Klubowy sezon skończy się w Lizbonie, bo to tam zostanie wyłoniony najlepszy zespół Europy, wywodzący się z Madrytu. Carlo Ancelotti wykorzysta swoje doświadczenie i dopełni upragniony projekt Decima? A może to banda Diego Simeone po raz kolejny zaprzeczy logice, pokonując bogatszych i pisząc tym samym najwspanialszą historię ostatnich lat? Swoimi przemyśleniami dzielą się redaktorzy: wieloletni kibic Rojiblancos, Marek Batkiewicz; wędrujący kilka dni temu ulicami Lizbony Dawid Siedzik oraz piszący prosto ze stolicy Hiszpanii, Rafał Lebiedziński.
Rafał Lebiedziński:
Duma weterana kontra ekscytacja nowicjusza. Obowiązek odzyskania utraconego statusu najlepszego klubu XX wieku czy wiara w spełnienie marzeń niespełnionych 40 lat temu. La Decima – wyboista, wydawałoby się niekończąca się podróż odrzutowcem w drodze po logikę miliardowych inwestycji i megalomanii Realu Florentino Pereza. La Primera – nagroda za harówę, pełną cierpień i zwątpień ekspertów drogę pociągiem II-klasy w nieznane zakamarki romantycznej filozofii Atletico Diego Pablo Simeone. Derbi Madrytu nie mają faworyta, ale na pewno kilka dużych znaków zapytania (Costa, Benzema, Pepe) i ogromny ładunek presji. Presji na ikonie tych rozgrywek, zwycięzcy 9 z 12 finałów Pucharu Europy, którego kibice nigdy nie wybaczyliby sobie porażki z niepozornym sąsiadem.
Dla Realu finał w Lizbonie opatrzony jest przejrzystą etykietą „partido de lo partidos”. Pościg za Dziesiątym Pucharem Europy w ciągu ostatnich 12 lat przeszedł od stanu desperacji do rytualnej wręcz dewocji. Zarówno wśród milionów madridistas, jak i u człowieka, który już 11 rok rządzi klubem z Chamartin. Florentino Perez od 2002 roku (zdobycia Noveny – 9 Pucharu Europy) wydał na transfery ponad miliard euro. Zrobił z Realu najbogatsze przedsiębiorstwo sportowe na świecie. Tak podpowiadał mu rozsądek biznesowy, takim modelem kierował się w swoim komercyjnym kolosie (jednej z dwóch największych firm budowlanych w Hiszpanii). Florentino opakował Real w pozłotko, poza Messim sprowadził największe i najdroższe gwiazdy futbolu, zatrudnił najskuteczniejszego trenera globu. Momentami było słodko, była egzaltacja pojedynczymi występami, nazwiskami, rekordami. Nie da się jednak ukryć, że całość smakowała gorzko. Ani Ligi Mistrzów, ani cyklu wyznaczającego tendencje w Europie. Real w ostatnich 12 latach transmitował wrażenia, podskoki, rozczarowania. Zabrakło konkretu. Uderzenia pięścią w stół i okrzyku „Esto es el Madrid!”.
Konkret ma być dzisiaj widoczny w Lizbonie. Od Ancelottiego ikry, pikanterii i wielkich przemówień oczekiwać nie możesz, ale sukcesów w finałowych bataliach – jak najbardziej. 2 razy zdobył Puchar Europy będąc piłkarzem Milanu, 2 razy wygrał Ligę Mistrzów, jako trener „rossoneri” (paranormalną klęskę z Liverpoolem przemilczmy). Jest maniakiem taktycznym, potrafi dostosować piłkarzy do najlepszych rozwiązań – tu i teraz. Ramos, Xabi Alonso, Modrić, Cristiano, Benzema – wszyscy powtarzają publicznie, że potrzebowali w szatni kogoś takiego jak Carletto. Stary wyga, małomówny, śpiący, ale zawsze z trafną wskazówką i czujnie uniesioną brwią. Na Atletico ma pewnie wymyślone kilka strategii, wszystko jedno czy Real zagra 4-3-3 z Karimem w ataku czy 4-4-2 z Cristiano i Bale’em z przodu. Triumf Los Blancos tkwi w motywacji, „mental taks”, przekonaniu do własnych wartości – ponad 3 gole na mecz, spektakl w rewanżu z Bayernem,… najlepszy piłkarz Europy w 2013 roku.
