Życie na sawannie jest okrutne. Ile razy słyszeliśmy tę prawdę, wypowiadaną głosem Krystyny Czubówny, w tym czy innym filmie przyrodniczym pokazującym życie afrykańskich zwierząt? Tak samo jest w lidze hiszpańskiej: życie w Primera División jest okrutne. Jesteś antylopą, niegroźnym spokojnym roślinożercą noszącym dźwięczne imię jak na przykład Almería czy Valladolid. Albo Osasuna. W twoim antylopim życiu interesują cię prozaiczne kwestie: wyścigi z innymi antylopami i poszukiwania najzieleńszej trawy, by przeżyć jakoś od jednej kolejki do drugiej. W żaden sposób nie zasługujesz na to, co spotka cię za chwilę, gdy na twojej drodze staną lwy. Lwy z Bilbao. Cóż, Osasuno, życie w Primera División jest okrutne.
Hokej na trawie
Czym różnił się mecz pomiędzy Celtą a przyjezdnym Betisem od meczu wspomnianej dyscypliny sportowej? Złośliwi powiedzą, że tylko i wyłącznie brakiem kijów w rękach zawodników. Nie sposób się nie zgodzić, bowiem spotkanie pomiędzy Celtiñas a Beticos obfitowało zarówno w bramki oraz ostre i pełne poświęcenia zagrania.
Obie drużyny wyszły na murawę z zamiarem zdominowania przeciwnika, stosując agresywny odbiór piłki oraz wysoki pressing. Początek meczu wyraźnie należał do gospodarzy, którzy próbowali sforsować defensywę Betisu na różne sposoby – poczynając od cierpliwego ataku pozycyjnego, na szybkim rozegraniu „z klepki” kończąc. Goście natomiast cofnęli się do obrony, by przetrzymać napór Celty. W siedemnastej minucie spotkania jedną z niewielu kontr, po dośrodkowaniu z prawej flanki, wykorzystał Rubén Castro. Verdiblancos cieszyli się z prowadzenia bardzo krótko – Celtiñas wyrównali już pięć minut później. Bramkę zdobył Fabián Orellana, jednakże w akcji tej najważniejszy udział miał Rafinha. Doskonale obsłużył on kolegę z drużyny dopieszczonym co do milimetra dośrodkowaniem.
Remis ewidentnie nie leżał w interesie gospodarzy, bowiem po strzeleniu wyrównującego gola ich napór wcale nie ustał. Groźnie dryblowali i zagrywali Krohn-Dehli, Rafinha oraz Hugo Mallo. Współpraca tych dwóch ostatnich zaowocowała drugim golem dla Celty. Prawy defensor popisał się niezmiernie precyzyjnym, technicznym dośrodkowaniem, które wykorzystał Charles uderzając głową. z tak zwanego „szczupaka”. Była 31 minuta meczu.
Blisko sześć minut później kolejny cios przyjezdnym z Sewilli zadał Fabián Orellana. Dwójkowa akcja Rafinhi i Mallo, a w rezultacie dośrodkowanie tego drugiego spowodowało w polu karnym Betisu niemałe zamieszanie. Wtedy to z lewej strony nadbiegł skrzydłowy Celty i bez głębszego zastanowienia uderzył na bramkę strzeżoną przez Guillermo Sarę. Bramkarz przy tymże strzale nie miał nic do powiedzenia. Do końca pierwszej części meczu obraz gry się nie zmienił.
