
Gdyby ktoś z Was zastanawiał się, gdzie się podział João Pereira, niegdyś czołówka europejskich prawych defensorów, to spieszymy z informacją, iż od dobrych trzech miesięcy sumiennie wykonuje on obowiązki kibica klubu Valencia CF, oglądając każdy mecz z trybun leciwego Estadio Mestalla i otrzymując za to około 1,6 mln € rocznie. Ciepła posadka, chociaż myli się ten kto sądzi, iż Portugalczyk przyjął ją dobrowolnie.
Aby zrozumieć obecną sytuację João Pereiry, musimy wrócić do czasu tuż przed rozpoczęciem przygotowań do trwającego sezonu. Występujący na prawej flance obrońca, po przyzwoitym poprzednim roku w Valencii oraz powołaniu na — w ostateczności nieudane dla Portugalii — Mistrzostwa Świata w Brazylii, mógł oczekiwać spokojnej kontynuacji kariery na Mestalla. Sytuacja skomplikowała się jednak, gdy do opinii publicznej dotarły pierwsze informacje o możliwym przejęciu sterów w klubie przez Petera Lima. Rządy singapurskiego magnata oznaczałyby nieuchronne zmiany w aspekcie organizacyjnym, ale także sportowym.
Teoretycznie obrońca nie musiał się martwić. Jego interesy reprezentował bowiem Jorge Mendes, bliski przyjaciel Lima. Pereira postanowił jednak, niejako zapobiegawczo, skrócić swój urlop i wcześniej niż planowano dołączyć do, prowadzonej już wtedy przez Nuno Espírito Santo, drużyny. Naturalnym wydawało się, że nowy trener, rodak Pereiry, a zarazem dobry znajomy i również klient Mendesa, w końcu mocno postawi na wychowanka Benfiki. Ten w poprzednim sezonie co prawda grał w większości spotkań, choć wciąż dosyć często zdarzało mu się ustępować miejsca na murawie Antonio Barragánowi.
Na początku pretemporady Pereira mógł być spokojny. Dostawał tyle samo szans gry, co jego hiszpański konkurent; zrozumiała praktyka na tym etapie przygotowań. Sytuacja zmieniła się jednak mniej więcej w połowie kampanii. To właśnie wtedy Portugalczyk na dobre wylądował na ławce.
O tej sprawie, w jednym ze swoich ostatnich artykułów, pisze Paco Polit, dziennikarz dobrze zorientowany w sprawach klubu. Sugeruje on, że coś dziwnego mogło wydarzyć się w Londynie, gdzie Valencia rozgrywała swoje mecze kontrolne. „Na początku presezonu Barragán i Pereira dostawali mniej więcej tyle samo czasu na wykazanie się na boisku. To tylko spekulacje, ale wydaje się, że coś musiało zdarzyć się w Londynie, co sprawiło, że od tego czasu grał już tylko Barragán; nawet dwa pełne mecze w odstępie dwóch dni, co jest praktyką dosyć dziwną na tym etapie przygotowań do sezonu” — pisze Polit w tekście dla “Diario de Mestalla”.
Przytacza on również ciekawe „znalezisko” dziennikarzy lokalnej gazety “Las Provincias”, którzy już w sierpniu dotarli do zapisów w umowie Portugalczyka, mówiących o premii w wysokości 300 tys. € w przypadku gdyby piłkarz pozostał na Mestalla do końca kontraktu [czerwiec 2015 — przyp. red.] oraz automatycznym przedłużeniu umowy o rok w razie rozegrania przez niego więcej niż 70% meczów w sezonie.
Sprawa ma jeszcze jeden ciekawy aspekt, także finansowy. Portugalczyk zarabia w Valencii 1,6 mln € za sezon podczas gdy Barragán, którego kontrakt również wygasa w 2015 roku [klub negocjuje jego przedłużenie — przyp. red.] inkasuje równy milion mniej. Przed sezonem, gdy Rufete, dyrektor sportowy walenckiego klubu, usilnie starał się zakontraktować Enzo Péreza, na Mestalla uznano, że trzeba „uwolnić” nieco gotówki, aby spełnić wygórowane oczekiwania Argentyńczyka, a jednocześnie nie narażać się na złamanie zasad Finansowego Fair Play.
