Życie kibica Betisu jest w tym sezonie bajką. Nie, nie upadałam na głowę. Jest to bajka, niestety taka wyjęta prosto z historii pisanych przez Hansa Christiana Andersena: długa, trudna i ze smutnym zakończeniem. Najpierw mała biedna dziewczynka sprzedaje wszystkie zapałki żeby się uratować, a na koniec i tak spada do Segunda División… Przepraszam, chciałam powiedzieć „umiera”. W piątkowym meczu z Realem Madryt stojący między słupkami bramki Betisu, (bowiem określenie „broniący bramki” byłoby nadużyciem), Stephan Andersen udowodnił, że nazwisko słynnego duńskiego bajkopisarza zobowiązuje i inspiruje do tego by zostać twórcą smutnych i tragicznych historii. Cóż, ktoś musi przegrać, by wygrać mógł ktoś. A może to było odwrotnie… ? Jeśli jesteście ciekawi kto wygrał a kto przegrał w spotkaniach 20. kolejki Primera División czytajcie dalej.
I jest lepiej, i nie jest…
W takich słowach można podsumować grę Valencii pod wodzą Pizziego. Z jednej strony „nowej Valencii” trudno odmówić lepszej gry; na Nietoperze ostatnimi czasy patrzy się coraz przyjemniej. Jednak z drugiej strony wyniki, osiągane aktualnie przez Valencię nie różnią się znacząco od tych, które notowali oni pod wodzą Miroslava Djukicia. Tym razem Los Ches potknęli się na La Rosaleda, gdzie nie zdołali pokonać Málagi.
Pizzi zdecydował się posadzić na ławce rezerwowych Sofiane’a Feghouliego, który w ostatnich spotkaniach prezentował bardzo wysoką dyspozycję. Dla odmiany w pierwszym składzie Valencii zobaczyliśmy Evera Banegę. Nietoperze, mimo minimalnej przewagi w posiadaniu piłki, nie były w stanie przejąć kontroli nad meczem i zneutralizować aktywnej gry Andaluzyjczyków. Efektem okazał się bezbramkowy remis, w którym najjaśniej świecili golkiperzy obu drużyn. Pizzi w końcu zrezygnował z wystawienia Vicente Guaity i między słupkami bramki Valencii zameldował się Diego Alves. Brazylijczyk swoją postawą dobitnie udowodnił dlaczego to miejsce powinno być zarezerwowane właśnie dla niego. Willy Caballero nie pozostał dłużny i także świetnie spisywał się strzegąc świątyni Los Boquerones. Z tego korespondencyjnego pojedynku bramkarzy obaj przeciwnicy wyszli zwycięsko: mimo 17 strzałów Málagi i 11 Valencii żaden z zawodników nie zdołał trafić do bramki. W drugiej połowie Pizzi zdecydował się wprowadzić na boisko Fegouliego w miejsce Parejo, jednak Algierczyk nie przechylił szali zwycięstwa na stronę swojej drużyny.
Podopieczni Pizziego rozegrali kolejny mecz, którego rezultat niewiele im przyniósł. Zaledwie jeden punkt wywalczony z Málagą z pewnością nie jest w stanie znacząco pomóc w pięciu się w górę tabeli.
¡Manque pierda!
Hasło kibiców Betisu: „¡Viva er Beti manque pierda! – Niech żyje Betis nawet gdy przegrywa!”, już dawno nie było tak aktualne. Przed meczem z Realem Madryt zapowiedzi trenera Verdiblancos, Juana Carlosa Garrido, były pełne pewności siebie. „Wierzymy, że zwycięstwo z Realem Madryt jest możliwe” – oświadczył na konferencji. Oczywiście, jest możliwie, jednak tylko wtedy kiedy drużyna podejmie starania żeby (przynajmniej) przeszkodzić przeciwnikowi w strzeleniu bramki. Stephan Andersen stojący jak słup soli w chwili, gdy mijała go piłka uderzona przez Garetha Bale’a, może być symbolem biernej i bezradnej postawy Betisu w tym spotkaniu.