Druga połowa natomiast zaczęła się kompletnie odmiennie. Celta oddała inicjatywę gościom, stawiając na szybkie ataki, bezpośrednie i długie podania oraz kontry. Verdiblancos przeważali w środku pola, rozgrywali także piłkę w pobliżu pola karnego Celtiñas, jednakże w wypracowaniu strzeleckich sytuacji pozostawali niemalże bezproduktywni. Obrazu gry nie zmieniło również wprowadzenie przez Gabriel Calderón rezerwowych. Nie pomógł nawet kapitan drużyny, Jorge Molina, który w 63 minucie zmienił wypożyczonego ze stołecznego Atlético Léo Baptistão. Zamiast pożądanych efektów w postaci odrobienia straty do Celty, Betis nadział się na jedną z ich kontr. W 74 minucie nieudolność i brak zdecydowania defensorów Verdiblancos do spółki wykorzystali Charles oraz Nolito. Ten pierwszy dośrodkował, ten drugi wykończył. Zdenerwowani ale wciąż zdeterminowani Beticos nie zamierzali odpuszczać nawet przy tak beznadziejnym wyniku. W 78 minucie ostateczny wynik spotkania ustalił Rubén Castro – była to jego druga bramka w meczu. Napastnik mógł zdobyć hat-tricka kilka minut później, jednak w stuprocentowej sytuacji uderzył wprost w bramkarza Celty – Yoela. Rozjuszeni nieuchronną porażką goście dali się ponieść emocjom. W utarczki słowno-ręczne niejednokrotnie wdawał się m.in. Salva Sevilla. Największą głupotą, bo inaczej tego nazwać nie można, popisał się Cedrick Mabwati. Wyprostowanymi nogami brutalnie zaatakował będącego przy piłce Rafinhię. Ten na szczęście wyszedł ze starcia bez szwanku, natomiast kongijski skrzydłowy za to niezwykle niebezpieczne zagranie ujrzał czerwoną kartkę. Chwilę później sędzia odgwizdał koniec spotkania.
Wyróżnienia? Połowa składu Celty. Rewelacyjne spotkanie rozegrali kolejno Charles, Orellana, Mallo, Rafinha oraz Costas. Nieco gorzej wypadł natomiast ustawiony po lewej stronie bloku defensywnego Jonny, którego można obwinić za stratę pierwszego gola. W drużynie Beticos wyróżnił się przede wszystkim strzelec dwóch goli – Rubén Castro. Niezwykle aktywny, w ofensywie pojawiał się gdzie tylko mógł. Rozgrywał, strzelał, wykańczał… Taki zawodnik to skarb dla Verdiblancos. Niestety defensywa Betisu zdecydowanie nie sprostała oczekiwaniom tego wieczoru. Praktycznie cała obrona gości zagrała słabo. Szczególnie niekorzystnie zaprezentowali się stoperzy Paulão i Amaya.
Walcząca o byt w Primera División Celta zdobyła jakże cenne punkty. Biorąc pod uwagę niezwykle spłaszczoną tabelę pomiędzy ósmą a osiemnastą lokatą, takie zwycięstwa jak to mogą okazać się kluczowe w kontekście końcowego rezultatu zespołu. Beticos natomiast pogrążyli się w swej niedoli. Był to bowiem czternasty mecz z rzędu bez zwycięstwa Verdiblancos. Niewiele wskazuje na to, by klub z Sewilli w najbliższym czasie wydostał się z kryzysu.
Liderem być…
Choćby tylko przez chwilę. Na razie do tego muszą się ograniczyć podopieczni Carlo Ancelottiego. Real Madryt robi swoje i czeka na potknięcie Barcelony i Atlético. W tej kolejce Królewscy takiego prezentu od losu jak w poprzedniej się nie doczekali i nadal muszą zadowolić się trzecią lokatą w tabeli. No i tym, że choć przez chwilę byli liderami.
Tym czego Granadzie z pewnością nie można odmówić jest niezła defensywa. Real Madryt męczył się z Andaluzyjczykami przez całą pierwszą połowę spotkania na Estadio Santiago Bernabéu. Do przerwy najpewniejszym punktem drużyny Granady był bramkarz: Roberto wykorzystał okazję na spektakularną obronę jeszcze bardziej spektakularnego strzału Cristiano Ronaldo, który uderzał z przewrotki. Strzał Portugalczyka w 56. minucie nie był już tak urodziwy, jednak tym razem spełniał najważniejsze kryterium: umieścił piłkę w bramce. W 74. minucie wynik na 2:0 podniósł Karim Benzema i w pełni dominujący nad przeciwnikiem Real zatrzymał trzy punkty na własnym stadionie.
Królewscy nie tracą czujności i dotrzymują kroku liderom, od których dzieli ich dystans zaledwie jednego punktu. Ani Barcelona, ani Atlético z pewnością nie mogą spać spokojnie.

Kartoniada na Santiago Bernabéu | Fot. Real Madrid
Kwestia życia i śmierci
A przynajmniej kwestia utrzymania się w najwyższej klasie rozgrywkowej lub spadku do Segunda. Dla drużyn zajmujących trzy ostatnie lokaty w tabeli La Liga o to właśnie toczy się gra w każdym meczu. Tym razem Real Valladolid urwał trzy punktu Villarrealowi i choć nie pozwoliły mu one na wygrzebanie się ze strefy spadkowej, to na koniec sezonu mogą okazać się bezcenne.