Przed Ancelottim stoi trudne, ale kluczowe wyzwanie. Dać madridismo upragnioną Ligę Mistrzów, uspokoić apetyty szefów i zapewnić sobie w miarę spokojne dwa pozostałe lata w Madrycie. Kolejnych błagań o La Decima mógłby nie dotrwać, te o La Undecima będą ewentualnie dopiero kiełkować.
Atletico nie ma złotych dekoracji Realu, nie ma milionów, nie ma w gablocie ani jednego Pucharu Europy. Ma natomiast w pamięci pechowy finał z Bayernem Monachium z 1974 roku, skradziony golem z 30 metrów w 119. minucie i blamażem w powtórzonym meczu. Wbrew pozorom Atletico nie ma doskonałej obrony, świetnego bramkarza i napastnika. Ma Z-E-S-P-Ó-Ł. Zespół tworzony z szarego kartonu, z jedną wielką gwiazdą w składzie. A raczej na ławce. Prorok, który zakazane sny zamienia w rzeczywistość. W wygrane finały – z Realem na Bernabeu rok temu i Barcą na Camp Nou tydzień temu. 100 lat w cieniu Realu. Atletico ma dziś -na oczach Europy – historyczną szansę wyjść z niego, a przy okazji wyrównać sąsiedzkie porachunki. Dzięki Cholo Simeone najmłodsi Colchoneros przestali być w szkole obiektem drwin rówieśników białych Vikingos. W madryckich biurach kibice Atleti nie muszą już chować się po kątach w poniedziałkowe poranki. Teraz czas na ekspansję filozofii sukcesu Simeone – wiara, praca i marzenia. Jedyne skuteczne antidotum na walkę z ociekającymi miliardami europejsko-katarskimi pałacami.
Nie zgadzam się z tezą, że w dzisiejszym meczu Atletico „może, bo po wygranej lidze, już nic nie musi”. Żołnierze Simeone muszą. Muszą być jak William Wallace w decydującej, z góry skazanej na porażkę bitwie. Jeżeli uciekną z pola bitwy, przestraszeni potęgą i historią Realu, być może przeżyją (jakiś czas). Jeżeli zostaną i podejmą walkę, być może spotka ich śmierć. Być może po latach Juanfran, Godin, Filipe Luis, Gabi, Tiago, Mario czy Raul Garcia wrócą do tego meczu i zadadzą sobie proste pytanie: „Czy warto było oddać wszystko w życiu za tę jedną, jedyną szansę?” Szansę na chwałę i upokorzenie odwiecznego rywala za jednym zamachem. Znając Cholo Simeone i jego dzielnych „cholitos” odpowiedź na pytanie jest zbędna.
Wszystko jedno, kto wygra. Wygra styl – szczelna obrona, zabójczy kontratak. Eksplozja. Wybuchowa mieszanka, która po drodze wysadziła w powietrze doktryny katalońsko-monachijskiej tiki-taki. Już wygrało jedno miasto. Madryt. Pół roku po tym jak polityka sportu, losowania, układy i biznesy odebrały tutejszym mieszkańcom nadzieję na igrzyska olimpijskie, futbol zwrócił glorię z nawiązką. Stolica Hiszpanii została pępkiem Europy, Madryt wdrapał się na sam szczyt. Od 60 lat nieosiągalny dla żadnej innej słynnej piłkarskiej aglomeracji. W Lizbonie nastąpi koronacja najważniejszego meczu w historii hiszpańskiej piłki klubowej. Koronacja dwóch skrajnie różnych projektów, jednej ogromniej piłkarskiej pasji. De Madrid al cielo.