Pereira został wyznaczony do odstrzału, a egzekucję miał wykonać jego ówczesny agent — Jorge Mendes. Ten sam Mendes, w czasie gdy próbował znaleźć swojemu rodakowi nowy klub, podjął usilne starania, aby do Walencji sprowadzić innego swojego klienta — João Cancelo. Niedługo potem młody Portugalczyk trafił nad Turię na zasadzie rocznego wypożyczenia. „Najpotężniejszy agent współczesnego futbolu” nie spodziewał się jednak, że Pereira postanowi zrobić jemu i klubowi małego psikusa oświadczając, że nigdzie się nie wybiera i chce wypełnić kontrakt z Valencią. Nie przekonały go nawet intratne oferty z Turcji, co zarówno Mendesa jak i kilka osób w klubie wprawiło w niemałą konsternację, żeby nie powiedzieć wściekłość.
Tuż przed zamknięciem okienka transferowego, mocno przebudowana ekipa Valencii, przypomnijmy, drużyny nie uczestniczącej w rozgrywkach europejskich, liczyła w swoim składzie trzech nominalnych prawych obrońców, przy czym tylko jeden z nich był reprezentantem seniorskiej reprezentacji swojego kraju [Pereira zagrał dla Portugalii 40 razy, Cancelo zaliczył dopiero debiut w kadrze U-21, Barragán zaledwie otarł się o młodzieżowe reprezentacje Hiszpanii — przyp. red.]. Ostatecznie, przekonany o swoich umiejętnościach João, nie dał się wypchnąć „za drzwi” i z charakterystyczną dla siebie wytrwałością mocno trenował, licząc przy tym, że uda mu się zdobyć przychylność trenera.
Pereira w ostatnich latach był niewątpliwie jednym z najlepszych zawodników na swojej pozycji. Szybki, dobry technicznie, niesamowicie zdeterminowany i zaangażowany. To czym Portugalczyk się wyróżniał, to równa, stabilna forma. Poza tym dobry duch zespołu, a przede wszystkim profesjonalista pełną gębą, czego idealnym podsumowaniem jest jego postawa w ostatnich miesiącach. Jedyną rysą na jego wizerunku są boiskowe wybuchy; João często dawał się wyprowadzać z równowagi.
— Krystian Porębski
Wilk w owczej skórze
Przy tej okazji warto bliżej przyjrzeć się sylwetce Jorge Mendesa. Ten „wszechmogący” agent piłkarski wzbudza niemałe kontrowersje. W ciągu ostatniej dekady to właśnie on wytransferował za granicę niemal całą kadrę Portugalii. Jego monopol na tamtejszym rynku od dawna jest niepokojący, ale nie to rzuca największy cień na prowadzoną przez niego firmę Gestifute. A to dlatego, iż określenie „agent”, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, w przypadku jego działalności staje się coraz mniej adekwatne.
W ostatnim czasie działania Mendesa oscylują nie tyle wokół reprezentowania interesów piłkarzy, co „doradzania” prywatnym funduszom, najczęściej ulokowanym w rajach podatkowych. Fundusze te zajmują się wyszukiwaniem i inwestowaniem w obiecujących zawodników, na których zwyczajnie będzie można zarobić w przyszłości. Portugalski potentat doradza zatem prywatnym firmom, których z m.in reprezentowanych przez niego piłkarzy warto kupić, aby inwestycja była opłacalna. I tu pojawia się dosyć specyficzny konflikt interesów.
Przed niespełna miesiącem FIFA zleciła prywatnej firmie audytorskiej przygotowanie raportu na temat takich powiązań biznesowych. Wnioski, które z niego płyną są jednoznaczne.
„W przypadku gdy agent, którego podstawowym obowiązkiem powinno być działanie w najlepszym interesie swojego klienta w rzeczywistości jest właścicielem części lub całości praw do jego karty zawodniczej, mamy wtedy do czynienia z sytuacją, gdy taka osoba ma wymierny interes w odsprzedaży tych praw. Występuje tu więc wyraźny konflikt interesów” — piszą autorzy raportu.
Dokument konkluduje następujące zdanie: „Własność kart zawodniczych przez strony trzecie cementuje system, w którym zarówno prywatne fundusze, agenci piłkarzy oraz kluby mają interes w tym, aby nie dopuścić do wypełnienia kontraktów przez zawodników i zarobić na ich sprzedaży przed wygaśnięciem umów”.
