nie wpłynie na piłkarzy – ile to już razy presja spętała komuś nogi na boisku? To będzie trudna wiosna dla Franjiverdes oraz Rojillos.
Atléti puchnie?
Czy po ostatniej, sensacyjnej wygranej Almeríi nad Atlético wspominaliśmy coś o madryckiej opuchliźnie? Naprawdę? Tylko wam się tak wydawało. W meczu z Valladolid żadnych objawów opuchlizny nie stwierdzono.
Co może się stać jeśli super-rezerwowy wyjdzie w pierwszej jedenastce? W meczu 24. kolejki Raúl García udzielił odpowiedzi na to pytanie. Po prostu zaliczy wejście smoka już na początku meczu. Wystarczyły dwie minuty spotkania i jeden rzut wolny, po którym Gabi posłał piłkę do Raúla, by ten strzałem z dwudziestki umieścił ją w bramce. Zbyt mało imponujący początek? Z pomocą przychodzi Diego Costa, którego dzięki meczowi z Realem Valladolid w klasyfikacji strzeleckiej dzieli od prowadzącego, Cristiano Ronaldo, zaledwie jedna bramka. Dwie minuty po otworzeniu wyniku García znów pokazał klasę: mierzony na centymetry przerzut do Costy ten ostatni wykorzystał lobując Diego Mariño w stylu, którego moglibyśmy się spodziewać po Zlatanie Ibrahimoviciu. Lepszego początku meczu Rojiblancos nie mogli sobie wymarzyć.
Tak szybko wypracowana przewaga pozwoliła gospodarzom w spokoju kontrolować mecz i prowadzić grę w poszukiwaniu trzeciej bramki. Ta mogła się pojawić już w 66. minucie, jednak strzał Mario Suáreza zatrzymał się na poprzeczce. To, czego nie dokonał Suárez, udało się niemal dziesięć minut później, rozgrywającemu świetne spotkanie, Diego Godínowi, który ustalił wynik na 3:0. Goście nie zrobili wiele, by przeciwstawić się w tym meczu piłkarzom z Calderón. Fausto Rossi, wypożyczony do Valladolid z Juventusu, robił co mógł rozsyłając dobre (także te ostatnie) podania, jednak jego koledzy z linii ataku nie byli w stanie zamienić ich na bramki. To zdecydowanie zbyt mało jak na drużynę, która walczy o wydostanie się ze strefy spadkowej.
Ten mecz przyniósł ze sobą więcej pytań niż odpowiedzi. Czy Atlético wraca na prostą i faktycznie potwierdza, że wystarczy pary, by walczyć w lidze do końca? Czy Diego Simeone nie powinien przypadkiem obdarzyć Raúla Garcíi większym kredytem zaufania? Czy po powrocie rozgrywek Ligi Mistrzów Rojiblanos będą w stanie nie tylko lać bezlitośnie maluczkich La Liga, ale także przeciwstawić się topowym drużynom? Jedno jest pewne: mecz na Vicente Calderón jest dobrym prognostykiem przed zbliżającym się spotkaniem z Milanem.
Jak trwoga to do Barrala
Wyjazdem na Estadio Ciudad de Valencia Almería potwierdziła, że jej ostatnio dobra forma była raczej wypadkiem przy pracy niż czymś trwałym.
Mimo że początkowo mecz nie układał się obu drużynom, i tak dużo lepiej prezentowała się ekipa gospodarzy, czyli Levante. Granotas, w przeciwieństwie do Indálicos, którzy często próbowali akcji kombinacyjnych i krótkich rozegrań, postawili na bardziej bezpośrednie rozwiązania. Długie piłki raz po raz posyłane do Barrala siały w defensywie gości niemały zamęt, jednakże ci do końca pierwszej części meczu zdołali utrzymać bezbramkowy remis.
Przerwa wybiła obie drużyny z (i tak marnego tego wieczoru) rytmu. Spóźnione lub niecelne zagrania mnożyły się w nieskończoność. Błyskiem swojego nietuzinkowego geniuszu popisał się w 62. minucie David Barral. Cofnął się do zagranego za plecy dośrodkowania El Zhara, po czym bez namysłu, ale niezwykle celnie uderzył z półobrotu. Po zdobytej bramce Żaby ewidentnie oddały inicjatywę przyjezdnym. Naciskająca na Levante Almería nie zdołała jednak wyrównać – szczególnie na plus wyróżnił się Keylor Navas, który w doliczonym czasie gry obronił niezwykle niebezpieczny strzał Rafity.