Czy można wygrać oddając dwa celne strzały na bramkę? Oczywiście, że można, jednak nie tym razem. Niepokojąco słabemu Villarrealowi, w którym zawiedli zawodnicy będący motorami napędowymi ofensywy: Uche i Gio dos Santos, nie wystarczyło to nawet by zremisować. Bierna postawa gości sprawiła, że piłkarzom Valladolid wystarczył wykorzystanie jednej sytuacji. W 40. minucie po rzucie wolnym wykonywanym przez Rossiego piłka powędrowała do Ruedy, który strzałem głową umieścił ją w bramce Asenjo. Gospodarze kwestię zwycięstwa w tym meczu załatwili szybko, łatwo i przyjemnie a Villarreal nie wykazywał znaczącej ochoty by im w tym przeszkodzić.
Piłkarze Żółtej Łodzi Podwodnej przeszli gdzieś obok meczu z Valladolid. Cóż, być może są zdania, że można sobie na to pozwolić w sytuacji gdy pewnie okupuje się piątą pozycję w tabeli. Gospodarze, grający z nożem na gardle, zachowali zimną krew i umiejętnie wykorzystali gorszą dyspozycję przeciwnika. W tej chwili Valladolid wyprzedza Rayo zaledwie o trzy punkty, jednak w kontekście walki o utrzymanie w Primera mogą one przesądzić o losach Blanquivioletas.
Głową w mur
Tytułowa głowa należy do Valencii, dla której murem okazuje się środek ligowej tabeli. Podopieczni Pizziego stanęli przed szansą zbliżenia się do upragnionej strefy europejskich pucharów. W sobotę Nietoperze podejmowały na własnym stadionie Espanyol a jak wiadomo nie ma to jak punkty w bezpośrednim starciu z sąsiadującym w tabeli rywalem. Ostatecznie „punkty” zostały zredukowane do zaledwie jednego punkcika.
Wynik w 3. minucie otworzył Jhon Córdoba, któremu fenomenalną piętką asystował Sergio García. Dwójkową akcją kompletnie rozmontowali oni defensywę Valencii. Cóż z tego, że gospodarze byli stroną aktywniejszą, przeważającą w prowadzeniu gry, posiadaniu piłki oraz statystykach strzeleckich? Cóż z tego, że Paco Alcácer szybko doprowadził do wyrównania a Jonas jeszcze przed przerwą dał Nietoperzom prowadzenie? Cóż z tego, skoro cały mecz ustawiła żółta kartka dla Jeremy’ego Mathieu i rzut karny dla Espanyolu wyegzekwowany przez Sergio Garcíę. Napastnik Espanyolu przypieczętował bramką bardzo dobre spotkanie.
Jak na razie najbardziej optymistyczną wiadomością dla Valencii jak na razie forma Pablo Piattiego, który w meczu z Los Pericos zaprezentował się świetnie. Był bardzo aktywny i operował niemal na całej połowie przeciwnika. Zdecydowanie najjaśniejszy punkt w, po raz kolejny, zawodzącej kibiców ekipie Valencii.
Rakitić to nie wszystko
Można mieć 72% posiadania piłki, przewagę dwudziestu ośmiu strzałów do zaledwie siedmiu, można mieć nawet w składzie rewelacyjnego Rakiticia – i przegrać mecz. To właśnie spotkało w 21. kolejce La Liga Sevillę, które kij w szprychy postanowiło włożyć Levante. Spotkanie pełne podtekstów, w szczególności jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki poprzedniej kolejki – to właśnie na Sevilli i Levante potknęli się obaj liderzy La Liga, Barcelona i Atlético.