Mendes stąpa po cienkiej linii, ocierając się wręcz o łamanie zasad FIFA. Rzecz w tym, że ten portugalski agent, niegdyś właściciel klubu nocnego, stał się dla współczesnego futbolu niezbędny; to on jest dziś „oliwiącym” tryby tej maszyny. Nic więc dziwnego, że w FIFA, pomimo jednoznacznych wniosków płynących ze wspomnianego raportu, trudno znaleźć kogoś, kto zechciałby bardziej dociekliwie spojrzeć na praktyki “super-agenta”.

Najważniejsze transfery Mendesa | Źródło: The Guardian
Kontrakt emerytalny
Wracając do Pereiry. Jest początek października 2014 roku. Po pierwszych 5-ciu kolejkach La Liga spędzonych na trybunach, Portugalczyk wie już, że Nuno nie zamierza dawać mu szans na grę. Zapewne w akcie desperacji piłkarz decyduje się rozstać z Mendesem i zamienia Gestifute na Proeleven, agencję, która reprezentuje m.in. André Villasa-Boasa. Tę samą, która od pewnego czasu ośmiela się podkopywać monopol Mendesa na portugalskim rynku. Jeden z bardziej dociekliwych i zorientowanych w temacie kibiców Valencii spuentował ową sytuację wymownym wpisem na Twitterze: „João równie dobrze mógłby już podpisać kontrakt emerytalny”.
„Od czasu przybycia do Walencji, João był jednym z nielicznych graczy, którzy wyjątkowo angażowali się w sprawy drużyny w trudnych czasach. Teraz nie gra i nikt z nas nie rozumie dlaczego” — mówił Paco Rausell, rzecznik “CN”.
„Zwróciłem się o wyjaśnienie w tej sprawie bezpośrednio do klubu i powiedziano mi, że jest to „decyzja techniczna”. Poza tym nikt nie pofatygował się, aby wyjaśnić sytuację kibicom” — dodaje, przypominając, że nawet w ostatnim czasie Pereira jest jednym z tych zawodników, którzy pozostawiają najwięcej sił na treningach. „On ma naturalny dar motywowania i wprawiania kolegów z drużyny w dobry nastrój. To wielki profesjonalista”.
Słusznie chwalony do tej pory za bezpośredniość i szczerość w kontaktach z dziennikarzami trener, w tym wypadku wszedł na bardzo grząski grunt — porównywanie umiejętności, a nie aktualnej formy swoich piłkarzy, to temat tabu i zawsze wielka niezręczność w ustach szkoleniowca.
Tak stanowcza postawa trenera “Nietoperzy” mogłaby wzbudzać podziw, bo stanowczość w tym zawodzie to cecha ze wszech miar pożądana. W kibicach Valencii budzi jednak mieszane uczucia — z jednej strony stoją murem za uwielbianym na Mestalla Nuno, z drugiej podświadomie wiedzą, że wbrew słowom trenera, w tym momencie Pereira nie tylko nie jest słabszy od swoich dwóch rywali, ale jest on piłkarzem zdecydowanie bardziej od nich kompletnym. I chociaż jest z tej trójki najstarszy, to nie jest jeszcze odpowiedni moment na robienie mu z tego powodu zarzutu. Zwłaszcza na Mestalla, które w pamięci ma długie i udane kariery Carboniego czy Anglomy.
Ostatnie dwa lata były dla walenckiego klubu trudne. Przejawiało się to również w braku autorytetów w szatni, konfliktach i rywalizacji o władzę. W tym całym bałaganie João Pereira był jednym z tych piłkarzy, którzy pozwalali z uśmiechem pomyśleć o walenckim jutrze. W kuluarach był spoiwem zespołu, błyskawicznie dołączył do grona liderów. Można było dosłyszeć o nim pochlebne opinie — chętnie doradza młodym, wykazuje się profesjonalizmem i zdrowym trybem życia, napędza rywalizację w drużynie. Każdy kolejny trener pozytywnie oceniał jego działania. Podobnie zresztą na boisku, kiedy oskarżaliśmy piłkarzy Nietoperzy o brak zaangażowania, waleczności czy też koncentracji, na pierwszy plan zawsze wysuwał się Pereira ze swoją wariacką, aczkolwiek pozytywną chęcią wygrywania. To zawsze był człowiek, który lubił poskrobać rywala po achillesach, wdać się w szarpaninę czy też powiedzieć parę słów za dużo. Właśnie to wyróżniało go na tle reszty, grupy dość jałowej, zdarzało się nawet sennej na boisku.