Trudne czasy przed Almeríą. Jeśli Indálicos w trybie natychmiastowym nie poprawią swojej gry, będę mieli poważny kłopoty. W końcu ile można polegać wyłącznie na szczęściu?
Levante zaś zmierza w zupełnie przeciwnym kierunku. Z tak ustabilizowaną formą jaką prezentują od sześciu kolejek ich utrzymanie wydaje się być niezagrożone, a kto wie… jak na razie ocierają się o europejskie puchary.
Goliat górą
Historię Dawida i Goliata znamy wszyscy. Gdy naprzeciwko uzbrojonego po zęby olbrzyma staje mały chłopiec z procą wynik walki może być tylko jeden: zwycięstwo skazanego na porażkę chłopca. Cóż… nie tym razem.
Jeszcze przed spotkaniem Paco Jemez postawił sprawę jasno, mówiąc, że w tym meczu Rayo będzie musiało zagrać „jeszcze odważniej niż zwykle”. Odważniej niż zwykle? Wiadomo jak takie podejście zakończy się w starciu z Barceloną – pogromem totalnym. Wziąwszy pod uwagę deklaracje trenera i fakt, że Franjirrojos zawsze byli przeciwnikiem, który wybitnie Barcelonie leżał trudno było spodziewać się innego rezultatu niż goleada. Adriano rozpoczął strzelanie równie szybko co García w meczu na Calderon, już w 2. minucie. W ten sposób worek z golami się rozwiązał i od tej chwili podopieczni Gerardo Martino do bramki Martíneza trafiali już seryjnie. Rúbena pokonywali kolejno: Messi, Alexis, Pedro, znów Messi oraz wracający po kontuzji Neymar. Bramkę tego ostatniego, który przerzucił piłkę nad całą obroną podopiecznych Jemeza, spokojnie można nominować do tytułu trafienia kolejki.
Neymar w wielkim stylu wracający po kontuzji, obaj skrzydłowi Barcy z bramką i asystą, świetny Iniesta, rozsyłający kluczowe podania Fabregas i wreszcie Messi, najlepszy na boisku, z dubletem, asystą, strzałem w słupek i nienasyconym głodem gry. Czego jeszcze mogłaby chcieć Barcelona w ostatniej kolejce ligowej przed starciem z Manchesterem City? Trzy punkty wywalczone na Camp Nou sprawiły, że barceloński Goliat nadal rozsiada się na fotelu lidera La Liga. Jednak mecz z Rayo, choć bardzo ważny z perspektywy walki o mistrzostwo, był jedynie przygrywką do tego co wydarzy się we wtorek – w meczu na Etihad Stadium w ramach półfinału Ligi Mistrzów.

Fot. Twitter
A co z Rayo, które w starciu z Barcą, trzymając się swojego stylu gry, z góry skazane było na pogrom? Dzięki porażce Realu Valladolid sytuacja Piratów po 24. kolejce, mimo przegranej, nie stała się znacząco gorsza: podopiecznych Jemeza nadal dzieli jeden punkt od 18. miejsca i zaledwie trzy punkty (przynajmniej przed meczem Malági z Realem Sociedad) od wydostania się ze strefy spadkowej. Metaforą sytuacji Franjirrojos niech będzie informacja przekazana przez dziennikarzy portalu rayoherald.com, którzy wpisując w wyszukiwarkę na Twitterze hasło „Rayo Vallecano” wśród pierwszych trzech wyników zobaczyli link do profilu serialu… „The Walking Dead”.
El Madrigal we łzach
Jeśli w poszukiwaniu hasła „gaz łzawiący” zwrócimy się o pomoc do jednego z najpowszechniejszych źródeł informacji, czyli Wikipedii przeczytamy taką definicję: „Lakrymatory: podgrupa drażniących bojowych środków trujących przeznaczonych do skażania powietrza. Stosowane w postaci par i aerozoli […] do celów ćwiczebno-treningowych oraz nękania przeciwnika w czasie operacji militarnych”. Jak się okazuje, w czasie meczów piłkarskich także. Jednak kto przed spotkaniem na El Madrigal pomyślałby, że Celtę Vigo w meczu z Villarrealem trzeba będzie nękać w ten właśnie sposób?