Goleadę w wykonaniu piłkarzy ze stolicy rozpoczął w 10. minucie Cristiano Ronaldo, który w pierwszym meczu ligowym od chwili zdobycia Złotej Piłki, popisał się pięknym i skutecznym strzałem zza pola karnego. Portugalczyk wyraźnie pragnął podwyższyć jeszcze bardziej swój dorobek bramkowy, jednak nie zwieńczył swoich starań sukcesem. W strzelaniu goli skutecznie wyręczyli go koledzy: w 25. minucie wynik na 2:0 podniósł Gareth Bale, któremu golkiper Betisu nie miał zamiaru w żaden sposób przeszkadzać w zdobyciu bramki z rzutu wolnego.
Tuż po rozpoczęciu drugiej połowy, po koncertowej wręcz akcji indywidualnej Luki Modricia, na listę strzelców wpisał się także Karim Benzema. Piętnaście minut później Ángel Di María pięknie przyłożył z dystansu trafiając w długi róg – tym razem Andersen wpadł przynajmniej na pomysł rzucenia się za piłką, nie zdążył jednak zrobić tego wystarczająco szybko i futbolówka ledwie musnęła koniuszki jego rękawic. Na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry wynik ustalił Álvaro Morata, który podczas zamieszania w polu karnym Betisu zachował trzeźwość umysłu i zdołał skutecznie wykończyć.
Garrido, który po zwolnieniu Pepe Mela, miał być lekiem na całe zło dla Verdiblancos został wygwizdany na Benito Villamarín. Zgromadzeni na trybunach Beticos skandowali też nazwisko byłego szkoleniowca. Rzeczywiście, od chwili objęcia stanowiska przez nowego trenera poprawy brak, tak samo jak wizji zmian, które mogłyby tę poprawę spowodować. Porażka z Realem Madryt przesądziła ostatecznie o losie Garrido, szkoleniowiec nie zagrzał długo miejsca na ławce Betisu i w niedzielny wieczór został zwolniony. Zastępca? Były piłkarz Betisu, Gabriel Calderón. Kibicom Verdiblancos, którzy najwyraźniej stracili już cierpliwość, pozostaje powtarzanie klubowego hasła: „¡Viva er Beti manque pierda!”.
Zagranie Baeny ustawia mecz
W uszach kibica Rayo takie stwierdzenie powinno brzmieć pięknie. Niestety, nie wtedy kiedy wspomnianym zagraniem Baeny jest mający miejsce już w 18. minucie meczu faul w polu karnym na Cono. Tak właśnie rozpoczęło się spotkanie na Estatio Manuel Martínez Valero, podczas którego Elche podejmowało Rayo Vallecano. Arbiter spotkania, Pérez Montero, poczęstował Baenę czerwoną kartką, zaś całą jego drużynę rzutem karnym na rzecz Elche. Jedenastkę skutecznie wyegzekwował Edu Albácar, którego bramka otworzyła wynik i dała prowadzenie Franjiverdes.
Co ciekawe, pierwszą zmianę po osłabieniu drużyny przez wyrzucenie z boiska Baeny Paco Jémez przeprowadził dopiero 10 minut później. Na dodatek trudno określić ją mianem „defensywnej”, boisko opuścił bowiem Nacho, zaś na jego miejsce zameldował się Adrián. Mimo to, plan załatania dziury w pomocy nie zadziałał. Niepokojąco słaby duet Trashorras-Bueno nie był w stanie wygrać walki o środek pola z Javim Márquezem, Pérezem i Cono. O indolencji piłkarzy z Vallecas w kwestii prowadzenia gry niech świadczy fakt, że ulegli oni Elche nawet w statystyce posiadania piłki – ewenement na skalę światową, jeśli chodzi o spotkania rozgrywane przez Rayo.
Gospodarze przez cały mecz utrzymywali przewagę i kontrolowali jego przebieg, nie zdołali wcześniej podwyższyć wyniku tylko dzięki świetnej postawie Rubéna Martíneza między słupkami bramki Rayo. Golkiper z Vallecas wyciągał co się da, ale w 78. minucie po strzale Javiego Márqueza, musiał w końcu skapitulować. Całą sytuację (ku wielkiemu ubolewaniu autorki tekstu) sprowokował Saúl Ñíguez. Młodziutki Hiszpan nie zdołał wyprowadzić piłki z własnej strefy obronnej i pozwolił Richmondowi Boakye odebrać sobie futbolówkę. Ghańczykowi wyłożył ją Márquezowi, który zakończył akcję ustalając wynik na 2:0.