Jak można się było a priori spodziewać podopieczni Emery’ego zdominowali spotkanie: Rakitić dwoił się i troił, zaś prowadzenie Sevilla objęła dzięki strzałowi Coke z 26. minuty. Żaby odpowiedziały niemal natychmiastowo a wszystko to dzięki Fazio, którego interwencja w polu karnym została ukarana jedenastką na rzecz Levante. Strzał Barrala doprowadził do wyrównania. Po bramce dla Levante mecz rozpoczął się od początku w takim samym stylu. Sevilla atakowała w poszukiwaniu bramki dającej prowadzenie. Mogła znaleźć ją w 57. minucie, także po rzucie karnym, który Andaluzyjczycy otrzymali po zagraniu piłki ręką przez Simao. Mogła, jednak tak się nie stało, piłka posłana przez Rakiticia z jedenastego metra zatrzymała się na słupku. Może bramki z rzutów karnych są dla Chorwata po prostu zbyt proste? Chyba tak, ponieważ niecałych dziesięć minut później Rakitić pokazał jak powinno się strzelać. Piękna bramka z dystansu mogła dać Sevilli zwycięstwo. Po raz kolejny „mogła”. Do tego by tak się nie stało wystarczyły dwa kornery i dwa szybkie ciosy Levante w wykonaniu Vyntry i Simao. Żaby zareagowały błyskawicznie i do końca meczu nie oddały już wywalczonego prowadzenia.
Jak widać Rakitić to nie wszystko. Czasem opłaca się także mieć w składzie chociażby Keylora Navasa, który został prawdziwym bohaterem drużyny gości na Ramón Sánchez Pizjuán. Gdyby nie świetna postawa bramkarza Levante Sevilla prawdopodobnie sięgnęłaby po trzy punkty.
Zmarnowany potencjał
Mecz Almeríi z Getafe był jak strzał Pablo Sarabii, który padł w 6. minucie spotkania: na pierwszy rzut oka obiecujący, jednak powinien się zakończyć zupełnie inaczej. Sarabia, spośród wszystkich możliwości, które dawała mu sytuacja sam na sam z bramkarzem Almeríi, postanowił uderzyć prosto w Estebana. Wydaje się, że cały zespół Getafe poszedł w ślady młodego pomocnika i postanowił w meczu na Estadio de los Juegos Mediterráneos strzelać często i nieskutecznie.
Goście wpasowali się w schemat, który w tej kolejce wymyśliła Sevilla: przejęli na siebie ciężar prowadzenia gry i oddawali liczne strzały na bramkę po to, by ostatecznie przegrać. Podczas gdy Getafe starało się atakować Almería zamiast się starać po prostu to robiła. Rzadziej niż goście, jednak dużo skuteczniej. W pierwszej świetną okazję dla gospodarzy zaliczył Rafa, który obił poprzeczkę bramki Moyi. Prowadzenie Almería objęła tuż po przerwie, dzięki bramce Jonathana zdobytej po rzucie rożnym. Gospodarzom skromne 1:0 wystarczyło by trzy punkty zostały na ich stadionie. Trzy niezwykle ważne punkty dla drużyny, która nadal jeszcze nie oddaliła się na tyle od strefy spadkowej by móc spać spokojnie.
Wykładowcy z Bilbao
Aż trudno uwierzyć, że Osasuna z 21. kolejki, to ta sama drużyna, która na swoim stadionie zatrzymała zarówno Barcelonę jak i madrycki Real. Athletic pokazał jak należy grać na El Sadar, dając lekcje futbolu zarówno gospodarzom jak i Wielkiej Dwójce.
Przyjezdni zaczęli z wysokiego C. Naciskany przez Aduriza Loties podał piłkę wprost pod nogi Susaety, ten nie próbował czarować – kropnął potężnie, ale precyzyjnie, skutkiem czego Osasuna przegrywała po niespełna trzech minutach meczu. Wyrównanie przyszło w minucie dziesiątej, kiedy to, będący ostatnio w świetnej formie, Armenteros zamienił rzut wolny na bramkę. Być może gol nie padłby, jednakże Gorka Iraizoz, zamiast pofrunąć w stronę długiego słupka, rzucił się z niewiadomych przyczyn w przeciwnym kierunku. Istny festiwal błędów jakim była pierwsza połowa meczu trwał a najlepsze, a jego punktem kulminacyjnym był drugi gol Athletiku w szesnastej minucie spotkania. Stosunkowo proste dośrodkowanie Herrery sprawiło Andrésowi Fernándezowi niespodziewanie wiele kłopotów. Golkiper Osasuny wypuścił piłkę z rąk, z czego skorzystał znajdujący się w pobliżu Aduriz. Niemalże na leżąco wpakował futbolówkę do siatki. Dziewięć minut później mógł być remis – niefrasobliwością i brakiem koncentracji popisał się Carlos Gurpegi. Nienaciskany przez żadnego zawodnika Rojillos podał niecelnie do Irazoza, tak że ten drugi musiał przez parę metrów gonić za piłką. Szczęśliwie jednak piłka nie zmierzała w światło bramki. Nieco zdekoncentrowana defensywa gości nie poniosła jednak poważnych konsekwencji. Jeden z rzutów rożnych próbował wykorzystać Loties. Mało brakowało, by uderzając głową odpokutował za błąd z trzeciej minuty. Na linii strzału stanął jednak Balenziaga, który wbił piłkę niemalże z linii bramkowej. Pod koniec pierwszej części meczu niedoszły strzelec popełnił kolejny fatalny błąd, tracąc piłkę na rzecz Aduriza. Zrehabilitował się jednak kilka sekund później interweniując przy próbie strzału Baska.