Zanim na murawie El Madrigal wylądował granat z gazem łzawiącym kibice Żółtej Łodzi Podwodnej i tak byli już bliscy łez i nie potrzebowali to tego żadnych bojowych środków trujących, wystarczyła gra ich drużyny w meczu z Celtą. Trudno się dziwić skoro piłkarze Marcelino Garcíi Torala oddali aż 19 strzałów na bramkę i żaden z nich nie przyniósł sukcesu w postaci gola. W tym, że Celta zachowała czyste konto i nie uległa Villarrealowi niebagatelny był udział Yoëla, który świetnie spisywał się pomiędzy słupkami bramki ekipy z Vigo. Po raz kolejny w drużynie Luisa Enrique wyróżnić należy Rafinhę, który i w tym meczu był najjaśniej błyszczącym zawodnikiem Celtiñas.
Prowadzenie gościom dała główka Orellany z 83. minuty spotkania. Przy trafieniu Chilijczyka asystę zaliczył Álex López. Dosłownie chwilę po bramce dla Celty na El Madrigal wybuchła bomba. Dosłownie i w przenośni – z trybun (a jak donoszą inne źródła: spoza stadionu) ma płytę boiska poszybował granat z gazem łzawiącym, który spowodował przerwanie meczu aż na 20 minut. Czyżby nieszczęsny kibic Villarreal nie mógł znieść faktu, że Żółta Łódź Podwodna właśnie straciła bramkę po strzale głową jednego z najniższych zawodników na boisku? Po meczu Marcelino García Toral nie krył wściekłości wywołanej tym incydentem i nie przebierał w słowach, nazywając fakt pojawiania się gazu łzawiącego na stadionie „gównem”. Trudno się dziwić odczuciom szkoleniowca Villarrealu, po wymuszonej przerwie w grze jego podopieczni stracili jeszcze jednego gola, tym razem po strzale Nolito i pozwolili gościom wywieźć trzy punkty z własnego stadionu.
Konsekwencja ponad wszystko
Niestety w złym tych słów znaczeniu. Betis po raz n-ty w tym sezonie przegrał mecz, tym razem tracąc punkty na Los Cármenes.
Granada rozpoczęła mecz ambitnie – Nazaríes nie bali się robić wślizgów pełnych poświęcenia, stosowali wysoki pressing, walczyli o każdą górną piłkę. Dzięki temu „przykryli” kilka niedociągnięć, których się dopuścili (np. skandalicznie niecelne podania w stosunkowo prostych sytuacjach). Wyróżniającą się postacią w drużynie gospodarzy był bez wątpienia Piti. Kilka jego prostopadłych zagrań przyprawiło Verdiblancos o palpitacje serca. Pomocnik Granady asysty tego wieczoru nie zaliczył, strzelił zaś decydującego gola. W 31. minucie rewelacyjnym, kilkudziesięciometrowym podaniem popisał się Ilori, Pitiemu po przyjęciu piłki nie pozostało nic innego jak tylko umieścić futbolówkę w siatce, co też z zimną krwią uczynił.
Betis próbował pójść śladami swoich rywali, decydując się na zagrywanie długich prostopadłych podań. Żadne z nich nie było jednak na tyle precyzyjne, by zagrozić bramce Roberto. Szkoleniowiec gości nie mając nic do stracenia, w okolicach 65. minuty przeprowadził kolejno trzy zmiany. Po tejże korekcie gra Verdiblancos nieco poprawiła się – Betis stworzył nawet kilka groźnych sytuacji. Najbardziej niebezpieczną akcję goście przeprowadzili w 73. minucie. Wtedy to po szybkiej wymianie piłki swoją szansę na bramkę miał Leo Baptistão. Na nieszczęście brazylijskiego napastnika rewelacyjną interwencją popisał się Roberto, tym samym ratując Granadę przed niesprawiedliwym remisem.
Na szczególną naganę zasługuje Dani Benítez. W 79. minucie,za niezwykle głupi i niebezpieczny wślizg wprost w nogi Nono otrzymał czerwoną kartkę. Cała sytuacja miała miejsce w środkowej strefie boiska przy linii bocznej. Czym kierował się Hiszpan w ten sposób atakując rywala? Tego chyba nie wie nawet on sam…
Betis przed spadkiem może uratować tylko cud. Kilkanaście punktów straty do bezpiecznego miejsca gwarantującego utrzymanie w lidze, w kontekście ich fatalnej formy, wydaje się być przeszkodą nie do przeskoczenia. O wiele skuteczniej przed strefą spadkową broni się Granada. Kolejne trzy punkty to dla nich cenna zdobycz, lecz mimo tego wciąż nie mogą się poczuć zbyt pewnie, bo konkurencja czyha na każde potknięcie.