Franjiverdes zainkasowali cenne trzy punkty, które pozwoliły im (przynajmniej na razie) oddalić się na bezpieczną odległość od strefy spadkowej. Rayo przeciwnie, Franjirrojos nadal pozostają, tuż za Betisem, drużyną najpoważniej zamieszaną w kwestie walki o utrzymanie. Jednak zespołów, które mają jeszcze realną „szansę” spaść do Segunda jest co najmniej kilka i można odnieść wrażenie, że na liście potencjalnych spadkowiczów wiele jeszcze może się zmienić. Rayo nie ma zamiaru pozostawać bierne – wzmocnienie (kulejącego w tym sezonie) ataku Piratów przyjedzie do Vallecas już dziś, prosto z Blackbun Rovers, w postaci świeżo wypożyczonego Rubéna Rochiny. Pozostaje trzymać kciuki za adaptację młodego Hiszpana w nowej drużynie.
Rzutem na taśmę
W taki właśnie sposób Espanyol pokonał Celtę Vigo zgarniając w 20. kolejce trzy punkty. Dzięki nim, Los Pericos mają na swoim kocie 25 oczek i nadal mogą utrzymywać swoje odwieczne, europejskie aspiracje.
Przez większą część spotkania dominowała drużyna z Galicji. Jednak wszelkie jej starania ofensywne, głównie w wykonaniu Rafinhi i Orellany, nie przyniosły wymiernego efektu. Espanyol na poważnie wziął się do pracy dopiero na około 15. minut przed końcem meczu, lecz dopiero w 88. minucie udało mu się ostatecznie rozstrzygnąć losy tego nudnego i powolnego spotkania. Sergio García przyjął piłkę od Moreno i strzałem ze środka pola karnego ulokował ją w bramce Celty Vigo. To było pierwsze i ostatnie trafienie na Cornellà-El Prat, ale zapewniło ono Espanyolowi bardzo cenne zwycięstwo.
Kolejna przegrana znacząco utrudniła sytuację podopiecznych Luisa Enrique, którzy cały czas oscylują w okolicach strefy spadkowej.
Jak oni nie trafiają
Po pojedynku na Estadio Nuevo Los Cármenes można było się spodziewać intensywnej walki. W ramach 20. kolejki La Liga, Granada podejmowała Osasunę co oznaczało, że starły się ze sobą dwie drużyny ze środka tabeli. Jak to bywa w takich meczach, stawką jest pierwsza dziesiątka lub niebezpieczne zbliżenie się do drużyn walczących o być albo nie być w Primera División. Tym razem obu ekipom tak bardzo zależało na zwycięstwie, że ostatecznie… zremisowały 0:0.
W meczu obyło się bez goli, jednak nie bez piłkarskich fajerwerków. Piłkarze obu drużyn urządzili wzajemny konkurs strzeleckiej nieskuteczności. Pierwszą groźną, ale niewykorzystaną, sytuacją popisał się w 20. minucie Recio, którego strzał głową zatrzymał się na słupku bramki Asiera Riesgo. Piętnaście minut później Recio próbował jeszcze raz, tym razem prawą nogą, jednak z identycznym skutkiem. Piłka znowu obiła słupek bramki Osasuny. Kolejną świetną sytuację, która w 43. minucie mogła dać prowadzenie zdecydowanie aktywniejszej Granadzie, zmarnował El-Arabi.
W drugiej połowie gry do głosu w końcu zaczęła dochodzić Osasuna, ale musiałaby zrobić to znacznie bardziej zdecydowanie, by mieć szansę przebić się przez dominację Granady. Mimo to, gospodarze nie byli w stanie przekuć starań na wynik i obie ekipy musiały się podzielić punktami.
Po czym poznać prawdziwego mężczyznę?
Jeśli wierzyć w słowa byłego premiera Leszka Millera, według których prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, a nie jak zaczyna, to piłkarze Realu Sociedad po ostatnim meczu powinni schować się w szatni ze wstydu i nie wychodzić co najmniej przez tydzień.