Marek Batkiewicz:
Madryt rządzi futbolem, dziś akurat w Lizbonie. Spotkanie przybiera rumieńców nie tylko ze względu na fakt, że mamy do czynienia z decydującym meczem Ligi Mistrzów. Na placu boju pozostały dwie drużyny ze stolicy Hiszpanii, to pierwsza taka sytuacja w historii całych rozgrywek. Nie licząc miasta, Real i Atlético dzieli właściwie wszystko. Od kwestii ekonomicznych – jedni wydają na transfery setki milionów, drudzy oszczędzają i spłacają horrendalny dług, po sam prestiż – „Los Rojiblancos” podchodzili do turnieju w roli „kopciuszka”, stając się po drodze rewelacją, natomiast „Królewscy” w roli pretendenta z przytupem kroczyli aż po finał. Różnice można wymieniać i wymieniać, lecz od pierwszego gwizdka sędziego Björna Kuipersa powinny się one zacierać pod kątem czysto piłkarskim, wszak dotychczasowe starcia wypadają na remis – Atléti okazało się lepsze w La Liga, „Los Blancos” triumfowali w Copa del Rey.
„Los Colchoneros” są świeżo po zdobyciu ligowego mistrzostwa, detronizując po 10 latach Barcelonę i Real, co może mieć niebagatelny wpływ na psychikę piłkarzy. Diego Ribas kilka dni przed rozstrzygnięciem Primera Divsión twierdził, że nie wyobraża sobie niezdobycia żadnego trofeum po tak spektakularnym sezonie. Rzeczywiście miał rację, gdyż w przypadku niepowodzenia w Katalonii, zespół stałby przed wizją przegrania wszystkiego na ostatniej prostej. Twarda jak skała mentalność podopiecznych „Cholo” mogłaby zostać nieco skruszona. Scenariusz okazał się ostatecznie szczęśliwy i dzięki temu Atlético stoi przed szansą uwiecznienia najlepszej „temporady” w historii klubu. Nieco bardziej na północy Madrytu z uporem maniaka mówi się o „La Décimie”, która po wyeliminowaniu Bayernu urosła do obsesji makabrycznych rozmiarów.
Tak wielkie nadzieje, a wręcz wymogi, bo nikt z rodziny „madridismo” nie wyobraża sobie na tym etapie klęski z miejscowym rywalem, mogą nieco plątać nogi piłkarzy, zwłaszcza mniej doświadczonych. Takich może nie zabraknąć w ekipie Carlo Ancelottiego, za sprawą zawieszeń i kontuzji najprawdopodobniej na boisku ujrzymy Asiera Illarramendiego oraz Raphaela Varane’a. Z drugiej strony, „La Décima” jest także ogromną mobilizacją, aż strach pomyśleć jak naładowany będzie Cristiano Ronaldo, którego motywował będzie w dodatku fakt stąpania po ojczystej ziemi. Puenta wydaje się dosyć klarowna – to Real Madryt ma więcej do stracenia, zawodników Atléti po ewentualnej porażce poklepie się po plecach i pochwali za osiągnięcie wyniku i tak ponad stan.
Doświadczenie nauczyło „Królewskich”, że kopiowanie stylu gry z dwumeczu z Bayernem raczej nie wypali. Atlético prezentuje fizyczny, intensywny futbol i będzie go chciało przenieść do środka pola, gdzie w teorii Simeone rozstrzygnie się wszystko. Argentyńczyk musi jednak wziąć pod uwagę, iż nawet uniemożliwienie Realowi gry z kontrataków może nie wystarczyć, ponieważ przeciwnik posiada indywidualności potrafiące rozerwać nawet scementowaną defensywę „Los Rojiblancos”. Absensje powodują roszady, do końca pozostanie tajemnicą, w jaki sposób trenerscy admiratorzy włoskiej piłki ustawią swoje szachy. Jedno jest pewne – obecność Diego Costy oraz Pepe wyniosłaby tę wojnę na wyższy, być może bardziej ordynarny poziom. Słychać narzekania na prowokacje i brutalne faule, ale batalie między dwójką Brazylijczyków zawsze były kwintesencją derbów.