¿Jesélección?
Kwestia powołania Jesé w szeregi seniorskiej reprezentacji w związku ze zbliżającym się mundialem w Brazylii, to ostatnio gorący temat w Hiszpanii. Podgrzewa go zaufanie Carlo Ancelottiego, który młodego wychowanka Realu, pod nieobecność Cristiano Ronaldo, chętnie wypuszcza w pierwszym składzie Królewskich. Jednak zaufanie trenera to jeszcze nie wszystko, najważniejsze, że młody Hiszpan wie, jak je wykorzystać i powoli staje się ważnym elementem w układance Realu Madryt. Sam główny bohater zamieszania nie przekreśla swoich szans na powołanie, choć zdaje sobie sprawę, że nie będzie o nie łatwo.
Wynik meczu Realu z Getafe otworzył właśnie Jesé, który pokonał Moyę już w 4. minucie. Jeszcze przed upływem trzydziestu minut gry na 2:0 strzelił Benzema, zaś w 66. minucie, pięknym strzałem z dystansu, wynik na 3:0 dla Realu ustalił Modrić. Mimo zapowiedzi zawodników Getafe o walce, którą podejmą w meczu z rywalem zza między, Królewscy zanotowali trzy punkty po łatwym spotkaniu. I to wszystko pod nieobecność zawieszonego Cristiano Ronaldo. Najlepszą sytuację dla gospodarzy miał w niedzielnym spotkaniu Fabrice Colunga, który stanąłby oko w oko z Diego Lopezem, gdyby w ostatniej chwili nie powstrzymała go interwencja Pepe. Prócz tego zrywu piłkarze Getafe nie zdziałali wiele i w ich występnie nie sposób było doszukać się szans na przeszkodzenie Realowi w zwycięstwie.
Mecz Królewskich był ostatnim spotkaniem drużyny z Wielkiej Trójki prowadzącej w tabeli La Liga w 24. kolejce. W tej chwili na szczycie tabeli nadal mamy status quo – trzy ekipy notują równo pod 60 punktów i żadna z nich jak na razie nie ma zamiaru oddać pola przeciwnikom.
Upadek katedry
Stało się, w końcu. Estadio Nuevo San Mames zostało zdobyte w ligowej potyczce. Zwycięskimi najeźdźcami okazali się podopieczni Javierra Agiurre, którzy w Kraju Basków zwyciężyli 2:1 i ograbili gospodarzy z niezwykle cennych, zwłaszcza w kontekście walki o miejsce premiowane grą w Lidze Mistrzów, trzech punktów.
Kolejka 24. była w Hiszpanii kolejką błyskawicznych bramek. W ten trend chwilę po rozpoczęciu spotkania miał szansę wpisać się kapitan Espanyolu, Sergio García, jednak jego strzał sparował Gorka Iraizoz. Bramkarzowi Basków sztuka ta nie udała się kilka minut później i dzięki bramce kapitana Los Pericos w 6. minucie meczu wyszli na prowadzenie. Jeśli mowa o bramce Garcíi trudno nie wspomnieć o świetnej asyście, którą posłał do niego Simão Sabrosa. Goście poszli zaciosem wywierając ostry pressing i szukając kolejnego trafienia. W tych poszukiwaniach najjaśniej błyszczał właśnie Sergio García, niekwestionowany bohater meczu na San Mames. Mimo intensywnej pierwszej połowy do przerwy kolejne bramki już nie padły, nie znaczy to jednak, że brakowało groźnych sytuacji. Najpierw w słupek bramki Kiko Casilli uderzył Aritz Aduriz, chwilę później strzałem, który zatrzymał się na słupku bramki Iraizoza odpowiedział Christian Stuani, który uderzał po pięknej akcji zespołowej Espanyolu.
Druga połowa gry przyniosła wyrównanie. Wystarczył rzut wolny wykonywany przez Ibaia Gómeza i Carlos Gurpegi w polu karnym rywala, by San Mamesa nadal cieszyło się chwałą niepokonanych w lidze. Przynajmniej w 55. minucie meczu, ponieważ zaledwie dziesięć minut później sytuacja wyglądała już zupełnie inaczej. Po raz kolejny o wyniku przesądził stały fragment gry, tym razem był to korner wykonany przez Sabrosę. Jego dośrodkowanie wykorzystał Diego Colotto, który skierował piłkę do bramki Iraizoza, dając Los Pericos nieoczekiwany tryumf.
Nowe San Mames w końcu padło w lidze, jednak pocieszeniem, zarówno dla kibiców, jak i zawodników Athleticu Bilbao może być fakt, że padło po naprawdę zaciętej walce. Dla wygłodniałych Basków to jednak zbyt mało.
MVP: Alfonso Álvarez Izquierdo
To miał być hit 24. kolejki, i był, przynajmniej w wykonaniu arbitra, który swoim występem przyćmił zarówno piłkarzy Sevilli, jak i Valencii.
Liczyliśmy na dobre spotkanie, dostaliśmy festiwal kartek, podyktowanych i niepodyktowanych karnych, kontrowersyjnych decyzji sędziowskich, niedokładnych podań i zmarnowanych szans. Zawiodły obie drużyny, zaś arbiter główny ewidentnie nie podołał zadaniu poprowadzenia spotkania, o którym wiadomo było, że będzie charakteryzować się ostrą grą i wysoką intensywnością. Po meczu w Sewilli kibice obu drużyn mogą czuć się zawiedzeni. Przede wszystkich postawą piłkarzy swoich drużyn, jednak niestety sędzia także dał powody do pretensji. Najpierw Álvarez Izquierdo wyrzucił z boiska (z powodu drugiej żółtej kartki) Ricardo Costę. Zawodnik Valencii zatrzymał piłkę ręką, jednak pierwsza żółta kartka, którą został on ukarany była wysoce wątpliwa. Później arbiter „przysłużył się” Sevilli, nie reagując w sytuacjach, w których gospodarze mogli zasługiwać na podyktowanie jedenastki na ich korzyść.
Piłkarze w swojej indolencji dotrzymali kroku sędziemu. Sevilla włączyła swój standardowy tryb gry, do którego dała nam już przywyknąć: mocny początek meczu, a potem im dalej, tym gorzej. Podopieczni Unai Emery’ego nie potrafili nawet wykorzystać przewagi liczebnej, którą zyskali po wyrzuceniu Costy. Podsumowaniem występu Andaluzyjczyków mógł być zmarnowany karny Ivana Rakiticia z 63. minuty. Z kolei Valencia nie podołała zadaniu pokonania boleśnie słabej Sevilli, choć do czasu gry po jedenastu radziła sobie lepiej niż przyzwoicie. Statystyki obu drużyn mówią same za siebie: Sevilla oddała zaledwie dwa celne strzały, Valencia żadnego. Pozostaje mieć nadzieję, że w kolejnych spotkaniach Valencii i Sevillii to o dobrej postawie piłkarzy będzie głośniej, niż o złym występie sędziego.
Szukając właściwej ścieżki
Real Sociedad może odetchnąć z ulgą, bo ostatnie mecze to pasmo niepowodzeń. O ile porażki z Atletico czy Barceloną można było wkalkulować, o tyle bezbramkowy remis z Levante już nie. Tym razem Txuri-Urdin grali ledwie kwadrans, ale to wystarczyło. Od początku ruszyli na rywala i szybko stworzyli kilka okazji. W 7. minucie Vela po podaniu Canalesa doszedł do sytuacji strzeleckiej, ale mając piłkę na prawej nodze niewiele był w stanie zdziałać. Kilka minut później po świetnym dograniu Jose Angela, dostał piłkę na lewą nogę i dopełnił formalności, myląc kompletnie Willy’ego Caballero.
Malaga próbowała praktycznie cały mecz atakować, ale atak pozycyjny nie jest ich mocną stroną i po raz kolejny się to potwierdziło. Mimo wszystko stworzyli sobie okazje, a najlepsze mieli Darder i Santa Cruz, którzy na kwadrans przed końcem w przeciągu minuty zagrozili bramce Claudio Bravo, jednak chilijski golkiper dwa razy dobrze się spisał.
Niestety, po raz kolejny Bartłomiej Pawłowski mecz spędził na trybunach. Dla niego jedyna nadzieja to zwolnienie Schustera, a taka domowa porażka to być może krok w tym kierunku.
Pozostałe skróty 24. kolejki Primera División
POMOC PRZY MATERIALE: MARIUSZ BIELSKI