W 16. minucie wydawało się, że Agirretxe, (który wreszcie znalazł drogę do siatki), na spółkę z Velą rozstrzygnęli już wynik spotkania. Meksykanin asystował, Bask strzelał i po kwadransie goście prowadzili już 2:0. Przepis na to jak prowadząc po 16. minutach 2:0 ostatecznie zremisować 2:2 są w stanie podać jedynie podopieczni Jagoby Arrasate. Trzeba jednak nadmienić, że Txuri-Urdin mogli w w pierwszej połowie prowadzić już 3:0, ale arbiter główny anulował gola Veli, ponieważ sędzia liniowy dopatrzył się wybitnie wątpliwego spalonego. Może tej przewagi La Real by nie zmarnował?
Gospodarze nie złożyli jednak broni. Na huraganowy początek meczu w wykonaniu drużyny z Donostii szybko odpowiedział Ciprian Marica, który pokonał Claudio Bravo w 28. minucie. Od tej chwili inicjatywę przejęło Getafe. Drużyna spod Madrytu miała wiele okazji na wyrównanie, lecz powiodło się dopiero Pedro Leónowi, który w 52. minucie zdobył bramkę ustalającą ostateczny wynik. Niecałe dziesięć minut później plac gry, po obejrzeniu drugiej żółtej kartki, opuścić musiał Borja. Od tej chwili, mając liczebną przewagę, Real Sociedad obudził się i podejmował próby rozstrzygnięcia losów spotkania, jednak było już za późno by cokolwiek zmienić.
Piłkarze Getafe popisali się wspaniałą remontadą w świetnym stylu i wywalczyli w pełni zasłużony punkt. Z kolei postawa zawodników z San Sebastian z pewnością rozczarowała wszystkich kibiców Txuri-Urdin.
Żółta Łódź nadal na fali
Co to za szalona liga, w której Łódź Podwodna zamiast iść na dno sukcesywnie wypływa coraz wyżej? La Liga oczywiście!
W tym sezonie nastała w Hiszpanii moda na skutecznych napastników. Niektórzy z nich, w tym sezonie, sami odkryli swoją własną, lepszą wersję. Tak też mają się sprawy w przypadku Nigeryjczyka, którego imię jest koszmarem każdego pismaka: Ikechukwu Uche ma w tym sezonie na swoim koncie już 11 goli. Ostatnią z nich zdobył na El Madrigal podczas ligowego meczu z Almeríą. Nigeryjczyk pokonał Estebana już w 3. minucie dając swojej ekipie szybkie prowadzenie. Po raz kolejny przy bramce Uche asystę, w postaci pięknej długiej piłki, zaliczył Gio dos Santos. Moi Gómez i Manu Trigueros mieli szansę dobić przeciwnika jeszcze przed przerwą jednak żaden z nich nie trafił w światło bramki. W drugiej połowie spotkania do głosu w końcu doszła Almería, lecz postawa Sergio Asenjo pozwoliła gospodarzom zachować prowadzenie. Kropkę nad „i” goście postawili sami a dokładniej postawił ją Rafita, który sfaulował Perreirę w obrębie pola karnego. Arbiter spotkania, znany i „lubiany” Muñiz Fernández, podyktował jedenastkę, a Bruno Soriano bezbłędnie ją wykorzytał, zapewniając Villarrealowi zwycięstwo w wymiarze 2:0.
Klątwa senyery trwa
Podobno czerwono-żółte wyjazdówki Barcelony, mimo że bardzo patriotyczne, nie są dla Katalończyków najszczęśliwsze. Tym razem tę tezę potwierdziło Levante, które na Estadio Ciutat de Valencia wywalczyło jeden punkt i udowodniło, iż ono także zasługuje na miano Blaugrany. Potknięcie w Walencji mogło się bardzo źle skończyć dla Katalończyków. Real Madryt zbliżył się już do nich na dystans zaledwie jednego punktu, zaś w przypadku zwycięstwa Atlético Madryt, które w chwilę po zakończeniu meczu Barcy podejmowało Sevillę, „Duma Katalonii” straciłaby fotel lidera.