Zegar tyka, „partidazo” coraz bliżej. Kibice Realu czekają na swój dziesiąty triumf w Champions League, atléticos marzą o „La Primerze” i kurczowo trzymają się hasła: „Kiedy inni śpią, my śnimy” – odnoszącego się do sezonu jak z bajki, która trwa i trwa. Tak wiele słów powiedziano już o tym meczu, a wystarczy go zapowiedzieć jednym zdaniem – najważniejsze madryckie derby w historii.
Dawid Siedzik:
Kiedy jeszcze na początku tygodnia szwendałem się po zatłoczonych uliczkach Bairo Alto i Alfamy, centralnych dzielnic Lizbony, na których skupia się turystyczne i lokalne życie, starannie wsłuchiwałem się we wszystkie szepty. Próbowałem doszukać się w nich jakichkolwiek polemik na temat zbliżającego się finału. Obszedłem się smakiem, bo jedynym, co udało mi się namierzyć, była żarliwa próba udowodnienia jednemu z zagubionych Azjatów, że przyjechał do ojczyzny najlepszego zawodnika globu.
Lizbona milczała. Zupełnie tak, jakby nie chciała pamiętać o zbliżającym się święcie. Miasto znudzone sezonem – z jednej strony rozgoryczone porażkami Sportingu, z drugiej najedzone krajowymi sukcesami Benfiki. Jedni śpieszyli się do pracy, inni popijali espresso, przegryzając lokalnym przysmakiem – Pasteis de Nata (jeśli nie znacie tego smaku, gwarantuje – już przy pierwszym kontakcie zakochacie się w nim). Jeszcze inni snuli się apatycznie, od czasu do czasu uśmiechając się do napotykanych turystów. W uliczkach, przywoływanej już Alfamy, słychać było jedynie przyciągające zaciekawiony słuch turystów fado – gatunek muzyki, który stworzyła bieda dzielnicy jeszcze w XIX wieku.
O dzisiejszym spektaklu mówiły tylko plakaty i bilbordy. Te krzyczały z każdego zakątka miasta, niezależnie od prestiżu miejsca i jego charakteru. Przystanki, legendarne żółte tramwaje linii 28, witryny knajp – były wszędzie. Piłkarskie klucze od miasta zostały przekazane Madrytowi dużo wcześniej, scenę udostępniono jednak po cichu, bez zaangażowania. Nawet stadion Benfiki, który ugości po raz drugi mecz takiej rangi – był świadkiem sensacyjnego tryumfu Grecji nad gospodarzem Euro 2004 (analogia dzisiejszej walki Dawida z Goliatem?), został przejęty na wyłączność przez UEFA. Napięcie budowano 500 kilometrów dalej.
Piszę o tym wszystkim, bo madrycki finał w Lizbonie to temat, nad którym wszyscy zajmujący się futbolem, pastwią się od kilku tygodni. Trudno w wersy wpleść coś nowego. I choć sama stolica Portugalii opierała się długo, dziś już nawet tam jest gwarno. Dziesiątki tysięcy fanatycznych kibiców obu drużyn przelewają się przez te wszystkie ulice Lizbony. Zastanawiają się, tak jak i my tutaj: czy Atleti z Costą, czy Królewscy z Benzemą – jakby miało to jeszcze jakieś znacznie. Powtarzamy też znane nam dogłębnie legendy o „Pupas” z robotniczej Arganzueli i „Galacticos” z burżujskiego Chamartín. Historie o cojones zawodników Los Colchoneros i wygłodnieniu Los Blancos (przyznaję – nie kojarzę bodaj jedynie numeru butów wszystkich zawodników, ale w jakich markach korków zagrają już tak. Ci z Atletico będą firmować głównie Adidasa). Powiedzieliśmy już wszystko, a przecież najważniejsze jest tylko te 90 minut – a jeśli futbolowy bóg da, to 120. Minut, które – zgadzamy się, jak przypuszczam, z całą pewnością – przejdą do historii niezależnie od postaci, które wcielą się w piłkarskie role. Bo ci, którzy wyjdą, zagrają o dumę nie na sezon, a na lata.