Druga połowa zapowiadała się całkiem obiecująco, jednakże tej teorii kłam zadali zawodnicy obu drużyn. Między 45 a 60 minutą więcej było fauli niż interesującej gry. Dopiero drugi gol Aduriza, i tym samym trzeci Athletiku nieco zmienił obraz drugiej części spotkania. Napastnik Lwów wykorzystał dośrodkowanie Andera Herrery i głową umieścił futbolówkę w siatce. Agresywnie grająca tego wieczoru Osasuna nie dokończyła meczu w komplecie. W 76 minucie Arribas otrzymał drugą żółtą kartkę za faul taktyczny, którego się dopuścił. Był to gwóźdź do trumny gospodarzy. Mimo korekt w ustawieniu, los Leones dosłownie wypunktowali Rojillos. Najpierw dogodną sytuację zmarnował Mikel San José, uderzając tuż obok prawego słupka. Litości dla przeciwników nie miał jednak duet Aduriz-Ibai, który w 84 minucie doprowadził do utraty kolejnego gola przez Osasunę. Znakomite prostopadłe podanie napastnika Athletiku wykorzystał właśnie Ibai lekką podcinką pokonując wychodzącego z bramki Andrésa. Dzieła zniszczenia dokonał Kike Sola, który na gola zamienił dośrodkowanie Herrery.
Poza drobnymi błędami jak ten Iraizoza czy Gurpegiego, Lwy zagrały iście po profesorsku. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Aritz Aduriz – autor dwóch bramek oraz takiej samej liczby asyst. Za kolejne dwa kluczowe podania pochwalić należy także Andera Herrerę. Bez tych dwóch zawodników, Athletic na pewno nie odniósłby tak wysokiego zwycięstwa. Zganić trzeba natomiast pivota Lwów – Andera Iturraspe. Silniejsze zespoły na pewno wykorzystałyby taki brak koncentracji i niedokładność. Podczas zaciętej walki o Ligę Mistrzów jaką toczą Baskowie nie ma miejsca na słabe mecze.
Mocnymi ogniwami Osasuny okazali się Armenteros – jako jeden z niewielu graczy ofensywnych Rojillos potrafił realnie zagrozić Iraizozowi. Za postawę defensywną pochwały należą się Francisco Silvie oraz Marcowi Bertránowi. Chilijczyk harował jak wół w środku pola kilkukrotnie zatrzymując groźne ataku gości. Hiszpański prawy obrońca był zaś najjaśniejszym punktem bloku defensywnego Osasuny. Umiejętnie włączał się do ataków, jednakże pod polem karnym przeciwnika zazwyczaj brakowało mu albo zwykłego szczęścia, albo nieco większego wsparcia kolegów z drużyny.
Athletic dopisując sobie kolejne trzy punkty utrzymuje bezpieczny, pięciopunktowy dystans nad grupą rywali walczących z nim o czwartą lokatę. Osasuna natomiast pozostaje w gronie drużyn walczących o byt w La Liga. Rojillos od strefy spadkowej dzielą tylko trzy oczka, każde potknięcie podopiecznych Javiego Gracii może kosztować ich bardzo wiele…
Kamikaze style
Trudno stwierdzić czy styl gry Rayo to jeszcze odwaga czy już głupota. Podopieczni Paco Jémeza po raz kolejny spróbowali strzelić więcej niż stracić, lecz sztuka ta im się nie udała. Ich rywale, czyli Atlético, potwierdzili zaś swoje mistrzowskie aspiracje i nie zlekceważyli lokalnego rywala.