Spotkanie na Estadio Ciutat de Valencia było jubileuszowym meczem dla Juanfrana, który bronił barw Levante już po raz setny. Obrońca uczcił tę okazję rozgrywając świetne spotkanie, w którym był zdecydowanie najjaśniejszym punktem swojej drużyny. Między innymi dzięki jego postawie Żaby wywalczyły remis z pierwszym zespołem w tabeli.
W 10. minucie Barcelonę dopadła kolejna klątwa – przekleństwo stałych fragmentów gry. Andreas Ivanchitz dośrodkowywał z rzutu rożnego, do posłanej przez niego futbolówki wyskoczył Loukas Vyntra, który umieścił piłkę w bramce Valdésa. O ile o klątwę senyery można obwinić co najwyżej projektantów koszulek, o tyle winą za przekleństwo stałych fragmentów gry należy już obłożyć defensywę Barcy. Fakt, że z ostatnich pięciu straconych bramek, aż cztery zostały Katalończykom strzelone po rzutach rożnych mówi sam za siebie. Jednak kto mieczem wojuje od miecza ginie, podobno. No, może nie dosłownie „ginie”, ale porządnie obrywa w potylicę i zamiast zwycięstwa w meczu musi się zadowolić jednym punktem. To właśnie przytrafiło się Levante zaledwie osiem minut później, Barca odpłaciła Żabom ich własną bronią i (o dziwo!) zdobyła bramkę po rzucie rożnym. Korner wykonywał Xavi, zaś w polu karnym swoją robotę wykonał Gerard Piqué. Barca szybko sprawiła, że mecz rozpoczął się od początku.
Druga połowa upłynęła pod znakiem dziwnych i zastanawiających posunięć Gerardo Martino. Argentyńczyk zdjął z boiska Xaviego, Fábregasa i Pedro, a zadanie zastąpienia ich i wywalczenia zwycięstwa powierzył młodym wychowankom: Cristianowi Tello, Sergiemu Roberto oraz Dongou.Ta taktyka nie przyniosła spodziewanych (?) efektów. Barcelony nie zdołał uratować nawet dyżurny ratownik Katalończyków – Leo Messi. Argentyńczyk w meczu w Walencji zagrał jako piłkarz Schroedingera – jednocześnie był na boisku i go na nim nie było. O fakcie, że jednak znajduje się na murawie, Leo dał znać dopiero pod koniec spotkania, w niemal niewiarygodny sposób marnując sytuacje, po których wszyscy widzieli już piłkę w bramce.
¡Sevilla Maravilla!
Czy jeszcze nie tak dawno ktokolwiek z nas sądził, że doczekamy takich czasów w La Liga, gdy remis wywalczony z Atlético Madryt będzie wielkim sukcesem? Doczekaliśmy. Stworzoną przez Simeone maszynę do seryjnego mordowania ligowych przeciwników w końcu zatrzymała Sevilla. A przynajmniej na chwilę spowolniła.
Podopieczni Cholo stanęli przed okazją sięgnięcia po fotel lidera. Potknięcie Barcelony w meczu z Levante sprawiło, że w przypadku zwycięstwa nad Sevillą Atlético mogłoby się wygodnie rozgościć na samym szczycie ligowej tabeli. Czy piłkarze z Madrytu nie wytrzymali presji wiążącej się z wizją objęcia prowadzenia w La Liga? A może wygodniej im gonić Barcelonę, niż być przez nią gonionym? Tego się raczej nie dowiemy, jednak fakt, pozostaje faktem: twierdza Vicente Calderón upadła, a Atleti straciło dwa punkty na własnym terenie.
Po golu Davida Villi w 18. minucie spotkania wydawało się, że nikt nie jest w stanie odebrać zwycięstwa Rojiblancos. Gospodarze dominowali, a Sevillistas wydawali się zbyt bezradni by stanowić dla nich realne zagrożenie. Jednak, jak widać, pozory mogą mylić. W 72. minucie arbiter odgwizdał nieprzepisowe zatrzymanie zawodnika w polu karnym (faulowany – Bacca, faulujący – Juanfran) i podyktował rzut karny dla gości. Jedenastkę z zimną krwią wykorzystał Ivan Rakitić, który tym samym ustalił wynik na 1:1. Do końca meczu Sevilla broniła szczęśliwego remisu i nie przeszkodziła jej w tym nawet czerwona kartka dla Alberto Moreno.