Gdyby opisać go jednym słowem, po prostu “solidny”. Zawsze dawał gwarancję pewnego poziomu. Wszystko zmieniło się wraz z przyjściem Nuno Espirito Santo. Sygnał od Valencii był jednoznaczny — João, odchodzisz. Decyzję o braku gry jestem w stanie zrozumieć — Nuno woli Barragána oraz Cancelo. I wspieram go w tym. Natomiast całą resztą uważam po prostu za niesprawiedliwą — że głównym wyznacznikiem nie jest dyspozycja sportowa, że mimo profesjonalizmu Pereira musi cierpieć, że tak lekkomyślnie podziękowano za jego usługi. Jestem pewien, że gdyby była potrzeba wybiegłby na boisko i rozegrał solidne zawody. Portugalczyk jest w najlepszym wieku, ma 30 lat, więc zabieranie mu tego jest zwykłym policzkiem. Tę sprawę dało się rozegrać po dżentelmeńsku, bo osobiste wojenki przypominają Valencię sprzed lat — chaotyczną, pełną przekrętów i prywatnych interesów. A przecież celem było obranie zupełnie innego kierunku.
— Dominik Piechota
Nieuchronny koniec przygody
Nawet najbardziej sceptyczny względem Portugalczyka kibic miałby problem ze stwierdzeniem, że głównym powodem odstawienia go od składu są aspekty sportowe. I prawdę mówiąc tych sceptyków w ogóle trudno byłoby znaleźć. Na portalach społecznościowych wśród kibiców Valencii króluje hashtag #FORÇAJOAO i w tej jednej konkretnej sprawie sympatycy walenckiego klubu wyraźnie stawiają się w kontrze do działań Nuno Espírito Santo.
Oczywiście sprawa nie jest jednoznaczna. W końcu zawodnik, dla którego w pewnym momencie stało się oczywiste, że klub chce się go pozbyć, mógł zaakceptować oferty z innych zespołów. Przyjmując tę optykę trzeba by powiedzieć, że sam jest sobie winien. Trzeba jednak pamiętać, że piłkarz mający ważny kontrakt i chęć wypełnienia go, nie może być zmuszany do opuszczenia klubu. Tym bardziej, że inaczej niż w przypadku Jonasa [ostatecznie trafił do Benfiki — przyp.red.], reprezentantowi Portugalii prawdopodobnie nie zaproponowano opcji rozwiązania kontraktu za porozumieniem stron.
Wydaje się, że nawet zagorzały przeciwnik teorii spiskowych zauważy, że w tym wypadku Pereira mimowolnie stał się ofiarą rozgrywek biznesowych, które w profesjonalnym futbolu nie powinny mieć miejsca, ale zdarzają się coraz częściej. Jak widać, w niektórych przypadkach forma sportowa, zaangażowanie i przywiązanie do klubu nie są gwarantem udanej kariery. Bo gdy jesteś płotką musisz odróżniać rekiny od innych ryb; zwłaszcza gdy pływasz w ich najbliższym otoczeniu. Portugalski defensor najwyraźniej tego nie potrafił, przynajmniej do czasu. No chyba, że jak to bywa w takich sytuacjach, jest coś o czym nie wiemy.
Epilog
Pereira nadal trenuje z zespołem. Na słowa Nuno o tym, że już nigdy nie zagra dla Valencii odpowiada: „Nie chcę komentować tego co powiedział trener. Jestem zawodowcem i będę zachowywał się profesjonalnie, aż do końca moich dni w tym klubie. Zawsze tak było, od pierwszego dnia, gdy tylko trafiłem na Mestalla”.
PS Jak doniósł w ostatnim czasie dziennik “Mundo Deportivo”, najwyraźniej za słaby na Valencię bohater tego tekstu, znajduje się w orbicie zainteresowań… Barcelony, która poszukuje wzmocnień na prawej flance.