Jak nie trudno się domyślić, Rubén miał pełne ręce pracy od początkowego gwizdka. Skapitulował szybko, bo już po ośmiu minutach drogę do bramki znalazł David Villa po wcześniejszym błędzie Baeny i podaniu Diego Costy. Odpowiedź Rayo mogła być szybka –Alberto Bueno padł w polu karnym jak rażony piorunem mimo znikomego kontaktu z Javim Manquillo, czego efektem była przyznana (a później zmarnowana przez Vierę) jedenastka. Dalszy przebieg meczu można opisać krótko – wymiana ciosów. W 30 minucie Atlético kilkoma podaniami rozmontowało obronę gospodarzy, a do pustej bramki futbolówkę skierował Turan. Dziesięć minut później bramkę zdobył ten, który wcześniej zmarnował rzut karny – Jonathan Viera. Prosta ale jakże skuteczna akcja: dośrodkowanie, zgranie piłki, krótkie podanie i precyzyjny strzał w długi róg. Gol kontaktowy podrażnił tylko gości, bo jeszcze przed przerwą, w 44 minucie drugiego gola strzelił Arda Turan, zamykając precyzyjne dośrodkowanie Gabiego z rzutu wolnego.

Oprawa przedstawiała Jowisza (czyli greckiego Zeusa – z hiszp. “rayo” oznacza błyskawicę) toczącego zwycięską walkę z Neptunem (symbol Atleti, pod fontanną z wizerunkiem rzymskiego Boga sympatycy “Los Rojiblancos” świętowali ostatnio sukcesy swojej drużyny) z podpisem “Piorun, który wskazuje nam drogę”. Drugi napis – widoczny na filmiku – głosi “Tutaj Bogowie się nie poddają”. Wprawdzie sama oprawa nie wystarczyła na podopiecznych Cholo, ale pomysłowość robi wrażenie. | Fot. via @thisisatleti
Obraz gry po przerwie się nie zmienił. Dość chaotycznie atakowały obie drużyny. Efekty ofensywnych poczynań w drugiej części spotkania przyszły jednak dopiero po dwóch kwadransach gry. W 75 minucie oskrzydlającą akcję i dośrodkowanie Luisa Filipe na bramkę zamienił Diego Costa, tym samym przerywając ponad 300-stu minutową niemoc strzelecką. 60 sekund później zrewanżował się Larrivey, strzelając gola głową po wrzutce Jonathana Viery. Ostatni kwadrans to już bezproduktywne ataki Rayo. Skupione na defensywie Atlético utrzymało satysfakcjonujący ich rezultat do końca spotkania.
Warto wspomnieć, iż w meczu tym, w barwach Rayo zadebiutował wypożyczony z Blackburn Rovers Rubén Rochina. Po drugiej stronie barykady szanse otrzymał jeden z największych młodych talentów – Óliver Torres. Na placu gry przebywał jednakże bardzo krótko – około trzech minut. Z boiska musiał zejść na skutek kontuzji barku.
Rojiblancos nie zwalniają tempa, dotrzymując kroku Barcelonie w walce o mistrzowski tytuł. Rayo pozostaje natomiast w strefie spadkowej, nieuchronnie przybliżając się do porzegnania z Primera División.
¡Benvingut a casa!*
Mistrzowie Hiszpanii po czterech kolejnych wyjazdowych meczach w końcu zawitali na Camp Nou! Ostatni mecz na własnym stadionie Katalończycy zagrali 16 dni temu. Jednak w tym czasie w stolicy Katalonii działo się wiele: ogłoszono referendum w sprawie przebudowy stadionu, a także zmienił się… prezydent. “Transparentnego” Sandro Rosella zastąpił jeden z dotychczasowych wiceprezydentów Jose Maria Bartomeu.
Barça rozpoczęła spotkanie z pozycji numer 3 w tabeli La Liga, tak więc od samego początku starała narzucić swoje tempo gry. Już w 5 minucie Alexis Sanchez trafił w słupek po znakomitym podaniu Cesca Fábregasa. Napór Barçy trwał niemal całą pierwszą połowę. Raz Pedro, raz Messi, innym razem Cesc czy Alexis. Próbował nawet Alba jednak piłka nie chciała za żadne skarby wpaść do bramki. Málaga swoją najlepszą szansę miała w 17 minucie jednak po wygraniu przebitki ze stoperami Barcelony, Roqué Santa Cruz wychodził oko w oko z Valdésem, akcję napastnika Andaluzyjczyków w porę zdążył przeciąć Jordi Alba. Barcelonie udało się trafić dopiero w samej końcówce pierwszej połowy. Z rzutu rożnego Xavi posłał piłkę w pole karne Alexis Sanchez wygrał pojedynek główkowy z obrońcą Málagi, Sergio Sanchezem. Piłka spadła pod nogi Piqué a stoper Katalończyków popisał się pewnym strzałem, notując bramkę w drugim kolejnym meczu.