Finał ten jest historyczny nie tylko dlatego, że po raz pierwszy zagrają w nim drużyny z jednego miasta. Jest historyczny, bo pozwoli przełamać legendarne klątwy – to dzięki finałowi jedna ze stron pozbędzie się wieloletniego bagażu upokorzeń. Finał na da Luz tylko jedną z nich uwolni od ciężaru historii i pozwoli przez następnych kilka lat z dumą powtarzać – zagraliśmy poniżeniom na nosie. Ale nie z angolami z Chelsea, nie z Niemcami z Monachium, a właśnie z tymi drugimi, z naszego miasta. Nieistotne czy w przyszłym sezonie któryś z tych klubów powtórzy dzisiejszy wyczyn – liczyć się będzie legenda przełamania z finałowych 90 minut. Skuteczne stawienie czoła okrutnej historii w najtrudniejszym momencie. Niezależnie od składu i taktyki. Bo tylko prawdziwi mężczyźni w tego typu okolicznościach podnoszą trofeum ku niebu. Madryt zbuduje dziś nową legendę – pozostało jedynie pytanie o jej barwy.
Faworytem, przynajmniej papierowym, jest Real. Bukmacherzy zachęcająco przekonują, że ich zwycięstwo jest warte ponad dwa euro za każde postawione. I choć wszyscy, a szczególnie ci niezaangażowani, kibicują po cichu jednak Atleti, to można chyba owym bukom przyklasnąć. Bo Real, inaczej niż upokorzone przez Los Colchoneros inne kluby, ma swoją drogę krzyżową za sobą. Wszyscy chyba pamiętamy zeszłoroczną chłostę na Bernabeu w finale Pucharu Króla. Skończyła się wówczas pewna, 14-letnia epoka, nastało drastyczne katharsis. Real nie podnosił się długo, bo przegrał też w obecnym sezonie. Miał czas, by zrozumieć, że sąsiad, którego widuje w tej samej szkole to kolega z jednego rocznika. Z takimi samymi zdolnościami i ambicjami.
Los Blancos podnieśli się w tym samym Pucharze Króla – po bolesnej nauce, która zmusiła ich, by docenić pochodzącego z trochę uboższej ulicy rywala. Real wybija tym samym z rąk rywala to, co ma najcenniejszego – wszechstronność. Królewscy znają wszystkie jej warianty: ofensywny, defensywny, z wysokim pressingiem, z agresją. Wszystkiego tego doświadczyli na własnej skórze. Raz boleśnie, raz z godnością. Ale zawsze z turbulencjami. Jako jedyni przegrali i pokonali w Europie Atleti ulepione ideą cholismo. Nie przekonują do końca konstatacje, że Real po awansie do finału zgasł. Jak Bayern w Niemczech czy Juventus we Włoszech po zdobytym mistrzostwie. Kiedy Ancelotti mówił przed meczem, a wtórował mu kapitan Sergio Ramos, że trofeum to nie obsesja, a marzenie – nie mógł być przekonujący. Ważny już był tylko puchar.
Tymczasem bodaj po raz pierwszy w sezonie Los Colchoneros wybiegną na murawę w pełni docenieni. Zarówno przez kibiców, jak i rywali. Tak jakby dopiero teraz wszyscy uwierzyli, że dwa wygrane puchary europejskie w ostatnich czterech latach, to nie był przypadek. Zadanie mają więc utrudnione, choć bez wątpienia wykonalne. I co najważniejsze – mają Cholo.
Dla której części Madrytu zaświeci dziś słońce, czyi gladiatorzy okażą się lepsi dowiemy się za 1,2, 3… godziny. My zajmiemy się kontemplacją spektaklu, a Madryt – niezależnie od wyniku – zacznie budować legendę pojedynku na da Luz. A Lizbończycy? Znowu jutro pójdą na kawę i ulubione ciastko.