Dzięki podziałowi punktów na trudnym terenie ekipa z Andaluzji umocniła się na siódmej pozycji w tabeli, jednak największe korzyści z tego rezultatu odniosły zupełnie inne drużyny. Nierozstrzygnięty pojedynek sprawił, że Barcelona nadal pozostaje liderem, zaś Real Madryt zbliżył się na dystans zaledwie jednego punktu zarówno do Katalończyków, jak i do swoich rywali zza miedzy. Na szczycie robi się coraz ciekawiej.
Nieudana krucjata
Twierdza „El Nuevo San Mamés” pozostaje niezdobyta. Odważna próba Realu Valladolid zakończyła się niepowodzeniem choć nie wszystko na to wskazywało.
Pierwsza połowa meczu między Baskami, a przyjezdnymi Kastylijczykami przypominała mecz rodem z Football Managera. Ci pierwsi nieustannie naciskali, stwarzając wiele groźnych sytuacji podbramkowych (jak ta z 36 minuty, po akcji Herrery i Susaety), drudzy zaś postawili popularny „autobus” i nastawili się na grę z kontry. Równo po kwadransie Athletic, mimo ogólnej dominacji, padł ofiarą jednego z nielicznych ataków Realu. Głównym karcącym okazał się Óscar González. Do końca pierwszej części meczu obraz gry się nie zmienił, podobnie jak i rezultat.
Druga odsłona przyniosła istną goleadę. Grająca bezbłędnie w pierwszej części spotkania defensywa Realu Valladolid wyglądała po prostu fatalnie. Krycie na radar, niecelne wybicia, łamanie linii spalonego – to ich grzechy główne w drugiej części meczu. Athletic natomiast nie zamierzał odpuszczać, czego dowodem były: wysoki pressing, szybkie odbiory, zepchnięcie przyjezdnych z Valladolid do jeszcze głębszej defensywy. Pierwszą szybę autobusu wybił Ibai Gómez – przejął odbitą przez Mariño piłkę, podbiegł kilka metrów w stronę bramki i z zimną krwią umieścił ją w siatce. Dokładnie jedenaście minut później wynik podwyższył jeden z najlepszych jokerów ligi, niezawodny De Marcos. Na trzecią bramkę Athletiku kibice musieli czekać do 82 minuty. Długą piłkę zagraną przez Iraizoza przejął Aduriz, zgrał ją do Ibaia, ten pobiegł w pole karne i podobnie jak przy pierwszej bramce uderzył po ziemi, po długim słupku. Dzieła zniszczenia dopełnił natomiast Ander Herrera, który w 86 minucie głową skierował futbolówkę do bramki strzeżonej przez Mariño.
W 9o-tej minucie desperackim, ale jakże efektownym i co najważniejsze efektywnym rajdem popisał się rezerwowy Realu Valladolid – Valdet Rama. W pełnym biegu minął pięciu(!) graczy Athletiku po czym bez pardonu strzelił skutecznie na bramkę Iraizoza, ustalając tym samym wynik meczu na 4:2.
To nie był klasyczny mecz dwóch połówek, choć statystyki mogą mówić co innego. Gospodarze byli drużyną dominującą od pierwszej do ostatniej sekundy meczu. Znaczną różnicę stanowiła jedynie ich skuteczność. Na wyróżnienia zasłużył na pewno Ibai Gómez. Aktywny przez 90 minut, autor dwóch goli. Rozczarowaniem natomiast można nazwać grę stopera Los Leones – Aymerica Laporte. Był niedokładny, zawinił przy obu straconych przez Athletic golach, brakowało mu pewności siebie. Ostatecznie, Athletic utrzymał się na czwartej lokacie. Baskowie wyprzedzają Villarreal o jedno oczko, szósty Real Sociedad o trzy, natomiast siódmą Sevillę o 8. Walka o miejsce zapewniające awans do Ligi Mistrzów trwa w najlepsze.
Pozostałe skróty 20.kolejki Primera Division