Druga połowa to jeszcze większy napór Katalończyków, którzy za nic nie chcieli dopuścić do straty przypadkowej bramki. Mimo to Málaga miała swoje szanse; pierwsza z nich nadeszła już w 49. minucie, jednak ani Pawłowski, ani Juanmi nie byli w stanie dosięgnąć piłki. Obu zawodników ubiegł po raz kolejny Jordi Alba w porę zażegnując niebezpieczeństwo. Chwilę później Duda próbował wsadzić Valdesowi piłkę za kołnierz. Nieskutecznie, choć parabola lotu piłki była taka, że nie powstydziłby się jej nawet Pitagoras!
Barcelona zanim rozpoczęła strzelanie po raz kolejny trafiła w słupek po uderzeniu głową Piqué. Druga i trzecia bramka były bliźniaczo do siebie podobne z tą różnicą, że w pierwszym przypadku akcję Cesc-Messi-Pedro wykończył ten ostatni, przekładając piłkę na prawą nogę i posyłając ją w długi róg bramki strzeżonej przez argentyńskiego portero. Przy trzecim golu Kanaryjczyk odegrał jeszcze do Alexisa, wykładając Chilijczykowi piłkę jak na patelni. Wystarczyło tylko dołożyć nogę.
Po tej bramce Barça kontrolowała już spotkanie i nic więcej ciekawego na placu gry się nie wydarzyło. Warto jednak odnotować pojawienie się na boisku Ibrahima Afellaya, który wrócił do gry po ponad rocznej przerwie.
Po bardzo ciekawym meczu Barcelona wróciła na fotel lidera nie tracąc przy tym wielu sił. Z dobrej strony pokazała się para Mascherano-Piqué. Czyżbyśmy byli świadkami odrodzenia Piquenbauera? Wciąż świeżo wyglądał Cesc, Xavi również kierował grą jak za najlepszych lat. Pewnie wielu powie, że Messi znowu nie strzelił, jednak to właśnie on napędził dwie bramkowe sytuacje Dumy Katalonii pełniąc przy nich rolę “fałszywej 6”! Teraz Tata Martino może już skupić się na przygotowaniach do spotkań z obiema drużynami ze stolicy Lewantu. Za Barçą ciężki tydzień, choć 90 minut z Malagą i tak było w nim najspokojniejsze.
*Kat. „Witamy w domu!”. Za podsumowanie meczu Barcelona – Málaga bardzo dziękujemy Kasprowi Pamule.
Antoine Griezmann, olé!
Te trzy słowa mówią wszystko o meczu pomiędzy Realem Sociedad a Elche. Francuz w końcu rozegrał spotkanie na swoim własnym, wysokim poziomie i dał istny koncert na boisku. Jak na koncert przystało Griezmann rozpoczął go z wysokiego C: bramka, którą otworzył wynik w 3. minucie, przypisana jako trafienie samobójcze Damiána Súareza, to istny piłkarski majstersztyk. Jeszcze przed upływem kwadransa Francuz podniósł wynik, zaliczając trafienie głową. Sociedad mógłby prowadzić 3:0 jeszcze przed przerwą, gdyby uznano bramkę zdobytą przez Agirretxe. Na to jednak piłkarze z Donostii musieli poczekać do drugiej odsłony gry i 50. minuty, gdy do akcji wkroczył Carlos Vela, który także pokusił się o zdobycie bramki. Tylko jeden człowiek mógł tego wieczora zakończyć goleadę na Estadio Anoeta – Antoine Griezmann oczywiście. Tak też się stało i w 74. minucie Francuz ustalił wynik na 4:0.
Dzięki potknięciu Villarrealu i magii Griezmanna Socieadad dzieli już od Żółtej Łodzi Podwodnej zaledwie jeden punkt w tabeli. Z kolei Elche jest w sytuacji zupełnie odmiennej – wyniki 21. kolejki sprawiły, że Franjiverdes zawiśli tuż nad strefą spadkową.
Czego oko nie widzi: